poniedziałek, 31 marca 2014

Aranhas i moscos


W końcu napotkaliśmy duże pająki. Do ptaszników goliatów im daleko, ale to i tak największe jakie widziałem w naturze. Współwolontariuszka Natalia zaprosiła mnie do swojego pokoju, żebym wygonił delikwenta. Zacząłem go lekko zamiatać miotłą, a on z kolei zaczął skakać wokół niej i ją atakować. Szacun. To spora miotła. Chwilę się tak zamiataliśmy i w końcu stwierdziłem, że skoro taki wojowniczy, to zaszczycę go śmiercią w boju. Przygniotłem go miotłą, po czym zdeptałem miotłę klapkiem. Podniosłem miotłę. Jeszcze wierzgał, więc dogniotłem go klapkiem, pod którym ledwo się mieścił. Darowałbym życie, ale nie chciałem, żeby trafił potem do nas.
Ten był cały brązowy. Był też drugi. Miał ciemnożółty odwłok i ciemnoczerwony korpus. Był podobnej wielkości. Był też martwy. Znaleźliśmy go z Luisem przygniecionego workami z piaskiem, które targaliśmy tego dnia taczkami. Luis powiedział, że jest jadowity. Spytałem go, jak się nazywa ten pająk. Powiedział, że arania – pająk.

Przy przewalaniu kamoli

Gdy zamykam oczy, zwykle widzę pająki. Moje obrzydzenie nimi zaczyna się przeradzać w lekką fascynację, a nawet sympatię. Sprawa jest prosta. Od wczoraj moim głównymi wrogami są moscos. Komary (mosquitos) kąsają tu prawie tylko po zmroku i nie są natrętne. Da się wytrzymać. Da się uniknąć. Najgorsze są te prawie niewidoczne meszki – moscos. To te, które wzbijają się chmarą, gdy ruszasz górkę bananów w kuchni. Tutaj nie są to tylko wegetarianie. Chyba nie piją krwi, bo nie ma jej śladów na skórze. Ale, tak jak Weronka, mam już kilkaset czerwonych kropeczek na nogach i rękach. Te małe suczki kąsać przez cały dzień. Krostki swędzą przez kilka dni. Na początku lekko, po dwóch dniach tak upierdliwie, że smarujemy się ałunem, chińskim mentolem (mentol chino) i olejkiem eukaliptusowym. Trochę pomaga, ale zastanawiamy się nad wizytą u lekarza, aby zdobyć receptę na potężny specyfik, który, według znajomego Inginiero z Quito, działa o niebo lepiej. Okazuje się, że wziąłem za mało skarpet, długich spodni i koszul.

Ukąszenia moscos

Mam nadzieję, że pająki zjadają chociaż część z tych meszek. Stwierdziliśmy, że nie ma co sprzątać pajęczyn w pokoju, bo okna nie są szczelne. Pająki rozmiarów europejskich są u nas mile widziane.

(ano)

sobota, 29 marca 2014

Lodge



Mieszkamy w czymś pomiędzy lodge a hotelem (na nasze warunki jednogwiazdkowym, tutaj – trudno powiedzieć, ale raczej koło trzech lub czterech estrelli), 10 minut piechotą od wioski Ahuano. Nie widać jej na Google Earth. W ogóle satelity Google traktują te okolice po macoszemu – na mapie przy maksymalnym zbliżeniu pozaznaczane są większe i bardziej znane lodge i hotele, poza tym zaś widać tylko amazoński las, tymczasem okazuje się, że jest tu i wioska (z internetem) i całkiem przyzwoita szosa. Jednak jadąc od strony Teny, żeby się tu dostać, trzeba przepłynąć na drugą stronę Rio Napo (szerokość rzeki to jakieś 40 metrów). Po przepłynięciu tym mini promem zaczyna się szosa prowadząca do Ahuano i dalej w inne dżunglowe wioski.



Koleś, do którego przyjechaliśmy na ten wolontariat, ma tą ziemię od 12 lat. Kupił wtedy po prostu kawał dżungli. Nie było jeszcze szosy, nie było lotniska w pobliżu (z którego nota bene mało kto korzysta). Teraz jest tu dom, hotel (mam pewien problem z nazywaniem tego badziewia hotelem, no ale dobra), kuchnia, bar i jeszcze kilka innych prowizorycznych, nieszczelnych budynków, wszystko to w dżunglowym ogrodzie. Są tu kakaowce, platanowce, drzewa grejpfrutowe, limonkowe, mandarynkowe, mnóstwo krzewów i kwiatów, nazw których niestety nie znamy. Piękny, dziki ogród, który nieustannie trzeba otaczać opieką, żeby znów nie zamienił się w dżunglę. A dżungla, ten bujny matecznik, zaczyna się w zasadzie zaraz za drucianym ogrodzeniem posiadłości.  

(w) 



Wstęp

Do Ekwadoru trafiliśmy na 6-miesięczny wolontariat. Ile zostaniemy – się okaże. Opuściliśmy polskie przedwiośnie dla ekwadorskiej pory deszczowej. To nasz pierwszy raz w Ameryce Południowej i w ogóle pierwszy raz za oceanem. Wolontariat mamy spędzić na wschodzie kraju (tzw. Oriente), w prowincji Napo, na skraju amazońskiej dżungli. Do najbliższej wioski (Ahuano) mamy około kilometra. Do najbliższego miasta (Tena) – około 40 kilometrów.