Weronka wspomniała już o alarmie turystycznym. Warto jednak
rozwinąć temat.
---
Czerwony alarm! Wczoraj wieczorem przyjechali pierwsi goście.
To znaczy pierwsi goście-turyści. Do tej pory kimali tu tylko robotnicy bomby
i konstrukcji nad rzeką. I tylko kimali. Nie jedli tu, nie korzystali z
basenu, nie robili wycieczek. Raz się tylko uwalili w barze, co doprowadziło do
małej awantury, bitego szkła i pyskówki pomiędzy nimi a Gregoriem.
A tu nagle prawdziwi turyści – meksykańskie małżeństwo koło
pięćdziesiątki z Houston w Teksasie. Mąż Martin, wyraźnie znaturalizowany
obywatel USA, gada dużo, jedzie stereotypami (również o dużo pijących Polakach)
i ogólnie domaga się ciągłej atencji. Za to żona Maria (bo niby jak ma mieć na
imię meksykańska żona), jeśli już coś tam habla, to raczej espanol.
Nasi pierwsi stuprocentowi turyści |
Maricella, wyraźnie spanikowana, dzwoni do Gregoria, który
przyjeżdża w nocy z zakupami. Trzeba się wszak wywiązać z oferty na stronie
www. Takie na przykład śniadanie kontynentalne – dżemu i szynki w plasterkach
tu do dziś nie widziałem. Kawę i podobny do mozzarelli ser (queso fresco)
widziałem, bo sami kupiliśmy.
Szef zrobił im dziś śniadanie i pojechał z Weronką po zakupy,
bo tilapii w tym tygodniu też tu nie było, a w karcie dań jest i turyści sobie
życzą. Weronka wraca z zakupami, a on musi otworzyć swój sklep w Tenie. Ma
wspólnika, ale ten akurat nie może go zastąpić, bo ma klub bilardowy i w
weekend zamyka koło 3 w nocy.
Dziś mamy sobotę. Turyści popłynęli z Maricellą do Amazonico
– miejscowego zwierzyńca. Właśnie, drugą rzeczą, z której Gregorio musi się
teraz wywiązać, to wycieczki fakultatywne. Małżeństwo chciało już dziś pojechać
w głąb dżungli, by odwiedzić rdzenne plemię Huaorani. Na dziś nie udało się
tego załatwić, więc ruszają jutro o 5 rano.
Weronka też jedzie. Ja nie, bo jedno z nas musi pomóc
Maricelli przy posiłkach i barze, bo będzie niedziela i ludzie przyjdą na
basen.
Kolejnego dnia przyszła jakaś dziewczyna do pomocy. Spokojnie
mogłem jechać. Przez tą nietomną szefową może mnie tu wkrótce szlag trafić. Bez
kitu. O jej perypetiach z nami i całym światem mógłbym poświęcić oddzielnego
bloga. Ale chyba nie warto psuć sobie tym więcej krwi, niż ona nam psuje.
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz