czwartek, 31 lipca 2014

Isla de la Plata

Isla de la Plata to mała wyspa, położona około półtorej godziny drogi motorówką od Puerto Lopez, rybackiego miasteczka w centralnej części ekwadorskiego wybrzeża Pacyfiku. Wyspa należy do Parku Narodowego Machalilla. Oplata ją mała sieć zapętlonych ścieżek turystycznych, z których najdłuższa jest chyba czterogodzinna.
Lipiec to sam środek pory suchej na wyspie. Krajobraz jest pustynny i przymglony, nie ma cienia zieleni, w okolicy widać tylko suche krzewy, kaktusy, wyschnięte gałęzie palo santo. Jest gorąco i wietrznie. Kolorystyka wyspy jest zdominowana przez barwy srebrzyste ze względu na wszechobecność guano, czyli odchodów ptaków morskich, od wieków gromadzących się na powierzchni ziemi.
Jedynymi mieszkańcami wyspy są ptaki i drobne zwierzęta.







Co kilka kroków można się natknąć na głuptaki niebieskonogie; dużo rzadziej na czerwononogie (w j. angielskim ptaki te są uroczo zwane blue- and red-footed boobies). Podczas spaceru po wyspie spotkaliśmy kilkadziesiąt głuptaków o niebieskich nogach – niektóre siedzące na gniazdach, inne przechadzające się, jeszcze inne porozumiewające się między sobą.

Podczas godów samiec tańczy przed samicą, prezentując swe błękitne nogi; przynosi też samicy materiał na gniazdo.

Jaja wysiadują wspólnie przez blisko półtora miesiąca. Nie mają plamy lęgowej (fragmentu nagiej skóry na brzuchu), więc ogrzewają jaja stopami.




Szlak, który wybraliśmy, poprowadził nas do kolonii fregat. Charakterystyczną cechą samców jest naga skóra na podgardlu, rozdymana i jaskrawoczerwona w okresie godowym. Fregaty są kleptopasożytami - żywią się głównie pokarmem, który zdobywają, zmuszając do zwymiotowania inne ptaki (najczęściej biedne głuptaki). Podobno polują też na latające ryby, zwane ptaszorami.





Gdy oddaliliśmy się kilkadziesiąt metrów od brzegu, łódkę otoczyło kilka sporych żółwi morskich, przyzwyczajonych, że turyści w tym punkcie programu jedzą lunch i dokarmiają te piękne stworzenia.
Wikipedia twierdzi, że w przybrzeżnych wodach Srebrnej Wyspy można tez spotkać uchatki patagońskie i delfiny tropikalne, ale należy to chyba do rzadkości.



Popłynęliśmy na drugą stronę wyspy na małą sesję snorkellingu. Można było pooglądać m. in. takie kolorowe rybki.



Kluczowym punktem programu było jednak podziwianie wielorybów. W okresie między czerwcem a sierpniem długopłetwowce, zwane też humbakami, migrują z biegunów w obszary równika, by tu odbyć zaloty.

Dorosłe osobniki humbaków osiągają 14 – 17 metrów długości i ważą 30 – 45 ton. Nowonarodzone wielorybiątko ma 6 metrów i masę ciała około 2 ton. 
Jedzą tylko latem, zimą odżywiają się z wewnętrznych rezerw tłuszczu. Mleko humbaka jest koloru różowego, zawartość tłuszczu wynosi 50 %.

Każdy osobnik ma unikatowy wzór na płetwie ogonowej, który jest trochę jak odciski palców u ludzi.

Gody polegają na tym, że grupy liczące średnio 20-30 samców zbierają się wokół małej grupy samic (najatrakcyjniejsze są ciężarne lub opiekujące się potomstwem) i prezentują się poprzez wysokie podskoki nad wodą oraz uderzanie płetw ogonowych o powierzchnię wody. 
Wyruszając w rejs w tym okresie można być pewnym, że uda się zaobserwować, jak zwierzę wyskakuje nad wodę, czasem całkowicie się wynurzając. Niektóre humbaki zbliżają się do łodzi z turystami i przez kilka lub kilkanaście minut płyną w jej towarzystwie. Łódka i wieloryby w pewnym sensie tańczą wokół siebie. 
Nasza grupa dość długo czekała na wypatrzenie humbaka. W końcu pojawił się pierwszy, potem drugi i trzeci. Trudno powiedzieć, ile ich tak naprawdę było – potrafią spędzić pod wodą kilkanaście minut i wynurzyć się daleko od miejsca, w którym były poprzednio widziane. Jeden z wielorybów spektakularnie przepłynął pod naszą łódką i wynurzył się tuż obok; potężnie zakołysało. 
Piękne są te stworzenia, pełne gracji i równocześnie bardzo frywolne. Przez chwilę sama chciałam być wielorybem.
(w)
Zdjęcie pożyczone od Itamara/Photo borrowed from our friend Itamar.
 

niedziela, 27 lipca 2014

La costa

Poprzedni tydzień spędziliśmy na ekwadorskim wybrzeżu Pacyfiku. Jest z tego materiał na kilka postów. Zaczynamy od fotografii z plaż.


Poniższe zdjęcia pochodzą z plaż Los Frailes w Parku Narodowym Machalilla. Plaże są czyste i spokojne. Biegają po nich dziesiątki prześmiesznych pomarańczowo – różowych krabów. W pobliskich skałach kryją się kraby pustelniki. Krajobraz jest tam teraz kolczasto – pustynny, bo trwa pora sucha. Dobre miejsce do medytacji.










To fotki z rybackiej wioski Puerto Lopez. Stąd wypływa się oglądać wieloryby, stąd też płynie się na Isla de la Plata, zwaną „Galapagos dla ubogich”. Więcej o tym w jednym z kolejnych postów.





Ta seria została zrobiona w Ayampe, które jest miejscową mekką surferów. Oprócz surferów byliśmy tam chyba tylko my i jedna Rosjanka z córeczką. Mikroklimat Ayampe za nic nie wskazuje na porę suchą, jest chłodno, wietrznie i często mży. Eksplorowaliśmy więc plaże spacerowo, ze zbieraniem muszelek i kamyczków. Frajda okazała się tak samo duża, jak gdy byłam sześciolatką.

(w)





czwartek, 17 lipca 2014

Caballos

Jazda konna po górskich szlakach jest jedną z najświetniejszych rzeczy, jakie można robić w dolinie Vilcabamby. Tym bardziej, że jest to opcja otwarta dla wszystkich, żadne uprzednie doświadczenie nie jest wymagane. Trzeba tylko dać znać o tym przewodnikowi odpowiednio wcześniej, by przygotował dla nowicjusza w miarę spokojnego, raczej leciwego konia. Nowicjuszem przestaje się być dość szybko: żeby było atrakcyjnie, niemal za każdym kolejnym razem dostaje się caballo mas caliente, czyli bardziej gorącego wierzchowca.

Mamy już za sobą cztery takie wyprawy, w tym dwie czterogodzinne i jedną ponad sześciogodzinną,co okazało się niezłym hardkorem dla nienawykłych do tego typu pracy ud i pośladków. Korzystamy ile się da, ponieważ przewodnik, Holgar, udziela nam sympatycznych rabatów w zamian za polecanie go gościom baru. Konkurencja w branży jest tu spora – w wiosce jest aż sześć firm oferujących usługi jazdy konnej.
Holgar ma blisko dwadzieścia pięknych, pełnych charakteru koni o barwnych imionach, jak Tornado, Tequila, Corazon, Blondie, Senhor. Jakiś czas temu miałam przyjemność jechać na zwariowanym młodziku, jeszcze bez imienia, bo był u Holgara od niedawna, a imię powinno współgrać z charakterem konia. Typek co chwilę zatrzymywał się, by podjeść trawy, i Holgar ochrzcił go w końcu Americano, jako tego, co lubi podjadać fast food.

Zdarzają się wycieczki dwuosobowe, tj. tylko ty i przewodnik, ale bywa też, że ponad dwudziestoosobowa grupa ma ochotę na wspólny wypad na Mandango. Dla zorganizowania takiej karawany potrzeba kilku przewodników, trzeba też pożyczyć konie z innej kompanii, wzbudzając tym samym zazdrość sąsiada. Generalnie jest to karkołomne przedsięwzięcie, ale czego się nie zrobi, by zaspokoić turystów.

Uprawia się tutaj styl westernowy, czy jak kto woli kowbojski, który polega na jeździe na w miarę luźnych wodzach w subtelnej komunikacji z wyszkolonym koniem. Koń ma być tak wytrenowany, by reagować nawet na lekkie pociągnięcia za wodze; tym samym ręce trzyma się możliwie jak najbliżej siebie, a koń ma sporo luzu. Docelowo chodzi o to, by wodze trzymać w jednej ręce, zaś drugą operować swobodnie, trzymać na kolanie, balansować, czy co tam kto lubi.
W rzeczywistości komunikacja między jeźdźcem a wierzchowcem będzie na tyle subtelna, na ile pozwoli na to koń. Tutejsze konie są raczej mądre i przyjazne, dobrze znają wszystkie szlaki, wiedzą, gdzie muszą być ostrożne, a gdzie mogą sobie pofolgować i ruszyć w galop. I w sumie przez większość czasu robią dokładnie to, na co mają ochotę. Nie ma wtedy mowy o delikatnej komunikacji; jak koń ma ochotę pogalopować, to na pewno to zrobi. Dobrze więc jak najszybciej poczuć się pewnie w siodle, złapać koński rytm i w miarę możliwości rozkoszować się tym, co dany koń akurat ma ochotę ci zapodać.
(w)

Tak się zaczyna. Wyjazd z centrum Vilcabamby



Ano na Mandango


Holgar i ja. Mandango.


W drodze nad wodospad



Baby tarantula, jak nas oświecił Holgar 

Podocarpus Park


Goście: John cz. 2

Wieloletni aktywizm antyrządowy Johna w końcu zrobił z niego ex-pata, czyli po USA-ńsku emigranta. Zaczęło się jeszcze na studiach od krytyki amerykańskiej interwencji w Wietnamie, później było jeszcze kilka akcji, w tym „kontrolowane wyburzenie” WTC i wybuch w Pentagonie, oraz blokada Wall Street. John dużo pisał o prowokacjach rządu, które miały zabełtać w głowach obywateli, zastraszyć ich i w końcu uzyskać pozwolenie na to czy tamto, co wiązało się zwykle z ograniczeniem wolności i swobód obywateli, oraz inwazją na ten czy tamten roponośny kraj. Podobno jeden z tekstów internetowych Johna zacytował sam Obama jako przykład wywrotowej działalności obywateli USA przeciw własnej ojczyźnie.


Trudno powiedzieć, czy John został z USA zręcznie wypędzony, czy też uciekł, bo miał paranoję, że jest prześladowany. Twierdzi, że służby „zabiły” dwa jego komputery. Co do jednego jest pewien. Oddał go do specjalisty, który powiedział, że nic nie może poradzić, bo gdy jedna z części komputera nagrzewa się podczas włączania, wszystko się wyłącza. Co do drugiego komputera ma podejrzenia, że to robota służb rządowych, ale przyznaje, że raz mu też spadł. W każdym razie na razie pisze ręcznie, ale ze swojej skromnej emerytury przymierza się do kupna komputera. Obawia się, że służby znów mogą mu go zniszczyć, ale ma też nadzieję, że na razie dadzą mu spokój, jeśli nie będzie publikował wywrotowych treści bezpośrednio z niego, tylko zlecał to komuś lub korzystał z komputerów w kafejkach internetowych.

A propos kafejek, John ma również podejrzenia, że służby USA potrafią zablokować dowolny komputer, z którego korzysta, jeśli tylko podłączony jest do internetu i ma kamerkę. W jaki sposób? Podobno mają potężne oprogramowanie do wykrywania rysów twarzy „wrogów publicznych” poprzez kamerki internetowe. Pewnego dnia poszedł do kafejki, usiadł do komputera i ten się zawiesił. Zawołał administratora. Ten siadł i wszystko grało. John usiadł znowu... I znowu nie działało. Wkurzył się i poszedł do drugiej kafejki. Tym razem, zanim usiadł, odwrócił kamerkę i wszystko grało.

Jest jeszcze kwestia pluskwy do namierzania, którą agenci podczepili do podwozia jego wozu w USA oraz skradzionego paszportu, którego mieli dokonać agenci w cywilu na lotnisku. Ale o tym innym razem.


Dwa tygodnie temu John wyprowadził się i nie jest już naszym sąsiadem. Mieszka teraz w Vilcabambie, blisko centrum wsi. Od tej pory go nie widzieliśmy. Dziś w nocy ruszamy nad ocean, więc próbuję się wprosić w odwiedziny z butelką likieru z marakui i ananasa, który wytwarza mieszkający nieopodal Niemiec Hans (o tym ananasie też jeszcze będzie pisane). Jednak John znów ma wyłączony telefon. Cóż, jeśli nie dziś to za tydzień lub dwa.

(ano)

wtorek, 15 lipca 2014

Rumi Vilco

Rumi Vilco to prywatny rezerwat przyrody w Vilcabambie prowadzony przez dwóch Argentyńczyków. Wytyczyli oni u siebie sieć ścieżek edukacyjnych. Różne rośliny na trasach mają powywieszane tabliczki ze swoimi nazwami łacińskimi, lokalnymi i czasem angielskimi. Można się więc upewnić i dobrze przyjrzeć lokalnym gatunkom, takim jak drzewa vilco (od którego pochodzi nazwa Vilcabamba) i akacja, kaktusy wachuma i opuncja, krzaki kawy arabiki i różne takie.
Rezerwat ma duże różnice wysokości, co sprzyja różnorodności roślinności, mimo relatywnej niewielkości włości.
Na terenie stoi też kilka chat. Można w nich pomieszkać w spartańskich warunkach, ale za to tanio (3-5 $ za noc), w przyjemnym spokoju acz blisko centrum wsi (z 15 min. pieszo).
Poniżej kilka fot ze spaceru.

(ano)