niedziela, 20 kwietnia 2014

Vilcabamba po raz pierwszy



Znowu ja piszę, bo Bartek udoskonala konstrukcję naszej moskitiery, poza tym zarabia na rodzinę - tłumaczy parę odcinków o przemycie na granicy Portoryko:)

Na podróż po Ekwadorze dostaliśmy tydzień wolnego. Początkowo mieliśmy plan, by ruszyć na północ, zaczynając w Otavalo i kończąc na wybrzeżu, bo jest bliżej niż w każdą inną stronę. Nie chcieliśmy spędzać przesadnie dużo czasu w autobusach. Jednak w momencie, gdy postanowiliśmy, że będzie to droga w poszukiwaniu nowego domu, zdecydowaliśmy się wybrać na południe. Ciągnęło nas do Vilcabamby. Intuicja nie zawiodła.


Rzygam tęczą

Wygląda na to, że jest to miejsce stworzone do chilloutu, wyluzu i czerpania przyjemności z życia. Sama wioska jest jakby spokojniejsza, mniej chaotyczna niż inne miejsca, które odwiedziliśmy w Ekwadorze. Ma się takie wrażenie, jakby czas płynął tu leniwiej.


Vilcabamba jest znana z tego, że niespotykanie wielu jej mieszkańców żyje dłużej, niż sto lat. Ludzie osiemdziesięcio – i dziewięćdziesięcioletni nadal prowadzą aktywny tryb życia – mają pola uprawne na zboczach wzgórz, więc muszą się sporo ruszać; przez cały rok jedzą nowalijki; prowadzą bogate życie rodzinne. Jaime, który był naszym przewodnikiem podczas konnej wyprawy, mówił, że ma dwanaścioro rodzeństwa. Tutaj to standard. Jego rodzice są koło osiemdziesiątki, mama cały czas samodzielnie zajmuje się ogrodem. Co niedzielę ścina najpiękniejsze kwiaty i zanosi przed ołtarz.

Vilcabamba jest usytuowana na przyjemnej dla człowieka wysokości 1500 metrów. Rośliny kwitną jak zwariowane, drzewa i krzewy są wybujałe, kwiaty mają intensywne barwy, a owoce i warzywa są duże i soczyste. Jest więc to, co najlepsze w Amazonii. Tylko klimat łagodniejszy i mniej wilgotny. Dni są bardzo ciepłe i słoneczne, za to wieczory chłodne. No i moskitów jest nieporównanie mniej, co dla naszego komfortu okazuje się jedną z kluczowych kwestii. Pająki, karaluchy i inne pajęczo - owadzie nieprzyjemności to drobiazg w porównianiu z tą plagą. Piszę to już z perspektywy ponownego przyjazdu do dżungli. Powrót z wycieczki, podczas której wygoiły się wszystkie nasze rany do miejsca, w którym są moskity, jest po prostu tragiczny. Niby przez cały dzień smarujesz się repelentem, nie czujesz żadnych ugryzień, i nagle budzisz się nocą (raz, a potem drugi, trzeci, czasem czwarty), zlany potem, bo jest niesamowicie duszno, i swędzi cię po prostu wszystko. Jak zaczniesz się drapać, jest jeszcze gorzej. Trudno jednak być stoikiem i się nie drapać. Czasem budzę się po prostu z bólu, bo przez sen podrapałam się do krwi. Dodatkowo słychać brzęczenie komara – i nie wiesz, czy jest wewnątrz, czy na zewnątrz moskitiery; nawet jeśli jest na zewnątrz, to i tak jest niebezpieczeństwo, że cię dopadnie, bo moskitiera jest za mała i miejscami przylega do ciała. A jak ugryzie, to nie raz, ale dwadzieścia lub trzydzieści razy. Często te ugryzienia są tuż obok siebie, na przykład tworzą kilkunastocentymetrową linię, albo są skupione jak pestki papai. Słysząc to bzyczenie, dobrze wiesz, co to może dla ciebie oznaczać, i już nie da się już spokojnie zasnąć. Często niechcący budzimy się nawzajem, drapiąc się, albo próbując przekręcić na drugi bok, uważając przy tym, by żadną częścią ciała nie przylegać do moskitiery. Słysząc drapanie kogoś obok ciebie, też zaczynasz się drapać. Tym samym nigdy nie budzimy się porządnie wyspani, raczej wymęczeni i nieco podminowani.

Wracając jednak do głównego wątku, który nie obfituje w moskity. Pejzaż okolic Vilcabamby jest niepowtarzalny – wioska jest otulona górami. W podbliżu znajduje się Park Narodowy Podocarpus, czyli jedne z najpiękniejszych lasów deszczowych w Ekwadorze. W parku jest mnogość szlaków turystycznych, z których część można pokonać na końskim grzbiecie. Raz już skorzystaliśmy z tej przyjemności, i czuję, że jeszcze wiele razy przed nami. Zafundowaliśmy sobie czterogodzinną wyprawę do najbliższego wodospadu. Wyjeżdża się stępem z Vilcabamby, przekracza potok i trawersując kilka wzgórz (ścieżka naprzemiennie wznosi się i opada), na końskim grzbiecie dociera się niemal do samego wodospadu. Nigdy nie uczyliśmy się jeździć konno, jednak tutejsze wierzchowce są tak dobrze wychowane, że największa niezguła sobie poradzi, i co więcej – będzie mieć mnóstwo frajdy. Późniejszy kilkudniowy ból wewnętrznych ud i tyłka to już inna kwestia. Konie są mądre i cierpliwe, miejscami poruszają się po tych szlakach zgrabniej, niż ludzie. Bywa oczywiście ekscytująco, zwłaszcza podczas stromych podejść i zejść, no i niespodziewanych przyspieszeń. Było nas tylko troje – Bartek, ja i nasz czarujący przewodnik, Jaime, rodowity mieszkaniec Vilcabamby. Ziomek rozłożył mnie na łopatki swoją serdecznością i podejściem do rzeczywistości. Podczas tej przejażdżki nagle okazało się, że potrafię prowadzić kilkugodzinną konwersację po hiszpańsku, i myślę, że to w dużej mierze jego zasługa. Nie spotkałam tu wcześniej osoby, która, gdy nie rozumiem jakiegoś słowa, jest w stanie je sparafrazować. Ci Ekwadorczycy, z którymi dotąd rozmawiałam, zwykle powtarzają słowo w słowo to samo, tylko głośniej i wolniej, z widocznym zniechęceniem. Wracając jeszcze do Jaime – poza talentem konwersacyjnym cechowało go to, co się określa chyba pierwotną więzią z przyrodą, czyli przede wszystkim immanentne umiłowanie natury plus nierozerwalny miks szacunku i sympatii do wszelkich istot żywych. Podczas naszej wyprawy Jaime modlił się do wodospadu, po skończonej podróży podziękował koniom, o rytuale ayahuaski zaś mówił, że ma sens tylko dla tych, co czują łączność z patchamama. I wszystko to było zupełnie bezpretensjonalne – Jaime chyba taki po prostu jest.
ja i mój wierzchowiec Sultan

wszystkie foty strzelał Bartek z konia, także szacun






Bartek nabiera mocy, a Jaime się modli




Ten dzień w Vilcabambie to był nasz najlepszy dzień w Ekwadorze. Za dziesięć dni wracamy tam, tym razem na dłużej.   

(w)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz