sobota, 29 listopada 2014

Kulla raymi #2 - kaktus i rytuał

*jest to kontynuacja tekstu Kulla raymi #1

Moje poprzednie doświadczenia z kaktusem san pedro były pięknymi, dziwacznymi lotami w kosmos. Wiązały się z odczuwaniem głębokiej więzi z przyrodą, ujarzmieniem ego, i rozbudowanymi wizjami dotyczącymi mojego losu, i, generalnie, świata.

Przyjmowanie kaktusa podczas jesiennego przesilenia to, jak się okazało, zupełnie inny temat. Kulla raymi to stuprocentowy rytuał, jak z książki do antropologii. Wszystko przebiega według dawno temu ustalonego schematu. Ma swój rytm, którego nie można zakłócić, bo rytuał nie spełni swojej funkcji. Jest więc czas tańca i czas odpoczynku, czas temazcalu i czas picia naparu z wachumy, czas plucia alkoholem, czas okadzania – wszystko ma tu swój ustalony porządek.
Podczas rytuału chodzi o „porzucenie” ego na rzecz wspólnoty. Tańczysz jako część społeczności, tym tańcem, rytmicznym ruchem nóg, oddając cześć ziemi. Ziemia jest tu pojmowana jako żywicielka wszystkich stworzeń, a ten taniec to forma komunikacji z nią, rodzaj modlitwy o dobre plony. Tańczysz na lekko ugiętych nogach, w równomiernym rytmie, mocno stawiając stopy, jakbyś ugniatał nimi w ziemi ziarna, by dobrze się zagnieździły. Ceremonia, z jednej strony, jest prośbą o udane plony w kolejnym roku, by te ziarna, co się wkrótce zasieje, bujnie wyrosły. Ale chodzi też o zasianie intencji, z którymi ludzie przychodzą na ten rytuał; więc niejako to te intencje ugniatasz w ziemi swoimi stopami.

Najwyraźniejszą postacią rytuału jest El diablo – wodzirej tej nocy, szaman z sąsiedniego andyjskiego pueblo. Jest ubrany w czerwono-niebieski kombinezon, na który ma narzucony połyskliwy żółty płaszcz. Na twarzy ma tęczową maskę-czapkę z otworami na oczy i usta i frędzlami po bokach.
El diablo nadzoruje przebieg rytuału. Najpierw prowadzi orszak muzyków i tancerzy z miejsca temazcalu na miejsce tańców. Objaśnia znaczenie i logikę przestrzeni, ustawia muzyków i tancerzy - oddzielne kręgi kobiet i mężczyzn. Tłumaczy zasady tańca: jak uderzać stopami o ziemię, i że najważniejsze, to pilnować swego miejsca w szeregu. On też podaje tancerzom plastikowy kubek z napitkami i pilnuje, by każdy wypił do dna to, co mu podano. A podaje się trzy trunki: najpierw rozwodnioną herbatkę z kaktusa san pedro, potem wysokoprocentowy bimber, a na końcu ostrą nalewkę na bazie kaktusa. W każdej rundzie tańca każdy ma wypić po kubku każdego z powyższych. A rund ma być cztery.
El diablo także co raz pociąga spore łyki, by następnie pluć fontanną alkoholu centralnie w twarze tancerzy. Ma to mieć działanie tradycyjnie oczyszczające, odpychające zło, pojmowane najszerzej, jak się da, obejmujące zarówno choroby, jak demony.
El diablo ma dwóch pomagierów. Jeden asystuje w nalewaniu drinków, drugi energicznie okadza tancerzy – my tańczymy, a on chodzi w odwrotnym kierunku i rozpyla wokół nas aromatyczną, dymiącą mieszankę ziół z przewagą palo santo.

Do tańca została zaaranżowana przestrzeń o kształcie okręgu, otoczona pierścieniami kanarkowożółtych razos. Mniej więcej pośrodku płonie ognisko. Kilkanaście metrów od niego ustawiono orkiestrę, w niej bębny, gitary, trąbki, akordeon i śpiewacy.
Kształt tańca to ósemka lub wieloósemka, z kolejnym brzuszkiem. Przestrzeń nie jest bardzo duża, więc trochę kręci się w głowie od tych kolistych ruchów. Muzyka kojarzy mi się z bałkańską: jest liryczna, rytm grubo wybijany, wersy ciężkie, długie i zapętlone.

Z założenia każdy z tancerzy ma wypić po szklance każdego trunku. Herbatkę z san pedro wypiłam z zaskoczenia. Nie wiedzieliśmy, czym będą nas częstować. Była gorzka, ale dość lekka. Przed bimbrem ostrzegł mnie tańczący w drugim kręgu Ano, który dotarł do tego wodopoju przede mną; tanecznie umknęłam. Przy trzecim po prostu podziękowałam, ale okazało się, że El diablo jest niekontent. Zaświecił mi latarką prosto w oczy, i, gdy próbowałam się oddalić, ruszył za mną w pogoń, krzycząc. Poczułam się nieswojo. Poddałam się i wypiłam. Tym razem była to nalewka na bazie kaktusa. Ohydnie się po niej czułam, w brzuchu zaczęło mi bulgotać, ale dalej tańczyłam. Rozejrzałam się wokół. Wszyscy tańczyli, wszyscy pili; nikt się nie wyłamał.
Kombinacja kaktusa z alkoholem ewidentnie nie podchodzi mojemu organizmowi. Tymczasem tutaj jest to element tradycji. Do tego w ramach rytuału nie ma miejsca na indywidualne decyzje, na chcę lub nie chcę. Wszyscy robimy to samo, inaczej rytuał traci na mocy.

Czekałam, czy może ten taniec zacznie być w końcu lekki i naturalny, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Żołądek miałam coraz cięższy, nogi coraz bardziej ospałe, i coraz mniej wiary, że potrafię zapomnieć się w tym tańczeniu i odlecieć. Tańczyliśmy tak bez przerwy dwie, może trzy godziny. Ani przez chwilę nie było odlotowo, nie płynęło się w tym, nie było transu; wszystko było trochę męczące. Do tego przykra, coraz wyraźniejsza świadomość sztywnych zasad tej ceremonii; do tego jeszcze alkohol z kaktusem ciężko siedzą na żołądku.
Widzę, jak Bartek zaczyna być znużony, przestaje go to bawić, mnie zresztą też. Zagadaliśmy się, on wychodzi z kręgu, a ja gubię dziewczynę, która tańczyła przede mną. Zaraz potem poczułam silne smagnięcie bata po tylnych udach i usłyszałam wrzask wodzireja. I drugie smagnięcie. Znowu szok. Coraz mniej podoba mi się ta noc. Jestem coraz bardziej zmęczona, ponadto atmosfera przymusu zawsze budzi we mnie duży bunt. W końcu muzyka przestaje grać, a wodzirej rozpoczyna swą przemowę. Że taniec to nie zabawa, nie można opuszczać kręgu i do niego wracać, kiedy się zechce. Że niektórzy ledwie wypili ździebko planta medicina, a już omdlewają. Itd. itd. Rozglądam się wokół - wszyscy cierpliwie, z pochylonymi głowami i bez słowa protestu słuchają, co ma do powiedzenia. Wszyściutcy. Już wiem, że to nie dla mnie. Idę szukać Bartka.

Siadamy w odległości jakichś 20 metrów od kręgu tańca. Gdy tylko usiadłam, zaczęłam czuć działanie kaktusa w organizmie. Jest silne, ale zupełnie nie jestem w stanie się skoncentrować. Z jednej strony miałam przeczucie, że od początku celem tego san pedro miał być ten taniec i jakieś zespolenie, którego nie umiem osiągnąć; z drugiej, nie umiałam też skupić się na indywidualnym doznaniu, jakby to miejsce i sytuacja mi na to nie pozwalały. Było więc mocno i równocześnie niemocno, i dziwnie. Poza nami wszyscy dalej tańczą. Poza kręgiem jest zimno, nie bardzo wiadomo, co ze sobą zrobić. Ano chce iść na spacer, ja mam ochotę poleżeć, kręci mi się w głowie i kaktus zaczyna coś w niej wyczyniać. W końcu powolutku idziemy pod górę, w drodze podziwiając cienie małych grzybków. Na szczęście tli się tam jeszcze ognisko, wokół niego leżą miłe psy. Kładziemy się niemal w palenisku i próbujemy się zdrzemnąć w oczekiwaniu na świt. Drą się koguty, ale to nic nie znaczy. Znowu mija wieczność, i w końcu, powoli, zaczyna się przejaśniać. Ale to znak, że jest koło czwartej, czyli nadal bardziej noc niż rano. Czekamy na to rano, aż skończą się tańce i będzie wielka wspólna uczta. Tymczasem robi się jaśniej i jaśniej, a tańce się nie kończą. To znaczy kończy się drugi taniec, przerwa, i zaczyna się trzecia runda. A ma ich być cztery. Każdy trwa jakieś 2-3 godziny, a potem godzina przerwy. A potem jeszcze temazcal. I dopiero wtedy wyczekiwany przez nas posiłek.
Zaczyna mi kiełkować w głowie, że chyba nie doczekamy tego punktu programu. Że opuszczając krąg, nie tańcząc kolejnych tańców, wyłamaliśmy się z rytuału i być może nie będziemy już w stanie do niego powrócić. Że to nie jest luźna przestrzeń z szerokimi granicami, do jakich przywykliśmy, lecz sztywno określona i to w ściśle określonym celu. Że być może nie ma już tam miejsca dla nas. Wracać do tańca też nie mieliśmy ani siły, ani chęci. Zeszliśmy w międzyczasie na dół. Pozostali nadal tańczyli, zapalczywie; ale to już byli jakby inni ludzie; w każdej turze dostawali po dawce tych samych napojów, co na początku. Podobno drugi taniec był najgorszy, prawie wszyscy wymiotowali. A potem ci, co zostali, osiągnęli ten magiczny punkt, od którego mogli już pewnie tańczyć do wieczności.
Tymczasem moją obsesyjną myślą stało się, jak się stamtąd wydostać. Jedyną opcją było iść pieszo. Stromo pod górę, z ciężkimi plecakami, jakieś 12 km. Na głodniaka, po niemal nieprzespanej nocy i z meskaliną grającą w organizmie – nie wiem czy to nie największy hardkor, na jaki się kiedykolwiek zdobyłam. Czułam jednak, że to jedyne, co pozwoli nam poczuć się dobrze. Nie mogłam dłużej znieść tego miejsca, czułam się tam równocześnie jak w więzieniu, jak nieproszony gość i jak ktoś, kto złamał zasady i nie jest dłużej mile widzialny.
Zrobiliśmy to. Było bardzo ciężko, ale ulga, że opuściliśmy Zhurac Pambę, była tak wielka, że szło nam się dobrze, mimo że byliśmy wyschnięci i słabi jak nigdy wcześniej.
I tak zaczęliśmy podróżować.

(w)   

niedziela, 23 listopada 2014

Palomino / Quebrada Valencia



Palomino to ostatnia karaibska plaża, jaką odwiedziliśmy. Okazała się najbardziej zbliżona do klasycznego wizerunku rajskich plaż z folderów turystycznych. Subtelny las palm kokosowych, wijące się gdzieniegdzie pnącza powoju, szeroka, gładka, ciągnąca się kilometrami plaża i chłodnawe morze, na tyle spokojne, że można się w nim zanurzyć. Dużo słońca przed południem, a późnym południem regularnie gęsty, intensywny deszcz.
Pora deszczowa ma swoje ewidentne minusy, ale więcej jest plusów. Przede wszystkim jest bardzo mało ludzi. Leżysz na plaży, a wokół nie ma innych ciał, jest więc cicho i czysto. Łatwiej można złapać kontakt z naturą. Do tego jest taniej i można podróżować bardziej spontanicznie, omijając system rezerwacji. W końcu nie czujesz się jak jeden z tysięcy turystów, przemierzających te same szlaki.

W Palomino nadal płynęliśmy na zwolnionym biegu. Prowadziliśmy przed tych parę dni proste, niedrogie życie. Dużo słońca, długie spacery wzdłuż plaży, leżakowanie z książką w hamaku. Wiemy już, że jesteśmy z gatunku slow travellers. Lubimy spędzić w jednym miejscu cztery, pięć dni. Nawdychać się miejscowego tlenu, pogapić się na ludzi, przejść się mniej i bardziej przedeptanymi ścieżkami, poodwiedzać warzywniaki, piekarnie, kawiarnie i jadłodajnie, polenić się w różnych miejscach.
Przeważający styl podróżowania po Ameryce Południowej to jeden miesiąc na jeden kraj (Ekwador, mniej doceniany turystycznie, często jest na tym szlaku pomijany; wiele osób go „przelatuje”). Jest to grube wyzwanie logistyczno-organizacyjne. Zwykle kończy się podążaniem za wskazówkami lonely planet bądź innych popularnych przewodników. Wszyscy je czytamy, dzięki nim nie jeździmy po omacku. Są jednak cienie podręcznikowego podróżowania. Zdarzają się sytuacje, że przejedziesz kilkaset kilometrów i spotykasz tych samych ludzi, co w poprzednim hostelu. Wtedy ze smutkiem spostrzegasz, że wszyscy, z mniejszym lub większym odchyleniem poruszamy się po tzw. gringo trail. 
Pora deszczowa pozwala uciec od tego wrażenia.

Na poniższych zdjęciach szkółka żółwi przy głównym wejściu na plażę w Palomino. Było ich tam dwieście lub trzysta, rozmieszczonych w kilku pojemnikach.




30 minut autem na zachód od Palomino znajduje się Quebrada Valencia – dość niesamowity kompleks wodospadów, wijących się po wysokiej, masywnej skale, i naturalnych basenów, wypełniających skalne wnęki.


znajdź Anonima




Droga do wodospadów wiedzie przez szeroki, płytki strumień przezroczystej wody.




Po drodze mija się arcydzieło natury – monstrualne, włochate drzewo figowca.




(w) 

Automaty, część 1

Sentymenty takie tam...
Z automatami arcade mam długą historię, sięgającą początku lat 90. w Łęcznej. Pierwszy „salon” stał sobie na parkingu. Była to stara przyczepa od ciągnika, jaką drzewiej przemieszczały się trupy cyrkowe. Wewnątrz siedział od rana do wieczora facet i ogarniał. Jedna gra kosztowała 10 zł, za które kupowałeś dużą dwuzłotówkę. Było to jeszcze przed denominacją i w obiegu były dwie monety o nominale 2 zł – powszechne mniejsze i dosyć rzadko spotykane większe.
W weekend potrafiłem wpaść do salonu jeszcze przed 7 rano i spędzić w nim dobre kilka godzin. Mama nieco się martwiła, ale z drugiej strony wiadomo było, gdzie mnie znaleźć. Wspierała też zajawkę, zbierając dla mnie duże dwuzłotówki, gdy jej gdzieś wydano. Chyba nawet wymieniała się na nie z koleżankami.

Dzięki intuicyjności wuja gógla odnalazłem dwa tytuły, które wówczas najbardziej wryły mi się w pamięć. To ciekawe, jak te żyjące w pamięci, starożytne gry różnią się od tego, jakie są w rzeczywistości. W pamięci zawsze mają więcej pikseli i zwykle lepszą grywalność.

Jungle Hunt

Bomb Jack

Później pojawił się jeszcze jeden czy dwa salony w Łęcznej, po czym nie wytrzymały one konkurencji gościa, który rozstawił w piwnicy kilka komputerów Amiga i budziki kuchenne. Wybierało się jedną z listy gier, płaciło za czas (najmniej kwadrans) i gość nakręcał budzik. Gdy czas się upiekł, budzik dzwonił.
A potem nagle każdy miał peceta lub konsolę w domu i biznesy padły. Tu czy tam w kraju widziano jeszcze działający automat, na przykład w jakimś miejscu ze stołami bilardowymi. Ale poza fliperami (inna bajka), automaty powoli zniknęły.
Wróciły dopiero w XXI wieku (przynajmniej na wschód Polski), już super wypasione, gdzie kontrolerami były plastikowe motory, gnaty, a rzadziej joysticki i guziki – zwykle tylko do bijatyk a la Street Fighter czy Tekken. Do wyboru było ściganie się pojazdami, strzelanie (podczas gdy ekran „chodził” za ciebie) lub bicie się 1 na 1 (bez fabuły). Różnorodność i polot gdzieś uleciały, poza tym rozrywka stała się nieco kosztowna.


Aż tu pewnego dnia idę sobie po ulicy w Popayan, chaos że hej, jak to w Kolumbii, i widzę mały salon z automatami arcade. Sprzęt nieco przestarzały, ale gry raczej z tych nowszych. Od Tekkena 3 aż po nówkę Street Fighter 4. Wszystko bitki 1 na 1 – nie moja bajka. Poza jednym wyjątkiem. Stoi taka jedna maszyna obdartus, a na niej Aero Fighters 2. Nie pamiętam tego tytułu z dzieciństwa, ale klimat zachowany. Gra, szacuję, gdzieś z początków lat 90. Do tego cena za grę: 200 pesos (30-40 groszy). Bomba! Rozmieniam pesosy i gram.
Gra to bardzo klasyczna strzelanka, w której odrzutowiec gracza leci z dołu do góry, rozsiewając tryliony pocisków, dewastując wrogie armie i unikając rakiet. Na końcu każdego levelu jest boss – jakiś bombowiec albo inny lotniskowiec na pół ekranu. Scenariusz klasyk – pilotowi porwano dziewoję, także bez litości niczym Steven Seagal.


