środa, 9 kwietnia 2014

Comunidad Huaorani



W niedzielę o czwartej nad ranem wyruszyliśmy w szóstkę – Gregorio, ja, dwójka turystów z Teksasu, kierowca Juan oraz Lisa – dziewczyna, która była naszym „kontaktem”, na wycieczkę do rodziny z comunidad Huaorani. Pojechaliśmy pick–upem, ja na pace, bo zabrakło miejsca w środku. Najpierw jakieś 20 km podświetlaną szosą, potem dwie godziny wyboistą, kamienistą drogą (taką, jak na ostatnim etapie do Podizdebna – pozdro Jarek!). Koło szóstej zaczęło się rozjaśniać i moim oczom ukazała się bujna, soczysta dżungla, w oddali widać było zamglone wulkany. Coś pięknego. Od czasu do czasu na trasie pojawiał się znak, że znajduje się tu taka lub inna maleńka comunidad. Stało tam kilka chałupek, jakiś sklep, kręciły się kury, czasem marudziły jakieś krowy.

Zatrzymaliśmy się. Lisa i Juan pojechali dalej po Huaoranich, a my z turystami i Gregoriem skręciliśmy w dżunglę, aby poczekać na nich i posilić się. Oczekiwaliśmy w takiej oto przyjemnej miejscówce.



Kwestia z wycieczkami do comunidad Huaorani wygląda tak, że warto mieć swojego łącznika. Takie spotkania, jak to, którego doświadczyłam, są przez nich traktowane przychylnie, gdyż jest to transakcja – zarabiają na tym po 20 dolarów od osoby. Natomiast sytuacje, w których turyści na własną rękę poszukują z nimi kontaktu, ponoć mogą skończyć się różnie. Gregorio twierdzi, że w zeszłym roku była taka historia w parku Yasuni, głębiej w  dżungli, że czwórka turystów została zamordowana oszczepami przez Indian z plemienia Czerwonych Stóp. Takie przypadki zdarzają się podobno co kilka lat, dotyczą turystów albo pracowników zagranicznych firm wydobywających tu ropę naftową.
Huaorani w języku Quichua są określani słowem oznaczającym dzikich, agresywnych. Jest to społeczność, która bardzo długo stroniła od kontaktu z „cywilizacją”. Badania ich języka sugerują, że zawsze żyli w izolacji od pozostałych szczepów indiańskich. Co więcej, są społecznością, która zawsze żyła w głębokiej, symbiotycznej więzi z lasem deszczowym, a relacja ta była silnie nacechowana pierwiastkami duchowymi i symbolicznymi. Huaorani polegali na idei, że ich matecznik, dżungla, jest w stanie zapewnić im przeżycie w takim stopniu, że nie potrzebują uprawiać ziemi czy hodować zwierząt. Swoje potrzeby życiowe zaspokajali przede wszystkim poprzez łowiectwo i zbieractwo.

Obecnie comunidad Huaorani jest silnie spolaryzowana: część mieszka w miasteczkach, w pobliżu których wydobywa się ropę, jak Coca. Z drugiej strony, istnieją dwa klany -  Tagaeri i Taromenane, które nie utrzymują żadnych kontaktów ze światem zewnętrznym i kultywują tradycyjny styl życia społeczności Huaorani. Co kilka lat słyszy się historie o tym, jak Tagaeri zabili oszczepami przechodniów, którzy zawędrowali na ich terytorium. Mówi się też, że są kanibalami.

Niektórzy Huaorani zaś zgodzili się na udział w przemyśle turystycznym i współpracują z agencjami, do których mają zaufanie.

Odwiedzający mogą doświadczyć, że życie w dżungli uległo istotnym przemianom przez ostatnie lata. W związku z wydobyciem ropy, w głąb dżungli prowadzi coraz więcej dróg przejezdnych dla samochodów, coraz dalej doprowadzana jest elektryczność. Huaorani, których odwiedziliśmy, od niedawna także mieszkają przy drodze, mają prąd, a ich dzieci uczęszczają do szkoły. Pokazali nam więc nie to, jak żyją obecnie, lecz jak zwykli żyć jeszcze kilka lat temu.

Gdy jedliśmy śniadanie, usłyszeliśmy najpierw rytmiczne pogwizdywania i pohukiwania. Zaraz potem ich zobaczyliśmy – starszego mężczyznę, kobietę około trzydziestki oraz ośmioro dzieci w wieku od jednego do kilkunastu lat.




Przywitaliśmy się i zaraz potem Blanca (kobieta z Huaorani, która była naszą przewodniczką) namalowała nam wszystkim czerwone symbole na twarzach, takie, jakie mieli oni sami. Czerwone, ponieważ wszystkie zwierzęta, które w swym ubarwieniu mają barwę czerwoną są niebezpieczne, barwa czerwona to znak: uważaj, bo jestem groźny. Następnie zaprezentowali nam swoje rękodzieło – wyplatane opaski na ręce, torebki, miseczki. Nasz turysta Martin, Meksykanin z Teksasu, wyciągnął banknot studolarowy. Na Blance nie zrobiło to wrażenia, gdyż był to tylko jeden banknot. Lisa wytłumaczyła jej jego wartość.


Gift shop

Potem poszliśmy wspólnie na trzygodzinny spacer po dżungli, w trakcie którego Blanca i jej wuj pokazywali nam różne lecznicze rośliny – na grypę, na ugryzienia owadów, na ukąszenia węża, na porost włosów.

Wstrzymywanie łysienia






Wychodzi na to, że co druga niepozorna roślina z dżungli ma zbawienne działanie dla zdrowia człowieka. Spróbowaliśmy wszyscy lizania mrówek o smaku cytrynowym, które żyją w korze jednego z drzew. Blanca i dziewczynki pokazały nam, jak wyplatać torebki z liści palmowych. 67–letni wuj Blanki w pięć sekund (!!!) wspiął się na drzewo z dzidą, żeby zapolować na ptaka. 

Wydłubywanie mrówek
67-letni młodzieniaszek


Na koniec udaliśmy się jeszcze do miejsca, gdzie dawniej mieszkali. Żeby się tam dostać, trzeba było przejść przez małe bagno, a potem przekroczyć rzekę kładką zanurzoną w wodzie (najstarszy przeprowadził nas wszystkich za rękę). Chata zbudowana jest w całości z drewna i liści palmowych. Znajduje się tam palenisko, kilka ław i hamak. Najstarszy rozpalił ogień, a najmłodszy (nie miał jeszcze dwóch lat) częstował nas nasionami kakao, wkładając je nam prosto do ust.





A tak wyglądałam ja pod koniec naszej wyprawy.

Gdzie ten wietkong?!
 
(w)

3 komentarze: