poniedziałek, 5 maja 2014

Nie widzę problemu, czyli o przystosowywaniu się do braków. I o zmianach na lepsze.

Takie zagadnienia, jak brak wody (zimnej, bo ciepła to zbędny luksus w klimacie równikowym), bezustanna wilgoć, rozprzestrzeniający się grzyb czy wszechobecne owady dla Ekwadorczyków nie stanowią problemu. W ogóle nie ma kwestii. Taki jest rytm tego miejsca, tak było i będzie.
Dla nas, przybyszów z dość sterylnej Europy, kwestia jest, ale w sumie szybko okazuje się, że nie ma problemu. Łatwo można się przystosować, przyswoić logikę, według której żaden brak nie jest dramatyczny ani dotkliwy. Nie ma co walczyć z wiatrakami.

Nie jest to żadne odkrycie, że gdy nie ma wody, korzysta się z deszczówki. Deszczówka to błogosławieństwo – do mycia rąk, mycia owoców i warzyw przed jedzeniem, mycia naczyń, prania (do prania to akurat zawsze tylko deszczówka), do spuszczania wody w toalecie.

Zdarzyło się raz, że zjawili się turyści, a nie było wody. Nie było też kucharki, bo Marisela pojechała na zakupy do Tena. Turyści najpierw zapytali o jedzenie. To mówię im, że kucharz pojechał po świeże rybki i warzywa i wróci za godzinę, jedzenie będzie więc za około 2 godziny. Mówią, że w porządku. Mija półtorej godziny, Mariceli nie ma. Dzwonimy. Okazuje się, że jeszcze nie wyruszyła z Teny. Tłumaczymy sytuację gościom. Oni trochę wnerwieni. Widzą na barze przegniłego banana, którego przyniosłam dla Bartka. Pytają, czy mogliby dostać po bananie. My w lekkiej konsternacji, bo w lodówce zostały tylko trzy zczerniałe bananki i jakaś podstarzała papaja. Ale nic, mówię, że zrobię im sałatkę owocową. Ręce i owoce myję w deszczówce. Finalnie sałatka wychodzi nawet nawet, znalazłam dodatkowo jakieś zapomniane jabłko. Jeszcze bez zmarszczek na skórce.
Brak wody to również problem toaletowy – nie ma jak spłukać wody, co w sytuacji, gdy przyjdą goście, jest naprawdę słabe. Napełniamy więc kilkulitrowe butle deszczówką i umieszczamy w toaletach. Na koniec trochę kręcą nosem, ale i tak zostawiają nam napiwek. Zostawiają coś jeszcze - pełną pieluszkę pod jednym ze stołów. No tak, przecież nie ma śmietnika.

Gdy nie ma papieru toaletowego, Marisela poleca liście platanowca.

Każdego dnia watahy różnych owadów krążą po pokojach. Najpierw zabijasz je z obrzydzeniem, potem już beznamiętnie. Dochodzi do tego, że podłoga usłana jest trupkami os, mrówek i pająków. Żyjesz wśród nic i jest Ci smutno z powodu tylu niepotrzebnych śmierci, i w końcu starasz się raczej wyprowadzać owady za drzwi, niż wysyłać je na tamten świat.

Nie ma też sensu walczyć z wszechobecnym grzybem, przypominającym kryształki szronu. Usuwasz go, a następnego dnia znów się pojawia. Aż się chce podziwiać jego nieustępliwość, w wyniku której tynki próchnieją, a następnie są odpychane od ściany przez rozrastające się grzybie macki.

Mój telefon nie działa, odkąd przylecieliśmy do Ekwadoru – na lotnisku w Panamie funkcjonował jeszcze normalnie, a na lotnisku w Quito pojawił się czerwony krzyżyk w miejscu, gdzie powinien być zasięg, i tak jest do tej pory. Telefon wrócił zatem do pierwotniejszej funkcji - zegarka i budzika.
Z kolei telefon Bartka działa krótko (smartfon, więc w sumie nic dziwnego), ale gdy się rozładuje, to pozostaje w tym stanie na jakiś tydzień. Po jakimś tygodniu znienacka się włączył i to była radość – można zagrać w grę czy napisać esemesa. Potem znów padł. Wyszło na to, że trzeba nauczyć się korzystać z niego w nowy sposób. Bartek wpadł na pomysł, by nie doprowadzać do rozładowania. Pełen sukces. Od tamtej chwili mamy jeden działający telefon.

W zeszłym tygodniu mój laptop przestał działać, prawdopodobnie wskutek wilgoci. Taka sytuacja, jak się okazało, też ma pozytywy – więcej się czyta, więc jest więcej inspiracji; gdy coś wpadnie do głowy, robi się odręczne notatki, jest więcej czasu, by poukładać sobie w głowie kłębowisko refleksji, zamiast pisać na gorąco.
Dość późno przychodzi nam do głowy pomysł stary jak świat. Ryż! Doskonale pochłania wilgoć. Nie bez powodu do solniczek wsypuje się kilka ziarenek ryżu. Poczułam się jak odkrywca. Pewnie dlatego (i oczywiście również dlatego, że jest tani) jest najpopularniejszym pokarmem w wilgotnym klimacie równikowym!
Zatem na folię wysypałam górkę ziaren ryżu, ugniotłam ją równo, i na tej górce zostawiłam na noc kompa. Wygląda na to, że pomogło. Fakt też, że następnego dnia spakowaliśmy manatki i opuściliśmy dżunglę.

Gdy nie czerpiesz radości z okoliczności, w jakich przebywasz – w naszym przypadku miks dżungli i pracy w lodge okazał się męczący – jest to wyborna okoliczność, by zastanowić się, co i gdzie mogłoby Ci sprawić przyjemność. Dobrze jest uczynić z tego cel podróży, ruszyć się i poszukać tego. Nie wiem czy to zawsze działa, nam się w każdym razie udało. I to jak! W tym samym czasie, gdy dostaliśmy posadę wolontariuszy w Vilcabambie, Pedro z Misahualli (ten, z którym płynęliśmy po małej lagunie; jest na zdjęciu w poście o małpach z Misahualli) wysłał nam wiadomość z propozycją wolontariatu u niego. Nie dość więc, że nie musieliśmy zostać w Ahuano, to nagle mieliśmy wybór spośród dwóch fantastycznych opcji – pracy przy obsłudze turystów na przepięknej lagunie Pedra i chilloutowej pracy w barze w rewelacyjnym ośrodku turystycznym Izhcayluma w Vilcabambie. Że nas zmęczyła natarczywa obecność moskitów, upały i wilgoć, zdecydowaliśmy się na Vilcabambę. Jesteśmy tu od paru dni i jest po prostu najlepiej. Wygląda to tak:

Tak wygląda najbliższa okolica. Panuje tu klimat ciepłej wiosny, przez cały rok. 

To nasz taras
Nasz pokój, chyba nawet większy niż w Lublinie

I wreszcie - nasze miejsce pracy
Wychodzi więc na to, że nie jest się więźniem okoliczności. Wszystko to kwestia otworzenia się na nowe perspektywy, nastawienia umysłu na szukanie harmonii między światem zewnętrznym i sobą. Da się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz