Gdy
wybierasz się w rejony Amazonii i szukasz informacji na jej temat,
bardzo szybko dowiadujesz się, że czyhają tam na ciebie moskity,
przenoszące malarię, żółtą febrę i dengę; że występują tam
niezmierzone ilości dziwacznych owadów i pajęczaków oraz od groma
dzikich, egzotycznych zwierząt, z których wiele potencjalnie może
stanowić zagrożenie dla życia. Na widok ogromnych pająków i węży
(na zdjęciach) odczuwasz napływ adrenaliny i ekscytujące
mrowienie.
Jak
tu przyjedziesz, bardzo szybko poczujesz na własnej skórze, co to
znaczy. Nocą – wsłuchujesz się w melodie dżungli. Od ropuch i
żab, przez najróżniejsze cykady, świerszcze, inne brzęczydła,
ćmy przypominające małe helikoptery, żuki, po nocne ptaki, a może
i większe stworzenia – nie ma jednak szans, by je dostrzec, więc
snuje się domysły. Kminisz, czy to zawodzenie małpy, czy może ten
misio – szczur drzewny, o którym kiedyś ktoś opowiadał; czy to
ta ropucha, która tak się nadyma, gdy się do niej podchodzi, czy
jeszcze coś innego.
W
dzień, początkowo tam, gdzie jest jedzenie, napotykasz ogromne
ilości meszek. Wystarczy wrzucić coś do śmietnika, a już unosi
się z niego chmara moscos, przez których ukąszenia już nie
będziesz mógł spokojnie spać przez cały okres pobytu w dżungli.
Natomiast
po zmroku, gdy zapalasz światło w kuchni, spotykasz pierwsze
karaluchy. Zależnie od szczęścia, będzie ich od kilku do
kilkudziesięciu. Pierwsze wrażenie jest wstrząsające, potem,
stopniowo, zaczynasz przywykać. Uświadamiasz sobie, że nie jesteś
w stanie nic zrobić, nic poprawić, że nawet mozolne, uporczywe
próby utrzymywania porządku są daremne – bo na przykład przyjdą
dzieci i zostawią resztki jedzenia na wierzchu, albo przez cały
dzień nie ma wody i nie ma jak zmyć naczyń. Bez względu na
wszystko - karaluchy i tak tam będą. Musisz to zaakceptować i
zacząć je tolerować.
Potem
przychodzi czas na przeróżne pająki, ćmy, cudowne motyle, żuki,
karaczany, mrówki kongi, skolopendry, różne gąsiennicowate –
jest ich mnogość i spotyka się je codziennie. Trzy razy widziałam
włochate pająki, w tym raz była to martwa tarantula, a za drugim
razem pająk był w kawałkach, w zasadzie zostały same porozrzucane
nóżki – znak, że Lassi spałaszowała odwłok. Skaczące pająki,
którymi tak bardzo ekscytowałam się przed wyjazdem, spotkałam
kilka razy – okazały się niepozornymi, niezwykle szybkimi
stworzeniami. W każdym razie rozczarowałam się, bo były małe i
szarawe, daleko im do kolorowej kreatury, której zdjęcie
pokazywałam wszystkim znajomym przed wyjazdem. Może gdzieś
istnieją też ich dużo więksi bracia, nie wiem jednak, nie
spotkałam.
Całe
to owadzie życie jest dla nas przede wszystkim źródłem udręki i
złorzeczeń. Niemniej, wszystkie te maluczkie tu mieszkają, ty zaś
jesteś tylko gościem, jesteś tu na chwilę, przejściowo. One były
i będą, twoja obecność nic tu nie zmieni.
Gdyby
się zresztą zastanowić – gdzie indziej na świecie, do licha,
miałyby żyć wszystkie te stworzenia, jeśli nie w tym
najbujniejszym z buszy, gdzie nadal, jak się wydaje, człowiek wcale
nie jest panem stworzenia? Zaadaptował się, owszem, nauczył się
które rośliny są jadalne, które mają działanie dobroczynne dla
zdrowia, a które wywołują halucynacje; jakie zwierzęta są
niebezpieczne, a jakie neutralne dla człowieka. Ludzie nauczyli się
żyć w dżungli, jednak koegzystencja z nią jest kwestią wyjątkowo
dynamiczną, wymaga od człowieka najpierw dogłębnego poznania,
potem ciągłej ostrożności i codziennej wytrwałej pracy, w
przeciwnym razie dżungla wdziera się na ludzkie terytorium i
zawłaszcza je. To ona, ten żywioł roślinno – zwierzęcy tu
rządzi, nie ludzie.
Oczywiście,
jesteśmy trochę rozczarowani, że przez nasz miesiąc życia w
dżungli z całej tej przebogatej fauny spotkaliśmy tylko insekty,
owady, pajęczaki i ropuchy. Nie jest to jednak kwestia przypadku.
Wystarczyłoby
zejść 50 metrów w dół od lodge (nie ma nawet płota) albo
przejść na drugą stronę szosy i pójść w górę – już jesteś
w gąszczu. Niemniej bez miejscowego przewodnika nawet taki wypad za
płot to czysta głupota – życie tam tętni przed tobą i za tobą,
po lewej i po prawej stronie, pod twoimi nogami i nad twoją głową,
i nie masz pojęcia, które z napotkanych zwierząt jest neutralne, a
które niebezpieczne. Tych najgroźniejszych często wcale się nie
zauważa. Dunka Marel opowiedziała mi o spacerze po dżungli z
przewodnikiem, podczas którego na ścieżce spotkali niedużego
czarnego węża, szalenie toksycznego. Wąż ich nie zauważył.
Musieli się cofnąć i ominąć go szerokim łukiem. Ona go w ogóle
nie dostrzegła.
Jest
jeszcze inna dodająca smaku kwestia, mianowicie czasu na antidotum
po ukąszeniu jest mało. W Ahuano w ogóle nie ma opcji. Wyprawa do
Tena to w najlepszym wypadku godzina. Dunka opowiedziała historię
człowieka, który po ukąszeniu węża zdążył dotrzeć na czas do
szpitala, nie mieli jednak antidotum. Po kalkulacjach, podróż
samolotem okazała się zbyt kosztowna, i … amputowano mu nogę, w
którą został ukąszony.
Zastanawiam
się, czy w podobny sposób stracił swoje kończyny mężczyzna,
który przemieszczał się deskorolką po dworcu autobusowym..
I
jeszcze jedna ciekawostka – ponoć gdy nie ma czasu na przyjęcie
antidotum, jest na to „domowy” sposób – należy najpierw
wyssać jad, a następnie przeciąć po prostu jakiś podłączony do
kontaktu kabel, i porazić się prądem. I już nie trzeba się
spieszyć do szpitala.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz