W niedzielę o czwartej nad ranem wyruszyliśmy w szóstkę –
Gregorio, ja, dwójka turystów z Teksasu, kierowca Juan oraz Lisa – dziewczyna,
która była naszym „kontaktem”, na wycieczkę do rodziny z comunidad
Huaorani. Pojechaliśmy pick–upem, ja na pace, bo zabrakło miejsca w środku.
Najpierw jakieś 20 km podświetlaną szosą, potem dwie godziny wyboistą,
kamienistą drogą (taką, jak na ostatnim etapie do Podizdebna – pozdro Jarek!).
Koło szóstej zaczęło się rozjaśniać i moim oczom ukazała się bujna, soczysta
dżungla, w oddali widać było zamglone wulkany. Coś pięknego. Od czasu do czasu
na trasie pojawiał się znak, że znajduje się tu taka lub inna maleńka comunidad.
Stało tam kilka chałupek, jakiś sklep, kręciły się kury, czasem marudziły
jakieś krowy.
Zatrzymaliśmy się. Lisa i Juan pojechali dalej po Huaoranich, a my
z turystami i Gregoriem skręciliśmy w dżunglę, aby poczekać na nich i posilić
się. Oczekiwaliśmy w takiej oto przyjemnej miejscówce.
Kwestia z wycieczkami do comunidad Huaorani wygląda tak, że
warto mieć swojego łącznika. Takie spotkania, jak to, którego doświadczyłam, są
przez nich traktowane przychylnie, gdyż jest to transakcja – zarabiają na tym
po 20 dolarów od osoby. Natomiast sytuacje, w których turyści na własną rękę
poszukują z nimi kontaktu, ponoć mogą skończyć się różnie. Gregorio twierdzi,
że w zeszłym roku była taka historia w parku Yasuni, głębiej w dżungli, że czwórka turystów została
zamordowana oszczepami przez Indian z plemienia Czerwonych Stóp. Takie
przypadki zdarzają się podobno co kilka lat, dotyczą turystów albo pracowników
zagranicznych firm wydobywających tu ropę naftową.
Huaorani w języku Quichua są określani słowem oznaczającym
dzikich, agresywnych. Jest to społeczność, która bardzo długo stroniła od
kontaktu z „cywilizacją”. Badania ich języka sugerują, że zawsze żyli w
izolacji od pozostałych szczepów indiańskich. Co więcej, są społecznością,
która zawsze żyła w głębokiej, symbiotycznej więzi z lasem deszczowym, a
relacja ta była silnie nacechowana pierwiastkami duchowymi i symbolicznymi.
Huaorani polegali na idei, że ich matecznik, dżungla, jest w stanie zapewnić im
przeżycie w takim stopniu, że nie potrzebują uprawiać ziemi czy hodować
zwierząt. Swoje potrzeby życiowe zaspokajali przede wszystkim poprzez łowiectwo
i zbieractwo.
Obecnie comunidad Huaorani jest silnie spolaryzowana: część
mieszka w miasteczkach, w pobliżu których wydobywa się ropę, jak Coca. Z
drugiej strony, istnieją dwa klany -
Tagaeri i Taromenane, które nie utrzymują żadnych kontaktów ze światem
zewnętrznym i kultywują tradycyjny styl życia społeczności Huaorani. Co kilka
lat słyszy się historie o tym, jak Tagaeri zabili oszczepami przechodniów,
którzy zawędrowali na ich terytorium. Mówi się też, że są kanibalami.
Niektórzy
Huaorani zaś zgodzili się na udział w przemyśle turystycznym i współpracują z
agencjami, do których mają zaufanie.
Odwiedzający
mogą doświadczyć, że życie w dżungli uległo istotnym przemianom przez ostatnie
lata. W związku z wydobyciem ropy, w głąb dżungli prowadzi coraz więcej dróg
przejezdnych dla samochodów, coraz dalej doprowadzana jest elektryczność.
Huaorani, których odwiedziliśmy, od niedawna także mieszkają przy drodze, mają
prąd, a ich dzieci uczęszczają do szkoły. Pokazali nam więc nie to, jak żyją
obecnie, lecz jak zwykli żyć jeszcze kilka lat temu.
Gdy
jedliśmy śniadanie, usłyszeliśmy najpierw rytmiczne pogwizdywania i
pohukiwania. Zaraz potem ich zobaczyliśmy – starszego mężczyznę, kobietę około
trzydziestki oraz ośmioro dzieci w wieku od jednego do kilkunastu lat.
Gift shop |
Potem
poszliśmy wspólnie na trzygodzinny spacer po dżungli, w trakcie którego Blanca
i jej wuj pokazywali nam różne lecznicze rośliny – na grypę, na ugryzienia
owadów, na ukąszenia węża, na porost włosów.
Wstrzymywanie łysienia |
Wychodzi
na to, że co druga niepozorna roślina z dżungli ma zbawienne działanie dla
zdrowia człowieka. Spróbowaliśmy wszyscy lizania mrówek o smaku cytrynowym,
które żyją w korze jednego z drzew. Blanca i dziewczynki pokazały nam, jak
wyplatać torebki z liści palmowych. 67–letni wuj Blanki w pięć sekund (!!!)
wspiął się na drzewo z dzidą, żeby zapolować na ptaka.
Wydłubywanie mrówek |
67-letni młodzieniaszek |
A
tak wyglądałam ja pod koniec naszej wyprawy.
Gdzie ten wietkong?! |
(w)
było palone?
OdpowiedzUsuńjak dotąd zero. czekamy, szukamy (w)
UsuńIndianie przyzgredzili zioła? u nas się to zdarza.
OdpowiedzUsuń