piątek, 30 maja 2014

Podocarpus Survival Park

Jak już wspominałem, niedziele mamy wolne. Prawo ekwadorskie zabrania sprzedaży alkoholu w niedzielę po godzinie 16. Podobno hosteria jest jednym z niewielu miejsc, która przestrzega tego zakazu. Ma on rzekomo zmniejszyć liczbę poniedziałkowych wypadków drogowych. Rząd broni żyjących chwilą obywateli przed nimi samymi. Z innych żartobliwych pomysłów, za przekroczenie limitu prędkości można tu trafić na trzy doby za kratki. Swoją drogą, jakiekolwiek limity prędkości wprowadzono dopiero kilka lat temu.

Ale nie o tym. W niedzielę postanowiliśmy wybrać się do Parku Narodowego Podocarpus – bujnego lasu wysokogórskiego (2500 m n.p.m. i wyżej), który najczęściej zanurzony jest w chmurze. Plan był taki: wsiadamy do busa relacji Vilcabamba-Loja, wysiadamy przy drodze do parku, maszerujemy 8 km pod górę, bo tam park się zaczyna, robi się ciemno, więc kładziemy się spać w chatach zwanych cabanas, i wstajemy o świcie, bo wtedy kolorowe ptactwo jest najbardziej aktywne. Wprawdzie holenderski recepcjonista Martin powiedział nam, że mokro tam i zimno, ale przecież jesteśmy z ludów północy.

Dojechaliśmy do drogi do parku. Stoi tam chata leśników, którzy też nieco zniechęcali nas do marszu. Spytali, czy mamy śpiwór. Nie, ale mamy koc. Postraszyli, że zimno na górze. Odpowiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski. Ale od połowy drogi zacznie padać i nie przestanie. No trudno, jaki park, taka pogoda. Ale cabana kosztuje 3 $ za osobę. Damy radę. Z tym, że nie ma tam teraz nikogo, poza turystami z Chile, więc mamy zeskłotować jedną z cabani; stoją otwarte, da się je zamknąć od środka i mamy się nie martwić, bo nic nam tam nie zginie. Dobra.
Ruszyliśmy pod górę do parku. Po około kilometrze marszu, życzliwy autochton podwiózł nas 2 3 km. Po kolejnych pięciu (już w deszczu, jak zapowiedzieli strażnicy) dotarliśmy do celu. Gdyby samarytanin nas nie podwiózł, pewnie dotarlibyśmy tam po ciemku.
Od razu spotkaliśmy chilijską parę, która biwakowała w namiocie. Powiedzieli, że przyjechali 5 dni temu. Ich pierwszy dzień był też ich ostatnim słonecznym tutaj. Od 4 dni non stop pada. Wprawdzie nie są to ulewy, a raczej taki kapuśniak wewnątrz chmury. Co nie zmienia faktu, że doszliśmy na górę przemoknięci. Zdaliśmy sobie też sprawę, że nie kupimy tu niczego do jedzenia. Na szczęście wychodząc z hosterii zawinąłem z kuchni dwa banany.
Szybko się ściemniło, więc zaszyliśmy się w cabanach, zjedliśmy kolację – banana na spółę, zawinęliśmy w koc, obejrzeliśmy film i poszliśmy spać. A przynajmniej Weronka, bo ja musiałem zdjąć jedyną bluzę, która przemokła podczas marszu. Weronka lepiej rozkminiła temat okrycia. Pod górę wchodziła tylko w koszulce i kurtce „przeciwdeszczowej”. Taka ona przeciwdeszczowa, jak i moja. Ja nieopatrznie miałem na sobie również jedyną bluzę. Tak więc Weronka zasnęła w swetrze i futerku, a ja próbowałem zasnąć w koszulce. Zimno. Przez ostatni miesiąc przyzwyczailiśmy się, że temperatura waha się pomiędzy 20 a 30 stopniami. Przez wcześniejszy w selvie, wahała się pomiędzy 25 a 35 stopniami. Tak więc może i jesteśmy z ludów północy, ale ostatnio rozpieszczanych. Bałem się, że dostanę zapalenia płuc, że będziemy mieli zawroty głowy i stoczymy się w jakąś przepaść... Takie różne paranoje wygodnickiego gringo. Oczywiście, nic z tych rzeczy nie nastąpiło. Po nieskończenie długim czasie, w końcu udało mi się dołączyć do pochrapującej ukochanej.

Jak wspomniałem, plan był, żeby wyskoczyć z wyra skoro świt. Z tym że krople deszczu o brzasku zdawały się wyjątkowo ciężkie, a zimno wyjątkowo zimne. Wstaliśmy o dziewiątej – po 12 godzinach. To tyle z oglądania ptactwa. Dawno poleciały do swojej ptasiej pracy. Mogłem sobie do gaci zajrzeć. Nastrój miałem pogrzebowy, trząsłem się z zimna, a deszcz ani myślał, żeby dać spokój. Przez chwilę myślałem, żeby jak najszybciej uciekać na dół, ale za daleko dotarliśmy, by zawrócić bez walki.
Tak więc ruszyliśmy w las. Chilijczycy powiedzieli, że do najbliższego miradora, czyli punktu widokowego, jest tylko pół godziny. Jest szansa, że zobaczymy tam coś więcej, niż tylko chmurę. Po kilkunastu minutach mieliśmy już przemoknięte buty. Kolejna wtopa – nie mamy odpowiedniego obuwia do takich wypraw, tylko takie półbuty do joggingu z oddychającą siateczką. Jeden nieostrożny krok w błocko, które wydawało się stałym lądem, i mokra skarpeta. Poza tym, mimo bujnej wegetacji, na tej wysokości trochę trudniej o tlen, a nie jadłem nic gorącego od ponad 20 godzin. Do tego słaby nastrój, więc po 20 minutach wspinaczki, w tym kilku postojach, żeby uspokoić serce, które ewidentnie chciało na spacer, dałem za wygraną. Przyszło mi to ze szczególnym trudem, bo Weronka chciała piąć się dalej, przynajmniej do tego nieszczęsnego, pierwszego miradora. Tak więc zjedliśmy śniadanie (banana na spółę) i zrobiliśmy dwie najmniejsze pętle po parku – 12 minutową i 20 minutową. Wrażenia optyczne – wspaniałe; termiczne – okropne.


Różowe grzybki

Przezroczysto-różowe grzybki


Liściokwiat kwiatolistny


Przynajmniej drogę powrotną udało nam się skrócić. Po kilku kilometrach schodzenia w dół, złapaliśmy taksówkę. Pół godziny wcześniej jechała do góry, więc spodziewaliśmy się jej powrotu. W środku było już dwoje gości z naszej hosterii. Im udało się dotrzeć do pierwszego miradora, ale nie widzieli żadnego ptactwa, a widoczność w chmurze była ograniczona do 20 m, więc widoków też niewiele. Uff, nic nie straciliśmy.

P.S.

Przedwczoraj Weronka znów odwiedziła Podocarpus, tylko że od jego wschodniej, dużo łagodniejszej klimatycznie strony. Relacja wkrótce.

(ano)

Wonsz

W końcu jakiś gad. I to nie gdzieś tam w głębi w dżungli, tylko obok restauracji. Ktoś zauważył na krzaku zwiniętego w kłębek, śpiącego węża. Ja dowiedziałem się o nim, bo kwoki-kuchary po kolei podchodziły do krzaka, po czym uciekały z piskiem i machaniem łapami. Podszedłem więc zrobić mu sesję zdjęciową. Menago hosterii Raik powiedział, żeby uważać i nie budzić go, bo jest jadowity. I to nie byle jak jadowity – rzekomo po ukąszeniu ma się 20 minut na przyjęcie surowicy albo kaput.


W każdym razie w okolicy kręcą się dzieci, psy, więc szefowie wydali wyrok śmierci na gada. Wykonał go jeden z tutejszych robotników od wszystkiego, od ogrodnictwa, przez wykończeniówkę i naprawę piecyków gazowych, po tępienie węży. Jednym sprawnym cięciem maczety przepołowił gada.


W końcu widziałem na własne oczy zjawisko działania zdecentralizowanego układu nerwowego. Obie połowy węża nadal się wiły, a co jakiś czas gadzina pokazywała język.
Wąż był mały – najwyżej 40 cm długości. Egzekutor wybebeszył też z niego jaja. Widać wężyca, niedoszła mama.


Po chwili kwoki z kuchni przyniosły alkohol, w którym maczają patyk, żeby rozpalać palniki. Szefowa kuchar stwierdziła, że gada trzeba spalić, bo kły nadal stanowią zagrożenie. Zrobili więc ognisko z węża, a ja zastanawiałem się nad trucizną. Zapewne taki potężny jad z gruczołów kłowych byłby cenną zdobyczą dla jakiegoś znachora. Wszak większość trucizn to stężone lekarstwa.


(ano)

czwartek, 29 maja 2014

Kozica górska i dolinna

...na odcinku górskim:

Na tym i poniższych zdj. widać zbocza, które kilka miesięcy temu strawił pożar. Widok nieco pozaziemski.



Besitos, amigos. Przyjeżdżajcie.

...i dolinnym:




Piękne światło krótko przed zmierzchem. Zdj. bez żadnego majstrowania przy świetle i kolorach.

(ano)

czwartek, 22 maja 2014

Pajęczaki vilcabambskie

Są malutkie pająki skaczące, bardzo długonogie kosarze. W porównaniu do selvy nic spektakularnego.
No może poza tkającymi złoty jedwab prządkami. Są na co drugim krzaku i te większe wydawały mi się na początku dosyć upiorne. Być może to przez te różne kolory segmentowanych odnóży. Co kilka dni robię im eksmisję z baru na pobliskie drzewa socjalne. Niszczę im pajęczynę, łapię je na koniec kija miotły i zostawiam na gałęzi. Jeden miał spory zapas zapakowanych owadów, więc też mu je przeniosłem. Nie są agresywne. Podobno nie są też jadowite, ale ugryźć mogą i bywa to bolesne. Poza tym cały czas siedzą na pajęczynie, którą przędą dosyć szybko, więc trzeba tylko uważać, żeby nie wejść w nią twarzą. Największe sztuki dochodzą do 7 cm w tułowiu + co najmniej drugie tyle długości odnóży.
Należą do tego rodzaju: golden silk orb-weavers. To chyba jedyny rodzaj, który przędzie złocącą się w słońcu sieć.



(ano)

środa, 21 maja 2014

Lżejsza od powietrza propaganda


W egzotycznym otoczeniu promujemy egzotyczną muzykę.
Kłopot w tym, że nie spotkasz już wędrowców podróżujących z discmanami. Za to vlepki z kodem QR dobrze schodzą. Kod QR kieruje ich posiadaczy na stronę bandcamp zespołu Open Source.

Kilka dni temu nasz szwajcarski gość Michael kupił pierwszą płytę. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Nie miał gotówki. Miał donieść kolejnego wieczoru. Następnego dnia razem ze swoją dziewczyną Julią wymknęli się z hosterii. Bonnie & Clyde.

(ano)

Goście: Niki

Niklas to gość z Monachium, który przyjechał do hosterii w czwartek, ostatniego kwietnia, tak jak my. Miał ruszać dalej w poniedziałek, ale jakoś trudno mu opuścić Vilcabambę. Nie tak łatwo przychodzi mu nawet wyjście za bramy hosterii. Spory kawałek poniedziałku i wtorku spędziliśmy na miejscu, wymieniając informację o społeczno-kulturalno-politycznej sytuacji naszych ojczyzn.

Niki ze spokojem dzieli się swoimi obawami o przyszłość. Wieszczy nadejście apokaliptycznych czasów, gdy przyroda powie dość i zrobi nam z tyłków sery szwajcarskie. Być może skłoniła go do tego sytuacja, w jakiej znalazł się kilka tygodni temu na wybrzeżu Ekwadoru. Gdy ogłoszono zagrożenie tsunami, on akurat luzował się w hostelu stojącym na plaży Pacyfiku, skąd miała by nadejść śmiercionośna fala. Za namową zdrowego rozsądku oraz własnej mamy, zrezygnował z wędrówki wzdłuż wybrzeża i ruszył w góry. Gdy dotarł do Baňos, górujący nad miastem wulkan Tungurauha akurat się uaktywnił i zaczął wydychać obłoki dymu. Na szczęście powtórki z Pompei nie było, za to Niki miał okazję podziwiać nieprzeciętne zjawisko wyładowań elektrycznych w wielobarwnej chmurze unoszącej się nad wulkanem Tungurauha.

Z europejskich refleksji, Niki jest mocno zaniepokojony próbą kontroli władz nad jednostką w swoim mieście. Mówi, że palacze zioła w Monachium nie mogą się wyluzować, tak jak w innych dużych miastach Niemiec. Przez to Niki zawsze chodzi po ulicach nieco spięty. Podobno jeśli monachijska policja znajdzie w twojej kieszeni byle bletki, ma prawo zabrać cię na posterunek i przeszukać dokładnie. Ponadto po mieście snują się cywile w cynicznym kamuflażu członków środowisk alternatywnych; dready i te sprawy.
A propos alternatywnego podziemia w Niemczech – Monachium rzekomo było jego najbardziej bulgoczącym kotłem w latach 30. Tym, czym dziś jest Berlin. Zaskakującym jest więc fakt, że Monachium było też kolebką faszyzmu, który zniweczył i odcisnął na mieście piętno, którego do dziś nie udało się zmyć. Być może organy ścigania niezbyt próbują. Główny komisariat nadal znajduje się w monumentalnym budynku z galerią historycznych zdjęć wewnątrz. Wprawdzie upewniono się, że nie pojawiają się na nich nielegalne symbole, ale duch faszystowskich władz oraz kontroli á la Stasi podobno nadal unosi się nad budynkiem.
Nie zmienia to faktu, że Niki uważa swoje miasto za piękne i poleca turystykę tamże. 90% centrum miasta było zniszczone podczas drugiej wojny, ale odbudowane jakiś czas po niej, zachowując oryginalny charakter. Z tym że to raczej droga wycieczka.

Jednak najbardziej fascynują Nikiego Włochy. Ceni podejście Włochów do żywienia się. Potrafią godzinami zajadać się pysznościami. Według statystyk, które gdzieś wyczytał, Włosi wydają na jedzenie około 70% swoich zarobków. Dla porównania – Monachijczycy coś ponad 10%. Potrafię zrozumieć fascynację Nikiego – gościa, który z niejednego pieca gastrofazie zadośćczynił. Bardzo gorąco poleca szczególnie Sardynię i Korsykę – wyspy, które otaczają malownicze serpentyny dróg i plaże niczym z Karaibów. Wypadła mi z głowy reszta szczegółów, ale pozostała silna chęć wybrania się tam kiedyś.

Poza tym Niki drąży studnię tematów z innym naszym gościem oraz sąsiadem hosterii Johnem. Wspólnym mianownikiem okazały się teorie spiskowe, kontrola władz nad jednostką i represja obywateli przez władzę. Jako były aktywista działający przeciw ingerencji wojsk USA w Wietnamie, John jest prawdziwą kopalnią takich tematów. Przez ostatnie lata pisze głównie na temat „kontrolowanego wyburzenia” World Trade Center, czyli zbrodni rządu USA na własnych obywatelach. Ale o Johnie innym razem. Wdrapuje się na nasz bar na wzgórzu prawie codziennie, więc poczekamy na pełniejszy obraz.

W końcu Niki jednak ruszył na krótki wolontariat na organiczną farmę nieopodal Vilcabamby. Być może jeszcze wróci, choć nie wiemy, czy zdąży. Za niecały tydzień ma rendez vous ze swoją ukochaną na Kubie. Do tego startuje z Limy w Peru, a to kilkaset kilometrów stąd. Mamy nadzieję, że zajrzy tu jeszcze choćby na jedną noc.


Niki jest dopiero pierwszym z przykładów entuzjastycznych wędrowców, którzy nawiedzają nasz piwopój. Pięknie widzieć kogoś, kto ma zaledwie 22 lata, ale już się trochę poturlał po ziemi i nie wygląda na to, by miał w przyszłości obrosnąć mchem.

(ano)

wtorek, 20 maja 2014

Świat jest pełen podróżników

Nie wyobrażałam sobie, że tak dużo ludzi podróżuje po świecie. Podróżuje pasjami; miesiącami lub latami, zgłębiając geografię i kulturę poszczególnych krajów, ucząc się ich macierzystych języków, zanurzając się w chaos wielkich miast, chilloutując się w urokliwych dolinach, przemierzając wybrzeża, meandrując przez góry, zapuszczając się do dżungli. Podróżując, starają się doświadczać jak najwięcej z rdzennych, tradycyjnych elementów kultury – przy każdej okazji gawędząc z Ekwadorczykami, jedząc lokalne potrawy, pijąc tutejsze zwariowane koktajle, chodząc w kolorowych ciuszkach kupionych za grosze, paląc lokalną marihuanę czy biorąc udział w ceremoniach ayahuaski bądź san pedro.
Motywy podróży są przeróżne – od pogoni za intensywnymi doznaniami, przez uzależnienie od zmian otoczenia, po ucieczkę od własnej przeszłości. Niektórzy przybywający do Izhcaylumy ludzie są w podróży od tygodnia (i kończą ją za kolejny tydzień), inni – od kilku lat, i nie widzą końca. Większość podróżników sytuuje się mniej więcej pomiędzy tymi skrajnościami – ich podróż trwa od trzech miesięcy do roku. Niektórzy mają już zarezerwowany bilet powrotny (zawsze w innym kraju, niż zaczęli; czasem - na drugim końcu kontynentu). Inni, ci bardziej doświadczeni, nie mają biletu powrotnego, żeby się nie ograniczać, nie spieszyć. Jako że jesteśmy blisko granicy z Peru, mamy tu swoisty punkt styczny. Część ludzi podróżuje z północy na południe – rozpoczęli np. w Gwatemali, i przez Honduras, Nikaraguę, Kostarykę, Panamę, Kolumbię (w każdym z tych krajów spędzając średnio 1-2 miesiące) dotarli tutaj, by za chwilę ruszyć na południe, do Peru i Boliwii, czasem zaś dalej – do Chile i Argentyny. Bądź vice versa – ktoś, kto wraca z Peru, jedzie teraz na Galapagos, potem do Kolumbii, a potem na przykład do Stanów. Tym samym bar, w którym pracujemy, jest miejscem jedynym w swoim rodzaju – przecinają się tam szlaki setek podróżujących osób, z których każda ma do opowiedzenia co najmniej kilka fascynujących historii.

Pete to 27 – letni Austriak o twarzy Piotrusia Pana, który mówi po angielsku z interesującym brytyjskopodobnym akcentem. Bluesman. On i jego gitara podróżują z Kolumbii aż do południowej granicy kontynentu archaicznym modelem Renault w kolorze oliwkowym. Zapalony, zakręcony podróżnik, był już chyba wszędzie. To jego drugi raz w Ameryce Południowej. Kocha Indie, był tam już cztery razy, w sumie blisko 3 lata. Przeżył tam fatalny wypadek – jadąc motorem, zderzył się z ciężarówką. Po kilku miesiącach rekonwalescencji w indyjskim szpitalu została mu tylko niemal niewidoczna blizna, biegnąca wzdłuż czaszki przez czoło, przecinająca lewy oczodół i kończąca się na policzku. W Varanasi doświadczył rytualnej kąpieli w Gangesie. Wspomina to jako wydarzenie, które kompletnie zmieniło jakość jego życia. Podróżuje w pogoni za pięknem – ono go jara, bez niego nie umie żyć. To niespokojny gość, wyjechał z dnia na dzień. Fajnie było go poznać.

Serena ma 43 lata i jest z Singapuru. Przyleciała do Ekwadoru blisko trzy miesiące temu. Pierwszy miesiąc spędziła w Quito, intensywnie ucząc się języka. Tam też pewnego wieczoru ugryzł ją pies szwendający się po ulicy. Nie była zaszczepiona na wściekliznę, więc post factum musi przyjąć serię szczepień, z czym wiążą się niesamowite perypetie (uwaga: nie polecamy!). Trzecią dawkę szczepionki dostała w Vilcabambie, czwarta będzie już w Peru. Serena była z nami przez tydzień. W międzyczasie wybraliśmy się wspólnie na cudną konną wycieczkę na Mandango. Przedwczoraj wyruszyła do Peru. Za miesiąc odbędzie się tam ślub jej przyjaciół, więc czeka ją wyzwanie - musi znaleźć fryzjera, który będzie potrafił ułożyć jej proste, azjatyckie włosy. Bilet powrotny ma wykupiony w Argentynie za kilka miesięcy. Powoli czuje, że musi się zacząć śpieszyć – ma jeszcze tyle drogi do przemierzenia, tyle do zobaczenia, a czasu coraz mniej.

Sarah jest z Berlina. Ma dyplom menedżera eventów, ale, gdy nie podróżuje, pracuje jako kelnerka, i uwielbia to. Przyjechała do nas 12 dni temu z Peru, wczoraj wyruszyła na Galapagos. Potem ma nagrany jakiś wolontariat na Kostaryce, a w dalszej perspektywie wybiera się do Kanady, chce tam pomieszkać rok lub dwa. Sarah tak dobrze się z nami bawiła, że podczas pożegnania utonęła we łzach. Coś niesamowitego. Poczułam się jak na wakacyjnych koloniach w szkole podstawowej.


Gunni ma 53 lata i pochodzi z Niemiec. Opuściła kraj 3 grudnia 2011 roku, w miesiąc po tym, jak porzucił ją mąż. Przyleciała do Quito, przez kilka miesięcy szlajała się do Ekwadorze, potem udała się do Peru. Ponad rok pracowała w kawiarni w jakiejś słodkiej wiosce na peruwiańskim wybrzeżu i powoli zaczęła sobie tam układać życie, gdy okazało się, że nie ma możliwości dalszego przedłużenia wizy. W kilka dni musiała się spakować i przekroczyć granicę. Przyjechała na dwa tygodnie do Vilcabamby, żeby zorganizować sobie powrót do Niemiec. Jest pełna obaw. Nie wie, co będzie robić w Niemczech. Jej sytuacja finansowa jest niejasna. W międzyczasie straciła kontakt z córką, mieszkającą w Australii. Ta podróż bardzo ją zmieniła. Ma kilka fajnych pomysłów, o których nieśmiało wspomina mimochodem. Bez względu na wszystko, wyjechała stąd pogodna, z kilkoma pozytywnymi myślami. Trzymam za nią kciuki.

(w)

wtorek, 13 maja 2014

Shangri-La

Schangri-La to fikcyjne terytorium, legendarna mistyczna dolina, gdzie panują harmonia i dobrobyt. To synonim raju na ziemi, El Dorado, Shambhala.
Wygląda na to, że Vilcabamba jest czymś w rodzaju małego Schangri-La. Miejsce pulsuje wyjątkową energią, jest jakby nasycone pozytywnymi kosmicznymi impulsami. W zasadzie jest to ledwie wyczuwalne tętno, które jednak sprawia, że instynktownie oddycha się tu głębiej i odczuwa pełniej wszystkimi zmysłami. W głowie kiełkuje jakieś intuicyjne przeświadczenie, że tutejsza aura, powietrze, woda i pokarm są dobre, będą ci służyć. Chcesz się napawać, upajać pięknem tego tu-i-teraz, więc wdychasz powietrze głęboko, by napełnić nim płuca i poczuć jak najwięcej zapachów; jesz długo i w skupieniu, by smakować przełykane kęsy; poruszasz się powoli i uważnie, często przystając, by rozejrzeć się wokół siebie. Chyba najbardziej uderzająca jest zauważalna u wszystkich koncentracja na chwili obecnej, nastawienie na intensywne doznawanie teraźniejszości, by doświadczać urody miejsca na ziemi, w którym jesteś i, równocześnie, doświadczać siebie jako części tej niesamowitej planety.

Nazwa Vilcabamba wywodzi się z języka Quichua od słów: huilco (święte drzewo, które tu występuje, łac. Anadenanthera Colubrina) bądź po prostu vilca (święty), oraz pamba (równina).
Patrząc kilkaset lat wstecz, okolica była inkaskim placem zabaw, wakacyjnym schronieniem rodziny królewskiej.
Nad wioską wznosi się majestatyczny i nieco tajemniczy szczyt Mandango (co znaczy Śpiący Inka) – świętej góry, której przypisuje się moc ochrony doliny przed trzęsieniami ziemi i innymi kataklizmami. To najbardziej uderzająca formacja skalna w krajobrazie Vilcabamby, jej szczyt rysuje się na horyzoncie jak rzeźba.

Długowieczność mieszkańców Vilcabamby od kilkudziesięciu lat stanowi przedmiot badań naukowych. Laureat Nobla w dziedzinie chemii R. L. I. Synge uznał, że roślinność występująca w niektórych okolicach równika ma wyjątkowe właściwości lecznicze, dobroczynne dla zdrowia. Analizy chemiczne wskazują, że tutejsze owoce, korzonki i zioła zawierają jedne z najsilniejszych antyoksydantów na świecie (tak jak np. superowoce acai). Nie bez znaczenia jest tu dieta bogata w nowalijki, zaś uboga w tłuszcze zwierzęce.
Inne głosy przypisują moc długowieczności tutejszej „wodzie życia”, która zawiera unikatową kompozycję minerałów.
Kolejny czynnik brany pod uwagę to łagodny wiosenny klimat, stosunkowo jednorodny przez cały rok. Temperatura waha się między 20 a 30 stopniami.
Co więcej, mieszkańcy Vilcabamby spędzają całe dnie na świeżym powietrzu, w ruchu, bo większość z nich uprawia bujne ogrody. Jest się tu w nieustannym kontakcie z przyrodą i z ludźmi. Konwersacje nie mają granic tematycznych ani czasowych, poniekąd jest się tu w nieprzerwanym ciągu komunikacyjnym. Co więcej, Vilcabambinos prowadzą bogate życie rodzinne – wiele par ma ponad dziesięcioro potomstwa. Wyrazisty jest tu szacunek do osób starszych – nie traktuje się ich jak bezużytecznych, słabych, chorych, jak balast. Nadal są aktywną częścią społeczności, są witalni, sprawni, dużo gadają, dużo się też śmieją.
Idealne warunki dla długiego życia.

Są też sceptycy, oczywiście. Wskazują na występujący w okolicy schemat migracyjny – młodzi ludzie wyjeżdżają do miast, zaś dużo osób starszych – gringo emerytów, zwłaszcza z USA, osiedla się tu, wynajmuje bądź kupuje posiadłości, domy w miasteczku lub finki na zboczach gór, by w tym kojącym otoczeniu spędzić resztę życia. Rzeczywiście – przez półtora tygodnia poznałam dwie osoby, które w przeciągu ostatniego roku wprowadziły się do Vilcabamby oraz dwie, które właśnie teraz rozglądają się za opcją wynajmu. W tym dwoje emerytów oraz dwóch charyzmatycznych mężczyzn po trzydziestce. Więc jak na razie z doświadczenia – trochę tak, trochę nie, jeśli chodzi o schematy migracyjne.

Jestem przekonana, że jakieś ziarno prawdy tkwi w tej legendzie o długowieczności. Także dlatego, że dolina Vilcabamby to najprzyjemniejsze do spędzenia życia miejsce, w jakim kiedykolwiek byłam. Wielu ludzi to czuje. Większość gości zostaje tu dłużej niż planowali, mają kłopoty z podjęciem decyzji o opuszczeniu tego energetycznego miejsca (wiem to dzięki pracy za barem, który jest centrum konwersacyjnym; co wieczór jestem bogatsza o niezwykłe podróżnicze historie). Inni .wracają na dłużej – wynajmują domy, by spędzać tu jakąś część roku, lub po prostu przeprowadzają się. Liczba mieszkających tu gringo zbliża się już do ekwadorskiej populacji Vilcabamby.


My też zostaniemy tu trochę dłużej.
(w)










niedziela, 11 maja 2014

Najwyższy poziom kontroli

Możemy spokojnie powiedzieć, że przejęliśmy kontrolę nad barem. Nasz niemiecki menedżer Raik od początku obdarzył nas swobodą działania i zaufaniem. I jest to chyba najlepszy pomysł. Tak więc poza fizycznymi ograniczeniami zasobów w barze, nie ogranicza nas zbyt wiele.

Po pierwsze, sami robimy selekcję muzy. Jako osoby nieobojętne wobec tła dźwiękowego, a do tego dosyć eklektyczne w upodobaniach, cieszy nas to szczególnie. W zeszły piątek selekcją zajęła się Weronka i z pięć osób wyraziło swoje uznanie. To miło. Podobnie w sobotę, kiedy to urządziliśmy naszą najlepszą dotychczasowa bibę w Ekwadorze. Zdaje się, że część gości podziela to zdanie. Z żalem wyprosiłem ostatnich dwóch niedobitków (Nikiego i Johna) o 4:30. Niemal co dzień ktoś z naszej entuzjastycznej klienteli interesuje się czymś, co puszczamy. Tak więc wprawdzie oferujemy potencjalnie niezdrowe substancje, ale uspokajamy sumienie, prowadząc działalnością poniekąd edukacyjną.

A czasem unplugged. Na zdj. Kaluka - kiedyś za barem, dziś na recepcji, a potem przed barem.


Po drugie, możemy pić w pracy. Z jednej strony pomysł ryzykowny dla osób nieodpowiedzialnych, ale myślę, że uda nam się nie rozpić. Bez obaw, mamo. Zresztą od lat jestem pracującym w domu tłumaczem freelancerem, więc żadna to dla mnie nowość. Natomiast otwiera nam to pole do popisu w kwestii udoskonalania drinków i koktajli. Przy okazji sobotniej imprezy wymyśliłem dwa nowe. Recepturę podam w innym wpisie.



Po trzecie, to my decydujemy, kiedy zamykamy. Mamy bardzo swobodny kontakt z zazwyczaj zrelaksowanymi i entuzjastycznymi gośćmi, więc chyba jest to najlepsza opcja. Gdy kończy nam się energia, nie musimy powoływać się na konkretne godziny otwarcia czy politykę firmy. Zwyczajnie ogłaszamy ostatnie zamówienie, bo czas na nas, licząc na empatię. Działa.

Po czwarte, jest nas dwoje, a spokojnie wystarczy jedna osoba, by ogarnąć temat. Wczoraj na przykład spędziłem większość czasu przed barem, tłumacząc doku reality o gościu szukającym kawy w Nepalu. Podczas pracy sporo czytamy, huśtamy się w hamakach, kąpiemy się i takie tam.

Nocne zmiany bywają męczące, ale to ciekawa praca. Wędrowcy to chyba najlepsza klientela, jaką może mieć barman. Wpadają tu głównie europejczycy. Jak to ludzie w podróży po dalekich krainach, tryskają sporym entuzjazmem. Dobrze się z nimi rozmawia. Jedni wpadają jak po ogień, inni zostają na tydzień. Nikiego, o którym jeszcze napiszę, przetrzymujemy tu potęgą dobrego klimatu od poniedziałku, kiedy to planował ruszać dalej. Mamy też stałego bywalca – sąsiada hosterii Johna. O nim również na pewno napiszemy. Jest to także ciekawe doświadczenie lingwistyczne. Posługuję się tu czterema językami. Z Weronką po polsku, z większością po angielsku, czasem wcinam się w rozmowy po niemiecku, a sporadycznie pojawi się też ktoś bardziej miejscowy, gadający po ekwadorsku. Zdaję się, że dotychczas miałem kłopoty ze zrozumieniem tylko niektórych rozmów po hiszpańsku oraz tych kilku rozmów po tyrolsku.

Nasza pierwsza sobota/niedziela na służbie. Tańce i próby doświetlenia kadru ok. godz. 4. Od lewej Niki, Weronka i John.

(ano)

wtorek, 6 maja 2014

Ćmosłoń

Z archiwum selvy.

Chyba jednak najbardziej zadziwiły mnie w dżungli owady. Pająki wywołują dużo emocji, najwięcej przed przyjazdem, ale już na miejscu okazuje się, że z dużej chmury mały deszcz. Wprawdzie wyjechaliśmy z dżungli, nie zobaczywszy żywej tarantuli, ale nic straconego – podobno w okolicach Vilcabamby też biegają. Małpy zawsze spoko, ale to było wiadomo. Na anakondy uważaliśmy (pozdro The Autochtons), ale nie przypełzły. Pumy to głębiej w puszczy, a nie na skraju wsi ludzkiej, gdzie przebywaliśmy.
Za to prawie codziennie zaskakiwały mnie jakieś kosmiczne insekty, o czym było już -> tutaj. Kolejnym spektakularnym stworem, który latał nam przed drzwiami kilka dni przed wyjazdem był ćmosłoń. Nie dość, że to największa ćma jaką widziałem (długości dłoni), to jeszcze z wodogłowiem. Locura!



(ano)

poniedziałek, 5 maja 2014

Nie widzę problemu, czyli o przystosowywaniu się do braków. I o zmianach na lepsze.

Takie zagadnienia, jak brak wody (zimnej, bo ciepła to zbędny luksus w klimacie równikowym), bezustanna wilgoć, rozprzestrzeniający się grzyb czy wszechobecne owady dla Ekwadorczyków nie stanowią problemu. W ogóle nie ma kwestii. Taki jest rytm tego miejsca, tak było i będzie.
Dla nas, przybyszów z dość sterylnej Europy, kwestia jest, ale w sumie szybko okazuje się, że nie ma problemu. Łatwo można się przystosować, przyswoić logikę, według której żaden brak nie jest dramatyczny ani dotkliwy. Nie ma co walczyć z wiatrakami.

Nie jest to żadne odkrycie, że gdy nie ma wody, korzysta się z deszczówki. Deszczówka to błogosławieństwo – do mycia rąk, mycia owoców i warzyw przed jedzeniem, mycia naczyń, prania (do prania to akurat zawsze tylko deszczówka), do spuszczania wody w toalecie.

Zdarzyło się raz, że zjawili się turyści, a nie było wody. Nie było też kucharki, bo Marisela pojechała na zakupy do Tena. Turyści najpierw zapytali o jedzenie. To mówię im, że kucharz pojechał po świeże rybki i warzywa i wróci za godzinę, jedzenie będzie więc za około 2 godziny. Mówią, że w porządku. Mija półtorej godziny, Mariceli nie ma. Dzwonimy. Okazuje się, że jeszcze nie wyruszyła z Teny. Tłumaczymy sytuację gościom. Oni trochę wnerwieni. Widzą na barze przegniłego banana, którego przyniosłam dla Bartka. Pytają, czy mogliby dostać po bananie. My w lekkiej konsternacji, bo w lodówce zostały tylko trzy zczerniałe bananki i jakaś podstarzała papaja. Ale nic, mówię, że zrobię im sałatkę owocową. Ręce i owoce myję w deszczówce. Finalnie sałatka wychodzi nawet nawet, znalazłam dodatkowo jakieś zapomniane jabłko. Jeszcze bez zmarszczek na skórce.
Brak wody to również problem toaletowy – nie ma jak spłukać wody, co w sytuacji, gdy przyjdą goście, jest naprawdę słabe. Napełniamy więc kilkulitrowe butle deszczówką i umieszczamy w toaletach. Na koniec trochę kręcą nosem, ale i tak zostawiają nam napiwek. Zostawiają coś jeszcze - pełną pieluszkę pod jednym ze stołów. No tak, przecież nie ma śmietnika.

Gdy nie ma papieru toaletowego, Marisela poleca liście platanowca.

Każdego dnia watahy różnych owadów krążą po pokojach. Najpierw zabijasz je z obrzydzeniem, potem już beznamiętnie. Dochodzi do tego, że podłoga usłana jest trupkami os, mrówek i pająków. Żyjesz wśród nic i jest Ci smutno z powodu tylu niepotrzebnych śmierci, i w końcu starasz się raczej wyprowadzać owady za drzwi, niż wysyłać je na tamten świat.

Nie ma też sensu walczyć z wszechobecnym grzybem, przypominającym kryształki szronu. Usuwasz go, a następnego dnia znów się pojawia. Aż się chce podziwiać jego nieustępliwość, w wyniku której tynki próchnieją, a następnie są odpychane od ściany przez rozrastające się grzybie macki.

Mój telefon nie działa, odkąd przylecieliśmy do Ekwadoru – na lotnisku w Panamie funkcjonował jeszcze normalnie, a na lotnisku w Quito pojawił się czerwony krzyżyk w miejscu, gdzie powinien być zasięg, i tak jest do tej pory. Telefon wrócił zatem do pierwotniejszej funkcji - zegarka i budzika.
Z kolei telefon Bartka działa krótko (smartfon, więc w sumie nic dziwnego), ale gdy się rozładuje, to pozostaje w tym stanie na jakiś tydzień. Po jakimś tygodniu znienacka się włączył i to była radość – można zagrać w grę czy napisać esemesa. Potem znów padł. Wyszło na to, że trzeba nauczyć się korzystać z niego w nowy sposób. Bartek wpadł na pomysł, by nie doprowadzać do rozładowania. Pełen sukces. Od tamtej chwili mamy jeden działający telefon.

W zeszłym tygodniu mój laptop przestał działać, prawdopodobnie wskutek wilgoci. Taka sytuacja, jak się okazało, też ma pozytywy – więcej się czyta, więc jest więcej inspiracji; gdy coś wpadnie do głowy, robi się odręczne notatki, jest więcej czasu, by poukładać sobie w głowie kłębowisko refleksji, zamiast pisać na gorąco.
Dość późno przychodzi nam do głowy pomysł stary jak świat. Ryż! Doskonale pochłania wilgoć. Nie bez powodu do solniczek wsypuje się kilka ziarenek ryżu. Poczułam się jak odkrywca. Pewnie dlatego (i oczywiście również dlatego, że jest tani) jest najpopularniejszym pokarmem w wilgotnym klimacie równikowym!
Zatem na folię wysypałam górkę ziaren ryżu, ugniotłam ją równo, i na tej górce zostawiłam na noc kompa. Wygląda na to, że pomogło. Fakt też, że następnego dnia spakowaliśmy manatki i opuściliśmy dżunglę.

Gdy nie czerpiesz radości z okoliczności, w jakich przebywasz – w naszym przypadku miks dżungli i pracy w lodge okazał się męczący – jest to wyborna okoliczność, by zastanowić się, co i gdzie mogłoby Ci sprawić przyjemność. Dobrze jest uczynić z tego cel podróży, ruszyć się i poszukać tego. Nie wiem czy to zawsze działa, nam się w każdym razie udało. I to jak! W tym samym czasie, gdy dostaliśmy posadę wolontariuszy w Vilcabambie, Pedro z Misahualli (ten, z którym płynęliśmy po małej lagunie; jest na zdjęciu w poście o małpach z Misahualli) wysłał nam wiadomość z propozycją wolontariatu u niego. Nie dość więc, że nie musieliśmy zostać w Ahuano, to nagle mieliśmy wybór spośród dwóch fantastycznych opcji – pracy przy obsłudze turystów na przepięknej lagunie Pedra i chilloutowej pracy w barze w rewelacyjnym ośrodku turystycznym Izhcayluma w Vilcabambie. Że nas zmęczyła natarczywa obecność moskitów, upały i wilgoć, zdecydowaliśmy się na Vilcabambę. Jesteśmy tu od paru dni i jest po prostu najlepiej. Wygląda to tak:

Tak wygląda najbliższa okolica. Panuje tu klimat ciepłej wiosny, przez cały rok. 

To nasz taras
Nasz pokój, chyba nawet większy niż w Lublinie

I wreszcie - nasze miejsce pracy
Wychodzi więc na to, że nie jest się więźniem okoliczności. Wszystko to kwestia otworzenia się na nowe perspektywy, nastawienia umysłu na szukanie harmonii między światem zewnętrznym i sobą. Da się.