piątek, 4 kwietnia 2014

Jungle boogie numero uno



W końcu. Po tygodniu, Maricella, Weronka, ja i suka Lassi zrobiliśmy półgodzinny wypad po platany, bo się skończyły.
Wzuliśmy kalosze i ruszyliśmy w miarę przemaczetowaną ścieżką. Mimo to siekaliśmy na prawo i lewo, profilaktycznie, żeby ścieżka nadal tu była podczas następnego wypadu. W niższych partiach błocko było takie, że kalosz utykał do połowy swojej wysokości, nad kostkę. Nie był to duży kłopot. Przynajmniej w tę stronę, z pustym koszem. Wprawdzie były porozrzucane jakieś belki, ale tylko trochę pomocne, bo za wąskie.
W pierwszym sadzie platanowców ścięliśmy tylko jedną kiść. Było więcej, ale Maricella powiedziała, że jeszcze za wcześnie, żeby je ścinać. Wprawdzie platany są już dojrzałe, ale wyrośnie ich więcej na kiści.

 
Co ciekawe, nie ścina się kiści, bo spadając, owoce obtłukują się, a raczej ich nie złapiesz, bo kiść jest ciężka. Nacina się pień ponad głową. Platanowiec kłania się w pół i kiść jest w zasięgu ręki. Wtedy się ją obcina. Na koniec ścina się cały pień jak najniżej.

W drugim zagajniku Marcella zaatakowała maczetą platanowca, z którego natychmiast nadciągnął kontratak os. Jedna ugryzła ją w biodro.
Ja i Weronka ruszyliśmy do dżungli w długich spodniach i koszulach, a Maricella w króciutkich spodenkach i koszulce na ramiączkach. Trochę sama się prosiła.
Rozpoczęliśmy wojnę podjazdową. Gdy już osy się nieco uspokoiły, Maricella szybkim cięciem ścięła kiść platanów i odbiegła kilka metrów. Mnie pozostało podniesienie kiści. Okazało się to łatwe. Osy były agresywne tylko wówczas, gdy ktoś naparzał maczetą w okolicy ich jadalni. Delikatnie podniosłem kiść maczetą i, jedna po drugiej, osy spokojnie z niej rezygnowały. Na koniec naciąłem pień, powaliłem go z kalosza i uciekłam przed furią owadów.


Dorzuciliśmy jeszcze jedną kiść i przyszło mi nieść trzy ciężkie w koszu z krótkim sznurem. Maricella pokazała mi, jak się go targa. Zarzuca się na plecy i opiera pasek na czole lub ciemieniu, asekurując dłońmi.


Przebrnięcie przez błoto z takim ciężarem okazało się nie lada wyzwaniem. W pewnym momencie już myślałem, że nie obędę się bez pomocy. W błocie utknął mi prawie cały kalosz. Ale jakoś go wyciągnąłem. Na koniec jeszcze strome podejście. Dobrze, że dziś nie padało, bo mogłoby być ślisko. Znaczy było trochę ślisko, ale tutejsze kalosze to porządna rzecz.


Już w kuchni Maricella powiedziała mi, że tutaj faceci noszą zwykle o połowę większe kosze, a taki to ona sama targa. Szacun. Kobieta ma metr sześćdziesiąt w cylindrze (i podobny obwód bioder). Jak na pierwszy raz i swoją posturę, moje ego jakoś to zniosło.

Przytargaliśmy tylko zielone platany – te najmniej słodkie, o najmniej wyraźnym smaku. Chyba nie mają tu obecnie żółtych platanów i bananów. Pewnie kupują. Podobno rodzajów platanów jest tu ze dwadzieścia. Na razie rozróżniam cztery.

Spoko doświadczenie, choć bez bliskich spotkań z ekstrawagancką fauną. Tylko raz jakiś duży ptak wystartował z przedziwnym wrzaskiem. Nie widzieliśmy go. Cóż, przyzwyczaiłem się już, że tutejsza przyroda to mistrz suspensu. Pewnie następnym razem pokaże coś więcej.

(ano)


1 komentarz:

  1. Musisz mieć kamuflaż i siedzieć długo bez ruchu w jednym miejscu. Wiem bo widziałem jak David Atenborą tak robił w telewizji. Pozdro z Maślan!

    OdpowiedzUsuń