Znowu
ja piszę, bo Bartek udoskonala konstrukcję naszej moskitiery, poza
tym zarabia na rodzinę - tłumaczy parę odcinków o przemycie na
granicy Portoryko:)
Na
podróż po Ekwadorze dostaliśmy tydzień wolnego. Początkowo
mieliśmy plan, by ruszyć na północ, zaczynając w Otavalo i
kończąc na wybrzeżu, bo jest bliżej niż w każdą inną stronę.
Nie chcieliśmy spędzać przesadnie dużo czasu w autobusach. Jednak
w momencie, gdy postanowiliśmy, że będzie to droga w poszukiwaniu
nowego domu, zdecydowaliśmy się wybrać na południe. Ciągnęło
nas do Vilcabamby. Intuicja nie zawiodła.
Rzygam tęczą |
Wygląda
na to, że jest to miejsce stworzone do chilloutu, wyluzu i czerpania
przyjemności z życia. Sama wioska jest jakby spokojniejsza, mniej
chaotyczna niż inne miejsca, które odwiedziliśmy w Ekwadorze. Ma
się takie wrażenie, jakby czas płynął tu leniwiej.
Vilcabamba
jest znana z tego, że niespotykanie wielu jej mieszkańców żyje
dłużej, niż sto lat. Ludzie osiemdziesięcio – i
dziewięćdziesięcioletni nadal prowadzą aktywny tryb życia –
mają pola uprawne na zboczach wzgórz, więc muszą się sporo
ruszać; przez cały rok jedzą nowalijki; prowadzą bogate życie
rodzinne. Jaime, który był naszym przewodnikiem podczas konnej
wyprawy, mówił, że ma dwanaścioro rodzeństwa. Tutaj to standard.
Jego rodzice są koło osiemdziesiątki, mama cały czas samodzielnie
zajmuje się ogrodem. Co niedzielę ścina najpiękniejsze kwiaty i
zanosi przed ołtarz.
Vilcabamba
jest usytuowana na przyjemnej dla człowieka wysokości 1500 metrów.
Rośliny kwitną jak zwariowane, drzewa i krzewy są wybujałe,
kwiaty mają intensywne barwy, a owoce i warzywa są duże i
soczyste. Jest więc to, co najlepsze w Amazonii. Tylko klimat
łagodniejszy i mniej wilgotny. Dni są bardzo ciepłe i słoneczne,
za to wieczory chłodne. No i moskitów jest nieporównanie mniej, co
dla naszego komfortu okazuje się jedną z kluczowych kwestii.
Pająki, karaluchy i inne pajęczo - owadzie nieprzyjemności to
drobiazg w porównianiu z tą plagą. Piszę to już z perspektywy
ponownego przyjazdu do dżungli. Powrót z wycieczki, podczas której
wygoiły się wszystkie nasze rany do miejsca, w którym są moskity,
jest po prostu tragiczny. Niby przez cały dzień smarujesz się
repelentem, nie czujesz żadnych ugryzień, i nagle budzisz się nocą
(raz, a potem drugi, trzeci, czasem czwarty), zlany potem, bo jest
niesamowicie duszno, i swędzi cię po prostu wszystko. Jak zaczniesz
się drapać, jest jeszcze gorzej. Trudno jednak być stoikiem i się
nie drapać. Czasem budzę się po prostu z bólu, bo przez sen
podrapałam się do krwi. Dodatkowo słychać brzęczenie komara –
i nie wiesz, czy jest wewnątrz, czy na zewnątrz moskitiery; nawet
jeśli jest na zewnątrz, to i tak jest niebezpieczeństwo, że cię
dopadnie, bo moskitiera jest za mała i miejscami przylega do ciała.
A jak ugryzie, to nie raz, ale dwadzieścia lub trzydzieści razy.
Często te ugryzienia są tuż obok siebie, na przykład tworzą
kilkunastocentymetrową linię, albo są skupione jak pestki papai.
Słysząc to bzyczenie, dobrze wiesz, co to może dla ciebie
oznaczać, i już nie da się już spokojnie zasnąć. Często
niechcący budzimy się nawzajem, drapiąc się, albo próbując
przekręcić na drugi bok, uważając przy tym, by żadną częścią
ciała nie przylegać do moskitiery. Słysząc drapanie kogoś obok
ciebie, też zaczynasz się drapać. Tym samym nigdy nie budzimy się
porządnie wyspani, raczej wymęczeni i nieco podminowani.
Wracając
jednak do głównego wątku, który nie obfituje w moskity. Pejzaż
okolic Vilcabamby jest niepowtarzalny – wioska jest otulona górami.
W podbliżu znajduje się Park Narodowy Podocarpus, czyli jedne z
najpiękniejszych lasów deszczowych w Ekwadorze. W parku jest
mnogość szlaków turystycznych, z których część można pokonać
na końskim grzbiecie. Raz już skorzystaliśmy z tej przyjemności,
i czuję, że jeszcze wiele razy przed nami. Zafundowaliśmy sobie
czterogodzinną wyprawę do najbliższego wodospadu. Wyjeżdża się
stępem z Vilcabamby, przekracza potok i trawersując kilka wzgórz
(ścieżka naprzemiennie wznosi się i opada), na końskim grzbiecie
dociera się niemal do samego wodospadu. Nigdy nie uczyliśmy się
jeździć konno, jednak tutejsze wierzchowce są tak dobrze
wychowane, że największa niezguła sobie poradzi, i co więcej –
będzie mieć mnóstwo frajdy. Późniejszy kilkudniowy ból
wewnętrznych ud i tyłka to już inna kwestia. Konie są mądre i
cierpliwe, miejscami poruszają się po tych szlakach zgrabniej, niż
ludzie. Bywa oczywiście ekscytująco, zwłaszcza podczas stromych
podejść i zejść, no i niespodziewanych przyspieszeń. Było nas
tylko troje – Bartek, ja i nasz czarujący przewodnik, Jaime,
rodowity mieszkaniec Vilcabamby. Ziomek rozłożył mnie na łopatki
swoją serdecznością i podejściem do rzeczywistości. Podczas tej
przejażdżki nagle okazało się, że potrafię prowadzić
kilkugodzinną konwersację po hiszpańsku, i myślę, że to w dużej
mierze jego zasługa. Nie spotkałam tu wcześniej osoby, która, gdy
nie rozumiem jakiegoś słowa, jest w stanie je sparafrazować. Ci
Ekwadorczycy, z którymi dotąd rozmawiałam, zwykle powtarzają
słowo w słowo to samo, tylko głośniej i wolniej, z widocznym
zniechęceniem. Wracając jeszcze do Jaime – poza talentem
konwersacyjnym cechowało go to, co się określa chyba pierwotną
więzią z przyrodą, czyli przede wszystkim immanentne umiłowanie
natury plus nierozerwalny miks szacunku i sympatii do wszelkich istot
żywych. Podczas naszej wyprawy Jaime modlił się do wodospadu, po
skończonej podróży podziękował koniom, o rytuale ayahuaski zaś
mówił, że ma sens tylko dla tych, co czują łączność z
patchamama. I wszystko to było zupełnie bezpretensjonalne –
Jaime chyba taki po prostu jest.
ja i mój wierzchowiec Sultan |
wszystkie foty strzelał Bartek z konia, także szacun |
Bartek nabiera mocy, a Jaime się modli |
Ten
dzień w Vilcabambie to był nasz najlepszy dzień w Ekwadorze. Za
dziesięć dni wracamy tam, tym razem na dłużej.
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz