Takie
zagadnienia, jak brak wody (zimnej, bo ciepła to zbędny luksus w
klimacie równikowym), bezustanna wilgoć, rozprzestrzeniający się
grzyb czy wszechobecne owady dla Ekwadorczyków nie stanowią
problemu. W ogóle nie ma kwestii. Taki jest rytm tego miejsca, tak
było i będzie.
Dla
nas, przybyszów z dość sterylnej Europy, kwestia jest, ale w sumie
szybko okazuje się, że nie ma problemu. Łatwo można się
przystosować, przyswoić logikę, według której żaden brak nie
jest dramatyczny ani dotkliwy. Nie ma co walczyć z wiatrakami.
Nie
jest to żadne odkrycie, że gdy nie ma wody, korzysta się z
deszczówki. Deszczówka to błogosławieństwo – do mycia rąk,
mycia owoców i warzyw przed jedzeniem, mycia naczyń, prania (do
prania to akurat zawsze tylko deszczówka), do spuszczania wody w
toalecie.
Zdarzyło
się raz, że zjawili się turyści, a nie było wody. Nie było też
kucharki, bo Marisela pojechała na zakupy do Tena. Turyści najpierw
zapytali o jedzenie. To mówię im, że kucharz pojechał po świeże
rybki i warzywa i wróci za godzinę, jedzenie będzie więc za około
2 godziny. Mówią, że w porządku. Mija półtorej godziny,
Mariceli nie ma. Dzwonimy. Okazuje się, że jeszcze nie wyruszyła z
Teny. Tłumaczymy sytuację gościom. Oni trochę wnerwieni. Widzą
na barze przegniłego banana, którego przyniosłam dla Bartka.
Pytają, czy mogliby dostać po bananie. My w lekkiej konsternacji,
bo w lodówce zostały tylko trzy zczerniałe bananki i jakaś
podstarzała papaja. Ale nic, mówię, że zrobię im sałatkę
owocową. Ręce i owoce myję w deszczówce. Finalnie sałatka
wychodzi nawet nawet, znalazłam dodatkowo jakieś zapomniane jabłko.
Jeszcze bez zmarszczek na skórce.
Brak
wody to również problem toaletowy – nie ma jak spłukać wody, co
w sytuacji, gdy przyjdą goście, jest naprawdę słabe. Napełniamy
więc kilkulitrowe butle deszczówką i umieszczamy w toaletach. Na
koniec trochę kręcą nosem, ale i tak zostawiają nam napiwek.
Zostawiają coś jeszcze - pełną pieluszkę pod jednym ze stołów.
No tak, przecież nie ma śmietnika.
Gdy
nie ma papieru toaletowego, Marisela poleca liście platanowca.
Każdego
dnia watahy różnych owadów krążą po pokojach. Najpierw zabijasz
je z obrzydzeniem, potem już beznamiętnie. Dochodzi do tego, że
podłoga usłana jest trupkami os, mrówek i pająków. Żyjesz wśród
nic i jest Ci smutno z powodu tylu niepotrzebnych śmierci, i w końcu
starasz się raczej wyprowadzać owady za drzwi, niż wysyłać je na
tamten świat.
Nie
ma też sensu walczyć z wszechobecnym grzybem, przypominającym
kryształki szronu. Usuwasz go, a następnego dnia znów się
pojawia. Aż się chce podziwiać jego nieustępliwość, w wyniku
której tynki próchnieją, a następnie są odpychane od ściany
przez rozrastające się grzybie macki.
Mój
telefon nie działa, odkąd przylecieliśmy do Ekwadoru – na
lotnisku w Panamie funkcjonował jeszcze normalnie, a na lotnisku w
Quito pojawił się czerwony krzyżyk w miejscu, gdzie powinien być
zasięg, i tak jest do tej pory. Telefon wrócił zatem do
pierwotniejszej funkcji - zegarka i budzika.
Z
kolei telefon Bartka działa krótko (smartfon, więc w sumie nic
dziwnego), ale gdy się rozładuje, to pozostaje w tym stanie na
jakiś tydzień. Po jakimś tygodniu znienacka się włączył i to
była radość – można zagrać w grę czy napisać esemesa. Potem
znów padł. Wyszło na to, że trzeba nauczyć się korzystać
z niego w nowy sposób. Bartek wpadł na pomysł, by nie doprowadzać
do rozładowania. Pełen sukces. Od tamtej chwili mamy jeden
działający telefon.
W
zeszłym tygodniu mój laptop przestał działać, prawdopodobnie
wskutek wilgoci. Taka sytuacja, jak się okazało, też ma pozytywy –
więcej się czyta, więc jest więcej inspiracji; gdy coś wpadnie
do głowy, robi się odręczne notatki, jest więcej czasu, by
poukładać sobie w głowie kłębowisko refleksji, zamiast pisać na
gorąco.
Dość
późno przychodzi nam do głowy pomysł stary jak świat. Ryż!
Doskonale pochłania wilgoć. Nie bez powodu do solniczek wsypuje się
kilka ziarenek ryżu. Poczułam się jak odkrywca. Pewnie dlatego (i
oczywiście również dlatego, że jest tani) jest najpopularniejszym
pokarmem w wilgotnym klimacie równikowym!
Zatem
na folię wysypałam górkę ziaren ryżu, ugniotłam ją równo, i
na tej górce zostawiłam na noc kompa. Wygląda na to, że pomogło.
Fakt też, że następnego dnia spakowaliśmy manatki i opuściliśmy
dżunglę.
Gdy
nie czerpiesz radości z okoliczności, w jakich przebywasz – w
naszym przypadku miks dżungli i pracy w lodge okazał się
męczący – jest to wyborna okoliczność, by zastanowić się, co
i gdzie mogłoby Ci sprawić przyjemność. Dobrze jest uczynić z
tego cel podróży, ruszyć się i poszukać tego. Nie wiem czy to
zawsze działa, nam się w każdym razie udało. I to jak! W tym
samym czasie, gdy dostaliśmy posadę wolontariuszy w Vilcabambie,
Pedro z Misahualli (ten, z którym płynęliśmy po małej lagunie;
jest na zdjęciu w poście o małpach z Misahualli) wysłał nam
wiadomość z propozycją wolontariatu u niego. Nie dość więc, że
nie musieliśmy zostać w Ahuano, to nagle mieliśmy wybór spośród
dwóch fantastycznych opcji – pracy przy obsłudze turystów na
przepięknej lagunie Pedra i chilloutowej pracy w barze w
rewelacyjnym ośrodku turystycznym Izhcayluma w Vilcabambie. Że nas
zmęczyła natarczywa obecność moskitów, upały i wilgoć,
zdecydowaliśmy się na Vilcabambę. Jesteśmy tu od paru dni i jest
po prostu najlepiej. Wygląda to tak:
Tak wygląda najbliższa okolica. Panuje tu klimat ciepłej wiosny, przez cały rok. |
To nasz taras |
Nasz pokój, chyba nawet większy niż w Lublinie |
I wreszcie - nasze miejsce pracy |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz