niedziela, 29 czerwca 2014

San pedro


San pedro to kaktus zawierający halucynogenną meskalinę – taki peruwiańsko-ekwadorski odpowiednik bardziej popularnego meksykańskiego pejotlu. Rdzenni szamani korzystają z san pedro od zawsze, by leczyć, uczyć się, analizować i przepowiadać. Rośnie to to wszędzie w Vilcabambie, gromadząc wokół siebie rzesze miłośników, mistyków, psychologów, szamanów i „szamanów”.

Ceremonie najwyraźniej są legalne, bo szamani reklamują się bardzo jawnie. Ostatni lokalny umarł jakiś czas temu, nie znajdując następcy. Zastąpili go przyjezdni – dwóch gości z innych stron Ekwadoru oraz pewna Austriaczka. To, że nie są z lokalnej społeczności, budzi nieco kontrowersji, ale nie tyle, co ustalone stawki za ceremonię, zwane przez samych szamanów dotacjami. Wahają się one od 50 do 100 $ za rytuał, więc cena dla turystów.
Ale nawet dla gringos może wydawać się to sporo, zważywszy, że kaktusy rosną wszędzie wokół. Wszak można sobie uciąć, samemu ugotować i spożyć. Tak też zrobił John. Okazało się, że wywar wyszedł zbyt mocny – przez dwie doby miał dużo dokładniejszy wgląd w swoją podświadomość, niż by sobie życzył. Mówi, że tak naprawdę doszedł do siebie dopiero po kilku dniach, sporo przez ten czas medytując. Może więc warto oddać się w ręce kogoś doświadczonego w przygotowywaniu wywaru. Wprawdzie jego moc można określić zawsze tylko w przybliżeniu, jednak jest na to sposób. Jeden kubek wywaru to zwykle dość, czasami za mało, bardzo rzadko za dużo. Tak więc jeśli po godzinie nie nadejdą pierwsze zmiany percepcji, po uzgodnieniu z szamanem, można wypić drugi kubek lub pół.

Co to robi? Podobno łączy się taka wspomagana kaktusem istota z fauną i florą wszelaką. Przynajmniej taka ma być specyfika specyfiku wziętego za dnia. Wzrok człowieczy zaczyna widzieć pole energetyczne roślin, zwierząt i ludzi, oraz ich aurę, nadającą wszystkiemu miękkości. Nocą (oraz z zamkniętymi oczami w dzień) jest to głównie lot wewnętrzny – wgląd we własną podświadomość.

Już ponad pół wieku temu konkretnie i naukowo pisał o meskalinie Aldous Huxley, m. in. w swoim eseju „Drzwi percepcji”:

Zastanawiając się nad swoim przeżyciem muszę się zgodzić z wybitnym filozofem z Cambridge, dr C. D. Broadem, „że uczynilibyśmy dobrze rozważając poważniej niż dotąd wysuniętą przez Bergsona teorię pamięci i spostrzegania zmysłowego. Sugerował on, że funkcją mózgu, układu nerwowego i organów zmysłowych jest przede wszystkim tworzenie. Każdy człowiek jest w każdym momencie zdolny pamiętać wszystko, co mu się przydarzyło i spostrzegać wszystko, co się dzieje gdziekolwiek we wszechświecie. Funkcją mózgu oraz układu nerwowego jest chronienie nas przed przytłaczającym […] wpływem tej masy w głównej mierze bezużytecznej i nieistotnej wiedzy poprzez wyłączenie większości z tego, co w przeciwnym razie nieustannie spostrzegalibyśmy i zapamiętywali oraz pozostawienie tylko bardzo małego i szczególnego wycinka, który miałby znaczenie praktyczne”. […] Aby umożliwić przetrwanie biologiczne, Wolny Umysł musi ulec transformacji za pośrednictwem redukującego zaworu mózgu i układu nerwowego. Skutkiem tej redukcji jest ledwie sączący się bezwartościowy strumyczek takiej świadomości, która pozwala zachować życie na powierzchni danej nam planety.
(Aldous Huxley, Drzwi percepcji, przeł. Piotr Kołyszko)


(ano)

Najwyższy drągal ma z 6 metrów

sobota, 21 czerwca 2014

Studio jogi

O tym, że joga jest dobrodziejstwem dla ciała i ducha, wiedzieliśmy od dawna. Dzięki regularnej praktyce w Lublinie nieźle się rozciągnęliśmy, poprawiła się nasza jakość oddychania i doznaliśmy wielu super przyjemnych chwil, szczególnie dzięki asanom energetyzującym, czyli pozycjom odwróconym i otwierającym klatkę piersiową. Nie chcieliśmy zaprzestawać praktyki w podróży i kupiliśmy sobie matę.
Niestety, w dżungli mata służyła nam wyłącznie za coś a la stolik – wystawkę naszych gratów.
Jedną z największych motywacji do zostania w Izhcaylumie były dla nas codzienne darmowe zajęcia jogi. Zajęcia odbywały się w barze, z widokiem na góry w oddali. Mieliśmy ogromnie zaangażowaną i zarazem subtelną nauczycielkę z Limy, Gabrielę. Było świetnie.
Dwa tygodnie temu nareszcie otworzono studio jogi Izhcaylumy, oddalone o kilka minut spaceru od hosterii, idąc w stronę pobliskich wzgórz.
Miejsce jest obłędnie piękne. Rozmawiałam z ludźmi, którzy ćwiczyli jogę w najróżniejszych zakątkach świata – nad oceanem, głęboko w górach, w różnych sielskich ośrodkach. Zgodnie twierdzą, że nasze studio jogi rządzi.
a
Cieszymy się nim codziennie.

Co więcej, 2 razy w tygodniu odbywają się zajęcia aerial yogi, czyli jogi antygrawitacyjnej. No i to jest dopiero wooow, moi drodzy. Wykorzystanie specjalnych hamaków podwieszonych na suficie pozwala na niewyobrażalne wcześniej rozciągnięcie kręgosłupa. Co jeszcze lepsze, większość asan przypomina bujanie się na trapezie cyrkowym.

Zajęcia mamy o 16stej, światło jest zwykle nieziemskie. Zresztą popatrzcie.

(w)










środa, 11 czerwca 2014

Z archiwum selvy: Heroes of M&M - nowy zamek!

Tak naprawdę to do dżungli wysłała nas firma Ubisoft, żeby zdobyć materiały do nowej aktualizacji HOM&M. Przedstawiamy więc nowy zamek - Selva!


Przyczółek Selvy



JEDNOSTKI


Poziom 1.

Motyl
(jednostka podstawowa)


Mariposa
(jednostka ulepszona)




Poziom 2.

Karaluch Oleisty
(jednostka podstawowa)


Karaczan Latający
(jednostka ulepszona)



 Poziom 3.

Ropucha
(jednostka podstawowa)


Ropusza Wiedźma
(jednostka ulepszona)



 
Poziom 4.

Arania
(jednostka podstawowa)


Tarantula
(jednostka ulepszona)



 Poziom 5.

Liściomodliszka
(jednostka podstawowa)


Liściomodliszka Zakamuflowana
(jednostka ulepszona)



 Poziom 6.

Człekokształt
(jednostka podstawowa)


Człekokształt Alfa
(jednostka ulepszona)






BOHATEROWIE

Weronka, Gringo Maczetownik, poziom 1.
Ano, Gringo Maczetownik, poziom 1.
Lassi, Nawoływaczka, poziom 18
Blanca, Żująca Liście, poziom 34.
Viejo, Żujący Liście, poziom 67.
(ano)

wtorek, 10 czerwca 2014

Teorie: Stacja obcych na Księżycu

Jedząc kilka dni temu nachos z guacamole, byliśmy z Weronką zmuszeni wysłuchać wywodu o świętym Graalu, Da Vincim, Illuminati i manipulacyjnych zachowaniach ludzi, którzy ciągle noszą przy sobie Biblię. Prelegentem przy sąsiednim stole był gringo z USA, więc nie sposób było nie słuchać. Mam czasem wrażenie, że większość ludzi w USA musi być jakoś szkolona z emisji głosu, bo ich przekaz z łatwością przedziera się przez każdą warstwę akustyczną. Chcesz czy nie – słuchasz. Treści były dosyć typowe i nieskładne, więc nie chce mi się przytaczać.

W Vilcabambie sporo jest spiskowych teoretyków i innych alternatywnie spoglądających na przeróżne sprawy i „prawdy” indywiduów. Od kompletnych paranoików i klinicznych, acz zwykle niegroźnych wariatów, po zupełnie rozsądnie tłumaczących złowrogie posunięcia władz aktywistów. Większość ma trochę z jednych i drugich.
Pchnęło mnie to, by rozpocząć nową serię – Teorie. Postaram się opisywać rzeczy w miarę konkretnie i bezstronnie.

Zacznę dosyć sensacyjnie. Rzekomo w styczniu b. r. zauważono w okolicy Marsa kilka obiektów, które potem zniknęły z przyrządów i pojawiły się niedaleko Księżyca. Nie wiadomo, co się stało z wszystkimi, poza jednym. Wylądował on po jasnej stronie księżyca i stacjonuje tam do dziś. Podobno można go zobaczyć na Google Moon (przy okazji dowiedziałem się o tej aplikacji), wpisując współrzędne z internetu. Próbowałem, ale coś programowi nie pasował format współrzędnych albo coś, bo nie było takiej lokalizacji.
W każdym razie łatwo zgooglować rozmazany obiekt w kształcie litery „L” z równo rozmieszczonymi reflektorami. Rzeczywiście nie wygląda to jak naturalna formacja skalna, ale może to błąd aplikacji albo cyfrowej fotografii? Albo tajna baza ludzi na Księżycu? Jednak obiekt jest dużo większy od największych maszyn latających, jakie zbudował człowiek. Wiadomo tyle, że najbardziej ekscytująca jest teoria, że kosmici przylecieli nas podglądać.
Pytanie, czemu NASA nie zrobi ostrzejszego zdjęcia miejsca, w którym przycupnął tajemniczy obiekt. Nikt nie uwierzy, że nie mają technologii. Rozwiałoby to wątpliwości, przynajmniej tych mniej zwariowanych ciekawskich. Odpowiedź Johna: oczywiście mają takie zdjęcia, ale obywatele nie mogą się o nich dowiedzieć. Wszak dowód na istnienie bardziej rozwiniętej, bo odbywającej podróże kosmiczne cywilizacji, zburzyłby wszelki autorytet obecnych rządów na Ziemi. A, według Johna, rząd USA stał się nieludzką kreaturą, próbującą za wszelką cenę sprawować jak najskuteczniejszą kontrolę nad obywatelami. Ale o tym innym razem.
Tak więc NASA – czekamy na zdjęcia; kosmici – czekamy na jakieś ruchy.

(ano)

Źródło: http://metrouk2.files.wordpress.com

Świetlik

Dla tych, którzy, tak jak ja, zastanawiali się kiedyś jak wygląda świetlik:




Przynajmniej tak wygląda ekwadorski. Latał mi nad barem, więc go uwięziłem na czas sesji fotograficznej. Niestety w dobrym oświetleniu nie chciał świecić tyłkiem, więc mam tylko taki dowód na to, że to rzeczywiście świetlik:



Kukulska - nosisz ją w sobie?
(ano)

piątek, 6 czerwca 2014

Downhill, off-road, chill-out

Czemu nikt mi nie powiedział jak zajebiste jest zjeżdżanie rowerem z góry? To jak gra komputerowa. Z tym że chodzi tylko o to, by nie stracić jedynego życia, a poziom trudności waha się bardzo nierównomiernie. Na gracza czyhają przeróżne przeszkody, typu strome zjazdy po żwirze przed ostrym zakrętem nad przepaścią, głębokie błocka, strumienie (czasem można przejechać, ale bezpieczniej przenieść rower), wyskakujące nagle z gospodarstw psy i inne.

Wyruszyliśmy w składzie: Kaluka – organizator wypadu i recepcjonista hosterii, jego luba Charlotte z Niemiec, nasz 68 letni sąsiad John, Weronka i ja. Zaczęliśmy od wypożyczenia rowerów, załadowania ich na taksówkę i zawiezienia najwyżej jak się da – tam, gdzie zaczyna się piesza trasa po parku Podocarpus, o którym pisałem już tutaj. Tym razem pogoda była dużo lepsza – na górze lekko kropiło, ale po kilometrze przestało.

Na początku zjazd był dosyć stromy. Trochę wydygałem, bo jesteśmy z Weronką kompletnymi żółtodziobami w górskim pedałowaniu, a tu od razu na głęboką wodę i uważać na hamulce, bo są tak mocne, że łatwo wylecieć przez kierownicę.
8 kilometrowy odcinek z Podocarpusa do drogi Vilcamaba-Loja pokonaliśmy w pół godziny, z kilkoma postojami na zjawiskowych punktach widokowych. Na jednym z nich widzieliśmy tęczę w dolinie pod naszymi stopami. Tego jeszcze nie było, choć w okolicach Podocarpusa jest to podobno częste zjawisko.

Po dotarciu do jezdni, przejechaliśmy nią zaledwie kilkadziesiąt metrów, by znów zjechać w polną drogę. Od teraz trasa była już mniej stroma. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do rzeki, gdzie zrobiliśmy krótki popas – banany i czekolada. Zmieniliśmy też lekko nasz stan skupienia, wzorem klubu CBC (pozdro Jarek i Kuba). Nie wiem czy był to na to najlepszy moment, bo przed nami był najbardziej zdradziecki etap – wąskie ścieżki żwirowe nad rozpadlinami, kamieniste koryta strumienia i sporo błota. Jednak rowery dawały radę. Były tylko dwa małe incydenty. Weronka raz zbyt mocno przyhamowała i przeleciała nad kierownicą. Jednak chyba nie jechała zbyt szybko, bo nawet nie zdarła sobie dłoni, na których wylądowała. Ja natomiast przyhamowałem na żwirze przed bardzo wąską ścieżką, którą zamierzałem pokonać pieszo. Tyle koło roweru ześlizgnęło się i omal nie wypadło poza krawędź przepaści. Jednak lewą nogę miałem już na ziemi, a prawą przytrzymałem koło. Jadący tuż za mną John nie zareagował, więc chyba nawet nie wyglądało to groźnie.

Po trudnym odcinku wjechaliśmy na wiejską drogę, co chwilę mijając małe wioski, pojedyncze domy (zamieszkałe i opuszczone), kury, kaczki, drób i jakieś rozszczekane wypierdki.
Ten etap był dla mnie najprzyjemniejszy. Wyczuwałem potencjalnie optymalne tempo życia tych osad, pełnych spokoju i bujnej zieleni wokół.
Po drodze napotkaliśmy też klacz ze źrebakiem. Kaluka powiedział, że chyba urodził się tej nocy. Wczoraj tędy przejeżdżał i jeszcze go nie było, za to była klacz. Faktycznie mały był bardzo mały i co nieco sfatygowany, choć już pewnie stał na nogach.

Ostatni etap był nudnawy – zwykły zjazd jezdnią do bardzo przyjemnego miasteczka Malacatos, kilka kilometrów od Vilcabamby. Tam zatrzymaliśmy się na lody i małe browarki, czekając na naszego taksówkarza.

Całe 4 5 godzin ubawu kosztowało nas 16 $ od głowy. Wygląda na to, że nie opyla się inwestować pieniądz we własny rower plus czas na jego mycie, konserwację i naprawy. No chyba że ktoś lubi i umi.
W każdym razie polecam – zjeżdżanie rowerem z góry jest zajebiste. Lepsze niż konie (nie według Weronki) – więcej kontroli, emocji, łatwiej zrobić postój w dowolnym miejscu i tylko kilka odcinków pod górę. Tort z samych wisienek. Postaram się zjadać go co tydzień-dwa.


(ano)

P.S. Zapomniałem zabrać na wypad aparat, więc zamiast tego kilka kolejnych rajskich fot. Wbijajcie pooddychać, odpocząć po tej Nocy Kultury w Lublinie.



czwartek, 5 czerwca 2014

Podocarpus z drugiej strony

W zeszłym tygodniu wybrałyśmy się z Charlotte do Zamory. Nawet raj bywa czasem męczący. Wycieczka była przyjemna i niezmiernie spokojna. Nie wydarzyło się nic ciekawego. Za to było ładnie. Więc wrzucam foty, zamiast pisać.
(w)

Z Zamory do Podocarpusa wybrałyśmy się taksą. Która ugrzęzła w błocie jakieś 200 metrów przed wejściem do parku. Przyjechała ją ratować inna taksa, a my zdjęłyśmy buty i do celu dotarłyśmy boso.

Podocarpus to bosque nublado, czyli las chmurzasty. Nazwę tłumaczy się to co prawda jako las deszczowy, ale - nie zawsze jest deszcz, za to chmury nieprzerwanie podróżują nisko.



Te zwisające worki to ptasie gniazda

Gumi jagody

..i jeszcze więcej gumi jagód

Moja najulubieńsza dżunglowa roślina, Magiczna Róźdżka. Tutaj młodziutka.. 

...a tu już w sile wieku. Wysokość jakieś 70 cm

Orchidea w swym naturalnym środowisku


Mały koleś, który się do mnie przyczepił

Najświetniejszy motyl, jakiego dotąd spotkałam. 89. Nieduży, za to co za wzorek!



środa, 4 czerwca 2014

Goście: John cz. 1

John ma 68 lat i urodził się w stanie Tennessee jako Frederick cośtam cośtam cośtam. Ogólnie jego imiona kojarzyły się z pretensjonalnym dziedzicem z południa USA. Pewnego dnia medytował na sedesie i „głos” powiadomił go, że jest Johnem. Wyszedł z łazienki i powiedział żonie: - Wiesz co? Jestem John. - Na co ona: - Cześć, John.

John w naturalnym środowisku - odwiedza nas prawie codziennie
W czasie Zimnej Wojny John służył cztery lata w marynarce wojennej. Rozrzucał miny na jakimś bliskowschodnim przesmyku, żeby zablokować potencjalne okręty radzieckie, które miałyby obalić wpieranego przez USA szejka w Arabii Saudyjskiej. Jak w większości roponośnych państw, na dzisiejszy wielki rozdźwięk pomiędzy bogatymi i biednymi w Arabii Saudyjskiej w dużym stopniu wpłynął rząd USA i polityka osadzania tu i tam posłusznych sobie tyranów. Przykładów jest dziesiątki. The land of the free.
Wtedy John nie był jeszcze antyrządowym aktywistą, którym jest dziś. Zaczęło się to dla niego później, przy okazji interwencji USA w Wietnamie. Silny ruch hipisowski i jeszcze silniejsze frakcje antyrządowych aktywistów organizowały w wielu miastach protesty. W kilku z nich doszło do pacyfikacji i ofiar w ludziach. John studiował wówczas architekturę. Po zabiciu studenta przez policję, studenci jego uczelni zablokowali jej działanie i zwrócili się do dziekana, aby poparł protest. Dziekan nie miał odwagi, więc John rzucił studia i ruszył w wędrówkę. Wiele lat podróżował po Stanach, aż w końcu trafił do Kalifornii, gdzie zamieszkał.

Autor po lewej, podmiot tematyczny po prawej 
Walka trwa. Dziś Johna najbardziej interesuje zbrodnia rządu USA na własnych obywatelach, czyli „kontrolowane wyburzenie” World Trade Center. Ale o tym wkrótce, w powstającej właśnie nowej serii postów – Teorie.

C.d.n.


(ano)

niedziela, 1 czerwca 2014

Goście: Co za typ

Vilcabamba obfituje w niebagatelne osobowości. W zasadzie to jeden z substratów, na których opiera się jej legenda. Wszyscy jakimś cudem wiedzą, że to miejsce zaludnione przez outsiderów, hippisów, wielbicieli naturalnego stylu życia, różnego rodzaju freaków, ufolubów, wyznawców teorii spiskowych. W zasadzie to z tego względu tak wiele osób tu przybywa – cudny krajobraz i doskonała aura są wartością drugorzędną. W sumie i my przyjechaliśmy tu ze względu na tę legendę. Zjadała nas ciekawość.

Nic więc dziwnego, że spotkaliśmy tu najbardziej niezwykłego człowieka, jakiego nasze uszy słyszały. Mazen ma 36 lat, pochodzi z Brazylii i wygląda trochę jak Jezus. Jest niesamowicie charyzmatyczną, przykuwającą uwagę postacią. To jego historia.
Gdy miał 15 lat, razem z rodziną wyprowadzili się z Brazylii do Dubaju. Tam skończył uniwersytet i rozpoczął życie zawodowe. Pełne sukcesów. Pracował najpierw w nieruchomościach, potem w branży informatycznej.
Mazen to koleś z wizją. Ma talent do rozpoczynania interesów. Mistrzowsko organizuje sytuacje, zawiązuje relacje między ludźmi, generalnie tworzy pole, by wszystkie potrzebne elementy się ze sobą spotkały i żeby zaiskrzyło. Dalej przekazuje pałeczkę menedżerowi, bo twierdzi, że w zarządzaniu już nie jest taki dobry. Znając go kilka tygodni myślę, że po prostu go to nudzi. Mazen łaknie nowych wrażeń, ludzi, pomysłów, miejsc.
Po 16 latach spędzonych w Dubaju (z przerwami na studia zagraniczne i szalone podróże) wrócił do Brazylii. Zaczął grać w pokera. Na skalę brazylijską tamtej chwili był cholernie dobry, jak twierdzi. Nazbierał trofeów. No i postanowił wybrać się do Las Vegas. Tam okazało się, że nie jest aż tak dobry. Wrócił więc do Brazylii, zamieszkał na południowym wybrzeżu. Na pewnej imprezie poznał kobietę swego życia i ożenił się z nią. Po niedługim czasie jego żona zachorowała na białaczkę. Lekarze zdołali ją z tego wyciągnąć, co jest absolutną rzadkością.

Mazen ogromnie lubi marihuanę, a w Brazylii, jak twierdzi, trudno o dobre palenie. Pewnego razu wpadł więc na pomysł, by zamówić nasiona z zagranicy. Naturalnie okazało się, że nie jest to legalne. Słudzy porządku publicznego dość szybko wpadli na jego trop i Mazen praktycznie z dnia na dzień musiał opuścić kraj, by nie wylądować w pace. Spakował więc swe manatki i wyjechał.
Podróżował po obu Amerykach, trochę dłużej zabawił w Panamie. W międzyczasie okazało się, że żona Mazena ma raka piersi. Z rakiem nie ma przeproś, jak raz zagnieździ się w ciele, bardzo poważnie osłabia system immunologiczny i czyni go podatnym na kolejne zachorowania. Ze względu na proces leczenia musiała zostać w Brazylii. Gdy tylko czuła się nieco lepiej, wsiadała w samolot i ruszała spotkać się z mężem w tym egzotycznym zakątku świata, w którym akurat przebywał. Ta sytuacja ciągnie się blisko od trzech lat. Żona Mazena miała podwójną mastektomię, wydali blisko 200 tys. dolarów na leczenie.
Przez ten czas Mazen, który jest bardzo zamożnym koleżką, wpadł na pomysł stworzenia alternatywnego healing center, ukierunkowanego na pomoc ludziom chorym na raka. Kluczową ideą jest wzmocnienie systemu odpornościowego, przywrócenie wewnętrznej równowagi organizmu. Bowiem chemioterapia jest mieszanką bardzo silnych składników chemicznych, które krążą po organizmie i niszczą komórki rakowe,ale niestety także wiele pozostałych komórek – m. in. włosów, podniebienia, języka i innych powierzchni śluzowych, w które obfituje ciało ludzkie.

Mazen chce, by healing center było organizacją non – profit, by terapia nie wiązała się z wydawaniem fortuny; chce przełamać schemat wielkiego biznesu opartego na leczeniu raka, stworzyć pewną niszę. Jego idea to spotkanie wielu rodzajów medycyny alternatywnej z różnych części świata w jednym miejscu. Będzie tam zatem energoterapia, chiropraktyka, ziołolecznictwo, terapia z wykorzystaniem koloidalnego złota, qikong. Pewnie także joga, ajurweda, reiki, i inne nie znane mi szkoły lecznictwa.
Drugą odnogą działalności będzie produkcja żywności. Mazen jest nieco zwariowany na punkcie organicznego pożywienia. Jest wegetarianinem i abstynentem, w portfelu nosi sól z Himalajów. Planuje stworzyć własną markę super zdrowej żywności. Wychodzi z założenia (słusznego chyba, zważywszy na statystyki zachorowalności na raka w odniesieniu do poszczególnych krajów – im bardziej rozwinięty i konsumpcyjny kraj, tym większy procent zachorowalności), że jedno nadzwyczajne lekarstwo na raka nie istnieje, i jedynym, co można zrobić, to starać się żyć świadomie, jak najbliżej natury, w sposób prosty, jedząc niewiele, za to świeżych, nieprzetworzonych produktów, dobrze oddychając, redukując własne potrzeby, ograniczając konsumpcję i dając sobie tym samym więcej wolności.
Vilcabamba wydaje się być miejscem stworzonym do takiego życia. Od trzech tygodni Mazen jest zajęty poszukiwaniem ziemi pod budowę healing center, a także domu do wynajęcia (jego żona wreszcie skończyła hospitalizację i w przyszłym tygodniu przybywa do Vilcabamby).
Co więcej, w marcu Mazen kupił kawał pięknej ziemi w Panamie, a parę dni temu kilka hektarów w Brazylii. Plan jest więc grubaśny – od początku ma to być nie jedno, ale mini sieć healing center leczących ludzi chorych na raka.

Mazen i ja w naszej ulubionej wege restauracji Urku Warmy

Wczoraj wieczorem Mazen i John wpadli na pomysł otworzenia „falafela” na głównym placu Vilcabamby, w budynku należącym do kościoła (jest akurat pod wynajem). Pierwszy pomysł na nazwę to Holy Falafel, z logo w kształcie aureoli. Odpadł. Drugi pomysł to UFO Falafel i wówczas falafelki będą w kształcie latających talerzy. Dysputy trwają, zobaczymy, co z tego wyniknie. Co istotne, odbywają się one przy akompaniamencie vaporizera, czyli wspaniałego urządzenia do ogrzewania marihuany (lub innych leczniczych roślin) do momentu, w którym THC (bądź inne pożądane substancje) jest uwalniane bez spalania rośliny. Podgrzewanie zioła do temperatury spalania THC bez spalania rośliny powoduje, że utrata THC jest minimalna, a sam proces mniej szkodliwy dla zdrowia.
Takie cuda na tym świecie.
(w)