Gram sobie chwilę, a tu do salonu wpada pewien autochton i mówi, żebyśmy zagrali we dwóch. Dobra. Okazało się, że to jakiś wyga salonu. Rozwaliliśmy razem kilku bossów, ale po dwóch żetonach mi się trochę znudziło. Gość powiedział coś mniej więcej: „to tera, młody, pacz i się ucz”. Po kolejnych 15 minutach skończył grę, niszcząc na ostatnim levelu dwóch bossów – ogromnego małpiszona na latającej platformie, ciskającego mniejszymi małpami, oraz wielkie oko. Temat oka to często powtarzający się motyw na finiszu gier komputerowych, od klasyka Eye of the Beholder, aż po nową, prostą, ładniutką i świetną pod względem fizyki jednopaluchową gierkę na mobile pt. Badlands. Polecam sprawdzić.
Wracając do mistrza Aero Fighters, od dzieciństwa nie widziałem tego poziomu profeski i automatyzmu przy automacie. Gość dokładnie wiedział, w którym miejscu na ekranie się ustawiać w każdej chwili. Nauczenie się gry na pamięć to nie mój styl, ale godne podziwu to zaangażowanie. Po skończeniu gry, typ przeklikał całe outro i zaczął się od nowa pierwszy level, tylko na dużo szybszych obrotach. Gość znudził się widocznie odrobinę, bo szybko dał się strącić i zaraz zmył się.
Ja również, ale wróciłem tam następnego dnia. Tym razem na tym samym automacie była pierwsza część Aero Fighters, więc w nią też zagrałem. Uruchomiony był też drugi, który był dzień wcześniej wyłączony, a na nim spis gier. Wybrałem więc sobie Metal Slug 3, choć seria nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Jakoś nie mogłem jej opanować i zawsze zbyt szybko ginąłem. Poza tym często miała lagi, a w ogóle to nie miałem do niej sentymentu. Ale pozostałe tytuły mówiły mi niewiele albo nic. Te wszystkie gry z dzieciństwa pamiętam zwykle, nie pamiętając tytułów.


Automat w Popayan dał mi nadzieję, że być może znajdę takich więcej w Bogocie. W końcu w stolicy Kolumbii żyje 9 milionów ludu (według jednego źródła; według Wikipedii niecałe 8, a według pewnego taksówkarza – 14 milionów). Dotychczas myślałem, że szansę na reanimację takich sentymentów mogę mieć dopiero w salonach w Tokyo albo jakiejś innej hipsterskiej metropolii Korei Północnej. Nie traciłem jednak nadziei, że wiele z nich nadal działa gdzieś w krajach „drugiego świata” i ich zwariowanym bonzo kapitalizmie. Na Bałkanach nie znalazłem, choć na pewno ukryły się przede mną tuż za rogiem. Musiałem więc przelecieć ocean.

Bogota mnie nie zawiodła...

C.d.n.


PS. Przy okazji tematu chodzi mi po głowie ta piosenka. Poza tytułem, nie ma większego związku. Ale wrzucam, bo lubię ten pocieszny lingwistycznie tekst S-F z dobrym rytmem na psychodelicznej nucie.



(ano)

piątek, 21 listopada 2014

Casa Loma

Casa Loma to hostel położony na stromym wzgórzu ponad Minką. Wzgórze to dawne święte miejsce. Coś dobrego ewidentnie wisi w powietrzu, bo z niebywałą łatwością spowalnia się tam rytm. Jest też wiele starych, wysokich drzew i kilka pięknych kamieni rzeźbionych w sposób typowy dla rdzennej kultury lokalnej.

droga do Casa Loma to wyzwanie, gdy ma się 15 kg na plecach - do przebycia jest kilkadziesiąt takich śliskich stopni

W związku z tą specjalną energią wzgórze odwiedzali podobno różni przywódcy autochtonicznych społeczności, jacyś szamani, odbyło się też oczyszczanie miejscowej aury.
Architekci hostelu podtrzymali klimat poprzez ekologiczne budownictwo. Jest więc dormitorio złożone z siedmiu pojedynczych kabin okrytych moskitierami. Kabina to po prostu wąskie łóżko plus malutki stolik z lampką nocną i głęboka wnęka, mająca chyba służyć za szufladę, jednak pełna kurzu i pajęczyn. Do tego każdemu łóżku przydzielony jest spory locker (dobrze jest tu podróżować z własną kłódką i kluczami; są dostępne za grosze w niemal każdym sklepie). Śpi się więc niby w siedmioosobowym pokoju, a komfortowo jak w pojedynczym. Do tego na świeżym powietrzu, więc przewiewnie, i słychać wszystkie odgłosy natury.

dormitorio z zewnątrz

dormitorio "wewnątrz"

Bardziej ekskluzywna opcja to okrągłe chaty zlepione z bambusa i gliny, w dość udany sposób imitujące budownictwo tutejszych kultur tubylczych. Na tyle udany, że przy dużym deszczu dach miejscami przecieka, a w licznych szczelinach mieszkają pająki i inni drobni braciszkowie. Wieczorem mieliśmy nawet dwie jaszczurki. Po deszczu w takim apartamencie jest brudno i wilgotno, ale duże łóżko jest zaopatrzone w moskitierę, stanowiącą tarczę przed owadzim rojem. W sumie więc śpi się całkiem nieźle.



Poza właścicielami i grupą wolontariuszy/pracowników (których część mieszka po prostu w namiotach ustawionych pod prowizorycznym dachem z plastikowej płachty) mieszka tam świetny pies imieniem Samba. Jakiś czas temu zbyt mocno podrapał sobie uszy i muszą się zagoić. Więc teraz wygląda tak:



Wzgórze, na którym stoi Casa Loma, umożliwia podziwianie olśniewających zachodów słońca. Z jednej strony jest spektakularny widok na światła położonej 40 minut drogi stąd i 600 metrów niżej słynnej, wielce przereklamowanej Santa Marty (ma aż 900 tys. mieszkańców, a klimat gigantycznej wioski; do tego brudno, brzydko i chorobliwie głośno; nigdy tam nie jedźcie).

Natomiast z drugiej strony wzgórza i kilkanaście schodków wyżej, po tych deszczowych dniach na czystym niebie słońce zachodzi w jasnych, żywych barwach.
(w)





czwartek, 20 listopada 2014

Zielono. Minca

Minca to była kilkudniowa przerwa od skwaru wybrzeża karaibskiego, gdy Ano robił kurs nurkowania.

To przyjemna wioska u stóp gór Sierra Nevada de Santa Marta. Kojarzy mi się z rześkością i dźwiękiem wody. Szumią górskie potoki, wodospady, których w okolicy jest aż pięć, szumi też deszcz, który spada każdego dnia o podobnej porze, z podobną intensywnością.
Do tego bogactwo różnych gatunków ptaków, bujna roślinność, łagodnie dżunglowy klimat, wilgotne, ciepłe powietrze. Trochę jak w Mindo w Ekwadorze (więcej o Mindo tutaj). No i te drzewa. Naprawdę sporo tu starych, powykręcanych, rosłych drzew, z których gałęzi spływają całe baldachimy lian.

Poranki są zarazem świeże i trochę mistyczne – chmury w dolinach, przymglone prześwity słońca między drzewami, dziesiątki ptaków i wiewiórki w koronach drzew. Budzę się koło szóstej i ćwiczę jogę, równocześnie obserwując ptaki. Jest ich mnóstwo, są głośne i aktywne. Trzeciego dnia udaje mi się zobaczyć tukana. Jest fantastyczny, jego tęczowy dziób jest rozmiaru reszty ciała.

Od południa krajobraz tonie w chmurach, wiszą nisko i wiadomo, że będzie padać. Deszcz przychodzi codziennie, jak w zegarku, między 11 a 12.30. Za każdym razem pada intensywnie, gęsto, dużymi kroplami. Ulewa trwa od dwóch do pięciu godzin. W środku dnia, więc jest to dość męczące. Każdą aktywność trzeba zaplanować tak, by przed południem znaleźć się pod dachem. Ja przemokłam w Mince jak nigdy w życiu, zaraz po przyjeździe. Ponad godzinę na zmianę biegłam i maszerowałam w ulewnym, chłodnym deszczu. Zrobiłam sobie z ręki daszek nad czołem, bo zalewało mi oczy. Z koszulki i spodni ciekło. Przemokły moje drogie nieprzemakalne buty, schły kolejne 2 dni.
Było to całkiem przyjemne, nie jesteśmy w końcu z cukru, ale nie ma się ochoty doświadczać tego codziennie. Poza tym, w tej podróży, wożąc na garbie tak niewielką ilość rzeczy, nauczyłam się je szanować i dbać o nie jak najlepiej. Szczególnie - nie doprowadzać, by były zbyt długo mokre. Czasem jest to trudne. Mój plecak po tygodniu na Karaibach jest jakieś 30-40% cięższy. To dlatego, że wszystko w nim jest lekko wilgotne, przez co więcej waży. Pobyt w bardzo wilgotnym klimacie to wyzwanie dla całego ładunku. Przede wszystkim siada elektronika, ale buty i ciuchy też są w niebezpieczeństwie, bo schną bardzo długo. Jeden z ręczników już nam zagrzybiał, buty zaś nigdy nie odzyskają neutralnego zapachu.

Wracając do Minki – poza podziwianiem roślinności, wodospadów i ptactwa niewiele się tu dzieje. Internet jest niebywale kulawy, jedzenie drogie i niezbyt smaczne. Za to, jak zwykle w Kolumbii, można trafić na świetne desery. I smaczną, intensywną kawę, bo okolica słynie z plantacji kawy.
Do tego jest całkiem fotogeniczna, spójrzcie.
(w)












wtorek, 18 listopada 2014

10/100

To setny post. Dzięki wszystkim, którzy zaglądają. Znajomym bliskim, dalszym i chyba też nieznajomym, bo, zerkając czasem na statystyki, to chyba tylu ludzi nie znamy.

Jeszcze ze sto i wracamy, choć nigdy nie wiadomo, póki bilety nie kupione. A nawet wtedy...

Przewertowałem wszystkie wrzucone zdjęcia i wybrałem 10 w miarę przekrojowych. Nie było to łatwe zadanie.

10 na 100.

(ano)

Pętla Quilotoa, Ekwador - jeden z piękniejszych hajków

Park Narodowy Cajas, Ekwador - pięknie i chłodno

PN Podocarpus, Ekwador - pięknie, chłodno i mokro
Vilcabamba, Ekwador - jeden z kilku(nastu?) rajów, które widzieliśmy

Isla de la Plata, Ekwador - rezerwat fregat i głuptaków

PN Tayrona, Kolumbia - podręcznikowo-pocztówkowy raj karaibski
kaktus wachuma, czyli jak zerknąć pomiędzy struktury rzeczywistości (liczba mnoga)

gdy już będzie dom, będą w nim labradory




poniedziałek, 17 listopada 2014

Podwodne flow 2

Podstawowa licencja Open Water stowarzyszenia NAUI uprawnia do nurkowania do głębokości 18 metrów. Zdobywa się ją bardzo łatwo. Podejrzewam, że w tak wyluzowanym pod względem BHP kraju, jak Kolumbia (podobnie jak Ekwador), nawet łatwiej, niż gdzie indziej. Co nie znaczy, że nie czułem się bezpiecznie, przynajmniej pod wodą, bo instruktor Rodrigo był jednak bardzo skrupulatny co do procedur.

Nie można tego powiedzieć o szefie szkoły nurkowania. Ostatniego dnia, kierując łodzią do zatoki, gdzie mieliśmy nurkować, staranował na całej naprzód łódkę jakiegoś bogu‑ducha‑winnego rybaka. Na pokładzie było nas 9 osób, ściśniętych z tyłu, przez co łódź płynęła szybciej, jej dziób był nieco uniesiony do góry, a kapitan nie zauważył, że płynie prosto na inną łódź. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Rybak był zadziwiająco wyrozumiały, zważywszy, że mógł z tego nie wyjść. Pomogli mu w czerpaniu wody z pokładu, sprawdzili, czy jego łódź nie przecieka, po czym odpalił motor i odpłynął, umówiwszy się z szefem, że załatwią sprawę odszkodowania wieczorem. Jeden Niemców, którzy nurkowali z nami tego dnia, spytał, czy to zdarza się częściej. Szef powiedział, że nie, że pierwszy raz. Potem zaczął żartować, że kupił licencję kapitana wczoraj w Exito (popularna sieć hipermarketów w Kolumbii), bo dodawali ją do kubełka czipsów. Byłoby to może i śmieszne, gdyby nie wrażenie, że mogłoby być prawdą. Już wcześniej zauważyłem kilka dziwnych sytuacji i intuicja podpowiadała mi, że cały ten jego biznes to tylko kasa za partactwo. Ale nie chce mi się o tym pisać. Co gorsza, jest to jedna z lepiej promowanych i starszych szkół w Tagandze. Strach pomyśleć, co się wyrabia w tych gorszych. Na szczęście, gdy już schodziłem pod wodę, wszystko było jak trzeba.

Wracając więc pod taflę, licencja polega na wykonaniu około 10 ćwiczeń pod wodą. Większość łatwych – wyciągnąć z ust ustnik regulatora (przez który się oddycha), nie przerywać wydechu i po chwili znów go włożyć; wpuścić do maski trochę wody i wydmuchać ją nosem; osiągnąć neutralny wypór (czyli nie opadać zbytnio przy wydechu i nie podnosić się zbytnio podczas wdechu) i pozostać w pozycji lewitującego buddy przez pół minuty; itd. Ogólnie jedną z ważniejszych umiejętności nurka jest właśnie osiągnięcie tego neutralnego wyporu (poprzez pompowanie kamizelki i wypuszczanie z niej powietrza), po czym kontrola głębokości zanurzenia dzięki płetwom i, ewentualnie, kontroli oddechu (subtelnych korekcjach głębokości wdechu i długości wydechu).
Opanowanie technik okazało się ciekawą grą analogową. Jednak nie tak ciekawą jak sam podwodny świat. Różnic w porównaniu z rzeczywistością na powierzchni jest więcej, niż mi się wydawało.
Na przykład optyka. Rzeczy wydają się większe i bliżej. Trzeba się do tego przyzwyczaić, aby na przykład nie uszkodzić płetwą liczących czasem tysiące lat koralowców. Do tego im głębiej, tym bardziej zawęża się widzialne spektrum kolorów. Szybko znika więc żółć i czerwień, co pozwala, na przykład, stanąć oko w oko z niebiesko‑granatowym homarem.
Albo akustyka. W pełnych wody uszach dominuje własny głośny oddech i ten podwodny biały szum. Poza nim słychać bardzo niewiele, co daje poczucie niesamowitego odosobnienia i nierealności, jakby to wszystko było tylko jakąś interaktywną rozrywką (do tego mocno zawężony „ekran” widzenia). Jeśli już słyszy się jakiś inny dźwięk (na przykład przepływającą motorówkę lub przeponowo‑gardłowe „y!” instruktora, który chce zwrócić twoją uwagę), to trudno określić jego źródło. Podobno to dlatego, że dźwięk podróżuje pod wodą 4 razy szybciej.
No i oczywiście gęstość wody, przez którą wszystko dzieje się wolniej, co daje wrażenie rozciągania się czasu. Z drugiej strony, za każdym razem schodziliśmy na 30‑45 minut, a wydawało się sporo krócej. W każdym razie ruchy trzeba dostosować do tego tempa, bo szarpanie się szybko wyczerpuje. Już 10 metrów pod wodą ciśnienie rośnie o całą atmosferę, 20 metrów pod wodą ma już 3 atmosfery i tak dalej. Ostatnim razem zeszliśmy na 25 metrów.

Wracając do licencji, egzaminu praktycznego nie ma, wystarczy wykonać poprawnie wszystkie ćwiczenia. Jest test teoretyczny – 62 pytania wielokrotnego wyboru. Większość bardzo łatwa, kilka sprawiło mi trudność, ale wystarczy 75% poprawnych odpowiedzi, żeby zdać.

Na koniec moje małe amatorskie bestiarium stworzeń, które widziałem pod wodą. Nazw nie podaję, bo nie znam.

1. Wielki żółwioch. Przynajmniej metr długości. Dokładniej trudno stwierdzić, bo rzeczy wydają się większe i bliżej.
2. Zakamuflowana na dnie ryba, która po spłoszeniu rozkłada płetwy boczne w jaskrawoniebieski wachlarz.
3. Ukryty w jamie wąż lub węgorz morski. Dosyć zadziorny, gdy zbliża się do niego dłoń. Awanturnictwo sugeruje też jego złowrogi i lekko głupkowaty pysk.
4. Ukryty w jamie homar, jak już wspomniałem, w zupełnie innej kolorystyce, niż na talerzu. Zlokalizować można takiego po wystających z jamy, długaśnych wąsach.
5. Ryba, którą brałem za skamieniały kawałek koralowca, póki Rodrgio nie wskazał mi jej oka.
6. Rybki lego. Unoszące się w wodzie bloczki, które wydają się zupełnie nie opływowe. Być może nie potrzebują się zbytnio przemieszczać czy uciekać. Potrafię to zrozumieć.
Poza tym moją ulubioną rozrywką było zaglądanie do kominowych form koralowca. Im większe, tym większa szansa, że kryje się w takim spora ryba. Ograniczone spektrum kolorów czyni rafę doprawdy kosmicznym krajobrazem. Struktury te na pewno miałyby bardziej znajome kolory, gdyby wyciągnąć je na powierzchnię. Ale lepiej niech zostaną tam, gdzie rosną po około centymetr rocznie, czasem od tysięcy lat.

Tym razem bez zdjęć na temat, bo nie ma więcej. Być może przyśle mi kilka jeden z Niemców, z którymi nurkowałem ostatnim razem.

Zamiast tego, wielce archiwalne, głupawe foty w temacie tego samego żywiołu. Wody termalne w ekwadorskiej miejscowości Baños, co znaczy właśnie „łaźnie”. Weronka powiedziała, że to jakieś hajduszoboszlo, jest obleśnie i nie wchodzi. Ja tam wszedłem, bo czego się nie robi dla zdrowia.
(ano)