wtorek, 29 kwietnia 2014

Mała refleksja pożegnalna o selwie

Gdy wybierasz się w rejony Amazonii i szukasz informacji na jej temat, bardzo szybko dowiadujesz się, że czyhają tam na ciebie moskity, przenoszące malarię, żółtą febrę i dengę; że występują tam niezmierzone ilości dziwacznych owadów i pajęczaków oraz od groma dzikich, egzotycznych zwierząt, z których wiele potencjalnie może stanowić zagrożenie dla życia. Na widok ogromnych pająków i węży (na zdjęciach) odczuwasz napływ adrenaliny i ekscytujące mrowienie.
Jak tu przyjedziesz, bardzo szybko poczujesz na własnej skórze, co to znaczy. Nocą – wsłuchujesz się w melodie dżungli. Od ropuch i żab, przez najróżniejsze cykady, świerszcze, inne brzęczydła, ćmy przypominające małe helikoptery, żuki, po nocne ptaki, a może i większe stworzenia – nie ma jednak szans, by je dostrzec, więc snuje się domysły. Kminisz, czy to zawodzenie małpy, czy może ten misio – szczur drzewny, o którym kiedyś ktoś opowiadał; czy to ta ropucha, która tak się nadyma, gdy się do niej podchodzi, czy jeszcze coś innego.

W dzień, początkowo tam, gdzie jest jedzenie, napotykasz ogromne ilości meszek. Wystarczy wrzucić coś do śmietnika, a już unosi się z niego chmara moscos, przez których ukąszenia już nie będziesz mógł spokojnie spać przez cały okres pobytu w dżungli.
Natomiast po zmroku, gdy zapalasz światło w kuchni, spotykasz pierwsze karaluchy. Zależnie od szczęścia, będzie ich od kilku do kilkudziesięciu. Pierwsze wrażenie jest wstrząsające, potem, stopniowo, zaczynasz przywykać. Uświadamiasz sobie, że nie jesteś w stanie nic zrobić, nic poprawić, że nawet mozolne, uporczywe próby utrzymywania porządku są daremne – bo na przykład przyjdą dzieci i zostawią resztki jedzenia na wierzchu, albo przez cały dzień nie ma wody i nie ma jak zmyć naczyń. Bez względu na wszystko - karaluchy i tak tam będą. Musisz to zaakceptować i zacząć je tolerować.

Potem przychodzi czas na przeróżne pająki, ćmy, cudowne motyle, żuki, karaczany, mrówki kongi, skolopendry, różne gąsiennicowate – jest ich mnogość i spotyka się je codziennie. Trzy razy widziałam włochate pająki, w tym raz była to martwa tarantula, a za drugim razem pająk był w kawałkach, w zasadzie zostały same porozrzucane nóżki – znak, że Lassi spałaszowała odwłok. Skaczące pająki, którymi tak bardzo ekscytowałam się przed wyjazdem, spotkałam kilka razy – okazały się niepozornymi, niezwykle szybkimi stworzeniami. W każdym razie rozczarowałam się, bo były małe i szarawe, daleko im do kolorowej kreatury, której zdjęcie pokazywałam wszystkim znajomym przed wyjazdem. Może gdzieś istnieją też ich dużo więksi bracia, nie wiem jednak, nie spotkałam.

Całe to owadzie życie jest dla nas przede wszystkim źródłem udręki i złorzeczeń. Niemniej, wszystkie te maluczkie tu mieszkają, ty zaś jesteś tylko gościem, jesteś tu na chwilę, przejściowo. One były i będą, twoja obecność nic tu nie zmieni.
Gdyby się zresztą zastanowić – gdzie indziej na świecie, do licha, miałyby żyć wszystkie te stworzenia, jeśli nie w tym najbujniejszym z buszy, gdzie nadal, jak się wydaje, człowiek wcale nie jest panem stworzenia? Zaadaptował się, owszem, nauczył się które rośliny są jadalne, które mają działanie dobroczynne dla zdrowia, a które wywołują halucynacje; jakie zwierzęta są niebezpieczne, a jakie neutralne dla człowieka. Ludzie nauczyli się żyć w dżungli, jednak koegzystencja z nią jest kwestią wyjątkowo dynamiczną, wymaga od człowieka najpierw dogłębnego poznania, potem ciągłej ostrożności i codziennej wytrwałej pracy, w przeciwnym razie dżungla wdziera się na ludzkie terytorium i zawłaszcza je. To ona, ten żywioł roślinno – zwierzęcy tu rządzi, nie ludzie.

Oczywiście, jesteśmy trochę rozczarowani, że przez nasz miesiąc życia w dżungli z całej tej przebogatej fauny spotkaliśmy tylko insekty, owady, pajęczaki i ropuchy. Nie jest to jednak kwestia przypadku.
Wystarczyłoby zejść 50 metrów w dół od lodge (nie ma nawet płota) albo przejść na drugą stronę szosy i pójść w górę – już jesteś w gąszczu. Niemniej bez miejscowego przewodnika nawet taki wypad za płot to czysta głupota – życie tam tętni przed tobą i za tobą, po lewej i po prawej stronie, pod twoimi nogami i nad twoją głową, i nie masz pojęcia, które z napotkanych zwierząt jest neutralne, a które niebezpieczne. Tych najgroźniejszych często wcale się nie zauważa. Dunka Marel opowiedziała mi o spacerze po dżungli z przewodnikiem, podczas którego na ścieżce spotkali niedużego czarnego węża, szalenie toksycznego. Wąż ich nie zauważył. Musieli się cofnąć i ominąć go szerokim łukiem. Ona go w ogóle nie dostrzegła.

Jest jeszcze inna dodająca smaku kwestia, mianowicie czasu na antidotum po ukąszeniu jest mało. W Ahuano w ogóle nie ma opcji. Wyprawa do Tena to w najlepszym wypadku godzina. Dunka opowiedziała historię człowieka, który po ukąszeniu węża zdążył dotrzeć na czas do szpitala, nie mieli jednak antidotum. Po kalkulacjach, podróż samolotem okazała się zbyt kosztowna, i … amputowano mu nogę, w którą został ukąszony.
Zastanawiam się, czy w podobny sposób stracił swoje kończyny mężczyzna, który przemieszczał się deskorolką po dworcu autobusowym..

I jeszcze jedna ciekawostka – ponoć gdy nie ma czasu na przyjęcie antidotum, jest na to „domowy” sposób – należy najpierw wyssać jad, a następnie przeciąć po prostu jakiś podłączony do kontaktu kabel, i porazić się prądem. I już nie trzeba się spieszyć do szpitala. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz