wtorek, 30 września 2014

Temazcal #2 czyli hardkorowa PRAbabcia sauny

Jak już wspomniałem w poprzednim poście o temazcalu, swoją drugą, a Weronki premierową ceremonię w „szałasie potu” odbyliśmy na wstępie kilkuetapowego rytuału z okazji przesilenia jesiennego. Tym razem temazcal wydawał się dużo bardziej autentyczny (dla niektórych turystów idealistów ma to niebywałe znaczenie). Wszystko działo się w szamańskim (a raczej taitańskim; od taity („ojca”), czyli mistrza ceremonii) siedlisku Zhurac Pamba, a grubo ponad połowa uczestników była mniej lub bardziej miejscowa.

Inaczej wyglądał nawet sam „szałas”. Nie był to przykrytym kocami drewniany szkielet, ale konstrukcja, chyba ze spajanych cementem kamieni. Tylko wejście i tylne okienko były przykryte skórami z dzika lub podobnego zwierza. Z zewnątrz kopuła była w prosty sposób ozdobiona, a na wierzchu stała figurka Pachamamy, leżało kilka par małych poroży i różne takie taitańskie bibeloty.


Przed ceremonią dowiedzieliśmy się, że między „szałasem” a ogniem, w którym rozgrzewa się kamienie, jest linia mocy, której nie można przekraczać. Linię miał dodatkowo wzmacniać rosnący na niej spory kaktus wachuma. Jak zwykle nieco sceptyczny i ciekawski, próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej o tym przesądzie. Bezskutecznie.

Kopuła była mniejsza, niż na mojej poprzedniej ceremonii. Wtedy myślałem, że jest ciasno (tak mówił prowadzący Bernard). Ale dopiero tym razem dowiedziałem się, co to znaczy ciasno w temazcalu. Do lepianki o średnicy około trzech metrów wcisnęło się prawie 40 osób. Powstały dwa rzędy. W pierwszym – taita i inni wyjadacze, którzy zniosą żar hardkor nad hardkory, a w drugim reszta. Mnie wyznaczono miejsce praktycznie na wejściu/wyjściu, przez co, gdy do środka wsuwano rozpalone kamienie, musiałem nieco przepychać się z sąsiadami, bo były dosłownie centymetry od moich stóp i uda.
Kamieni było sporo. Podczas poprzedniego temazcalu, na początek każdej vuelty do środka wsuwano nie więcej, niż pięć dużych kamieni. Tym razem były one mniejsze, ale za każdym razie wsuwano ich 13! Łącznie więc 52, jeden na cześć każdego narodu świata (?). Nie udało mi się dowiedzieć, co mają na myśli poprzez „naród”. Być może chodzi tylko o rdzenne narody obu Ameryk... A może Europejczycy to jeden naród... Widocznie pytałem nie te osoby, co trzeba, bo się nie dowiedziałem. Kamienie, zwane, zdaję się, abuelos („dziadki”) lub abuelitos („dziadunie”) wsuwano specjalną długą szuflą, a następnie niejaki Ivan przenosił je z szufli na środek lepianki przy pomocy dwóch niewielkich poroży jakiegoś jelenia czy innego daniela.

Tym razem było też dużo hałaśliwiej, śpiewniej i w stu procentach „pogańsko”. Głośno modlił się każdy, kto chciał, i zawsze zwracał się na początku do niejakiego Grand Espiritu („Wielkiego Ducha”). Na modlitwy społeczność reagowała żwawo. Gdy aprobowali którąś prośbę do Wielkiego Ducha, przytakiwali a'ha, a w szczególnych przypadkach wykrzykiwali a'ho! Częstym zakończeniem modlitwy (oraz sentencją na wejście do lepianki) było todos somos familia – „wszyscy jesteśmy rodziną”.
Gdy rozbrzmiały śpiewy, okazało się, że większość osób zna te kilka pieśni na krzyż i śpiewa je na całe gardło. Totalna ciemność, żar i do tego hałas śpiewów najpierw mnie zaniepokoił, ale potem okazało się, że generowana w ten sposób wspólnie moc pomaga poradzić sobie z żarem w środku. Wprawdzie pierwszy przyśpiew nie był zbyt udany, ale następne bardzo mi się podobały, a melodie i rytm chóru powoli się wyrównywały. Były to raczej proste, mantryczne chanty, więc już za pierwszym razem dołączyłem w połowie do co po niektórych melodii. Niektóre były naprawdę niezłe i miały nie lada moc, przynajmniej w tym kontekście. Tak jak za pierwszym temazcalem, pieśniom akompaniował wyłącznie bęben i zawsze w podobny sposób – bębniarz uderzał w ten sam punkt bębna bez żadnego zróżnicowanego rytmu. Wybierał tempo i naginał w skórę akustyczne techno. Melodię robiły śpiewy. Proste i działało. Swoją drogą, był to też najlepszy spośród tych kilku koncertów, na które tu trafiłem. Oczywiście moc dawały kontekst, moje uczestnictwo w koncercie i akustyka wewnątrz lepianki, a nie profesjonalizm wykonawczy, ale tego akurat tu zawsze brakuje.

Większość uczestniczyła w ceremonii z zapamiętaniem. Pomyślałem, że jest to dobre nie tylko na oczyszczenie z toksyn, ale też na zacieśnienie więzów rodziny i wspólnoty, oraz na uświadomienie dzieciom (i nie tylko) jak dużo zawdzięczamy najzwyklejszym siłom natury. Modlitwy zaczynały się zwykle właśnie od dziękczynienia za to, że ziemia dźwiga nas na swoich barkach, obdarza tym i tamtym, a dopiero potem były prośby, żeby dalej było dobrze.

Mimo ścisku, ze wszystkimi czterema vueltami poradziłem sobie dużo lepiej, niż poprzednim razem. Żar wnikał głęboko w zatoki, ale udało mi się wysiedzieć całą ceremonię, tak jak zresztą chyba wszyscy uczestnicy! Aby się położyć, trzeba byłoby się nieźle nagimnastykować i porozpychać sąsiadów. Nikt też nie wyszedł!

Siedząc tak w samych bokserkach, wśród zapachu palonego tytoniu, palo santo i ludzkiego potu, stwierdziłem, że to chyba moje dotychczas najbardziej pierwotne doświadczenie (a było ich ostatnio kilka). Poprzednim razem w centrum medytacji siedziało się na kocach. Tutaj po prostu na ziemi. Uczestnicy byli przeróżni – ewidentni autochtoni, dzieci, starcy, facet bez nogi, jak również trochę Europejczyków i gringów. Takie siedzenie ściśniętych półgolasów na piachu, gdzie w powietrzu miesza się pot wszystkich wokół, byłby prawdopodobnie niezłym szokiem estetycznym dla większości ludzi „zachodu”. Oczywiście temperatury, jakie tam panują, nie pozwalają na przetrwanie większości zarazków, ale nie tym jest szok estetyczny. To miejsce było zupełnie innym obliczem egzotyki, niż palmy nad błękitnym wybrzeżem karaibskim.

Na pierwszym planie nieostra Słowaczka Eva, dzięki której trafiliśmy do Zhurac Pamby, "czwartą ścianę" przebija taita, a ten w kiczowatej masce to tzw. diablo, o którym innym razem.

Po wyjściu z temazcalu w chłodną już noc, część zapoconej czeladzi zaczęła obmywać się pod szlauchem, a reszta czekała na swoją kolej, ogrzewając się przy ognisku. Trwało to z pół godziny, po czym wszyscy ruszyli na dół na przedziwne tańce. Ale o tym innym razem.
Tak jak o tym, że cała noc zakończyła się kolejnym temazcalem o poranku. W tym jednak nie wzięliśmy już udziału. Gdzieś są granice, przynajmniej dla nas. Weronka stwierdziła, że ci, co uczestniczyli w całej ceremonii od początku do końca, muszą być ulepieni z innej gliny. Pozazdrościć konstytucji fizycznej tej gliny.

(ano)

Faktury natury

Post konceptualny.

Lubię mikrokosmos. Po prostu, oraz dlatego, że nie zobaczysz go na pocztówkach i reklamach biur podróży. Trzeba po niego pojechać do miejsca.
Być może mikrokosmos to jednak zbyt dużo powiedziane. Powiedzmy więc, że jest to mikrokosmos obserwowany przez bardzo prymitywny mikroskop. Mikrokosmos jest uniwersalny, bo jest częścią uniwersum poukładanego z tej samej gamy kształtów. To tylko ten niedoskonały mikroskop pokazuje te drobne różnice. A póki nie ma precyzji, jest wynikająca z niedokładności magia.

Poniżej mikrokosmos parku Cajas.

C.d.n.

(ano)






haronim - coming soon...

Niektórzy z pewnością wiedzą, ale ktoś może nie wiedzieć. Uniżony współautor niniejszego bloga pisze również teksty do muzyki, a następnie je wokalizuje. Przed wyjazdem z Polski nagrałem kilka rzeczy. A co? Wkrótce się wyda. Wyda się nakładem netlabelu Kaiser Söze.

haronim
abstraktrans
+ remiksy

(ano)

poniedziałek, 29 września 2014

1/2 Quilotoa Loop

O trawersie Quilotoa loop dowiedziałam się w Izhcaylumie od Melanie, chyba nikt więcej o nim nie wspominał. Nasz anglojęzyczny przewodnik nie poświęcił mu nawet małej notki. Z jednej strony trochę głupio, bo szlak okazał się olśniewający. Z drugiej zaś dobrze, bo okolica nadal jest dziewicza, turystycznie dość niewinna. Szlak miejscami jest słabo przetarty i nieoznaczony, używany głównie przez miejscowych, którzy nadal lepiej władają quichua niż hiszpańskim, co w Ekwadorze zdarza się już bardzo bardzo rzadko.

Po paru dniach w Cuenca ruszyliśmy tzw. aleją wulkanów na północ, do miasta Latacunga (7 h). Tam, zgodnie z internetowymi poradami innych szlajających się, w hostelu Tiana zostawiliśmy część gratów, zgarnęliśmy pokserowane mapki wraz z opisami szlaku i udaliśmy się do pueblo Quilotoa (kolejne 2,5 h). Quilotoa to równocześnie nazwa nieczynnego wulkanu, laguny, która zadomowiła się w kraterze tegoż wulkanu, oraz wioski osadzonej tuż ponad laguną na wysokości 3800 m n.p.m. Niebagatelna wysokość, i, co za tym idzie, całkiem niebagatelny chłód.
Do Quilotoa dotarliśmy tuż po południu, w porze oślepiającego i przygrzewającego słońca. Szybko ogarnęliśmy hostel i zeszliśmy ok. 300 metrów w dół, tuż nad lagunowe wody. Gdy wróciliśmy na górę, pogoda uległa gwałtownej przemianie, przywiało ciemne chmury, spadł gruby deszcz i zrobiło się zimno. Skostnieliśmy w parę minut. Co więcej, okazało się, że w naszym pokoju jest niemal tak zimno, jak na zewnątrz. Strzelam, ze temperatura osiągała jakieś 5-7 stopni. Pokój był co prawda zaopatrzony w małą kozę; jakiś koleżka przyszedł z naręczem drewna i szklanką benzyny, by nam trochę nagrzać, ale popaliło się z godzinę i zgasło. Do łóżka położyliśmy się ubrani we wszystko, co mieliśmy – kilka warstw podkoszulków, majtek i skarpet; swetry, bluzy, poncha, czapki, szaliki i rękawiczki. I tak obudziliśmy się z zimnymi nosami i minusowym entuzjazmem do dalszej wędrówki.
Jednak energetyczne śniadanie z ciepłą herbatą dało nam nową moc. Poza tym poranek był mroźny, ale bezchmurny i słoneczny, więc postanowiliśmy iść dalej, zgodnie ze wskazówkami zdobytymi w hostelu Tiana. Szlak rozpoczął się częściowym okrążeniem laguny. Na tej trasie spotkaliśmy pierwszego lokalnego sępa, nagabującego o regalito, czyli prezencik. Niby wracał ze szpitala z Chuqchilan do Quilotoa, ale zaoferował, że zostanie naszym przewodnikiem na słabo oznakowanej trasie w drugą stronę. Gdy uprzejmie podziękowaliśmy, wysępił trochę hajsu i parę herbatników, a potem poszedł w swoją stronę.
Nie minęło 10 minut, a zza zakrętu na szlaku wypadł pies i, zaskoczony naszym widokiem, dziabnął w kostkę pierwszego, na kogo trafił, czyli Ana. Pies był z dwójką małych dzieci, które, wystraszone chyba nawet bardziej niż my, szybko go odgoniły. Rana nie okazała się poważna, psie zęby nie przebiły nawet skóry, więc postanowiliśmy nie panikować i iść dalej.
Szlak poprowadził nas 1000 metrów w dół, na dno oszałamiającego kanionu, by następnie znów wspiąć się 400 metrów w górę do wioski Chugchilan. Niby tylko 600 metrów niżej niż Quilotoa, a różnice diametralne – znacznie łagodniejsza temperatura powietrza, całkiem ciepło w pokoju, gorąca woda w łazience i do tego jeszcze internet, i to śmigający. Ogród pełen kwiatów i spijających z nich nektar kolibrów. Ponadto, całe mnóstwo francuskich turystów. Widać we francuskich przewodnikach po Ekwadorze Chugchilan znajduje się w top 5.
Następnego dnia podjęliśmy kontynuację pętli, tym razem tylko z jednym lekkim plecakiem i na relaksie – jak nam się znudzi, to wracamy. Szlak okazał się przepiękny – po nudnawej części wzdłuż głównej szosy (piaszczysto-kamienistej, nie to, że asfalt), skręca się w miękki lesisto-trawiasty wąwóz, gdzie co parę kroków natykaliśmy się na osiołki, krowy, owce, kozy i śmieszne czarne świnie. Wszystkie z powyższych gatunków mają w tym sezonie młode, więc robiliśmy sporo przystanków na podziwianie posilających się zwierzęcych familii.
Następnie szlak prowadzi dość stromo w dół tego samego kanionu, który przekraczaliśmy dzień wcześniej w innym punkcie. Cały ten zapętlony trawers toczy się wokół owego kanionu; oddalone od siebie o jakieś 10-12 km małe wioski są położone po przeciwnych stronach kanionu, a szlak polega na zejściu na samo jego dno, przekroczeniu rzeki jakimś karkołomnym mostem i ponownym wspięciu się na wysokość ok. 3000 metrów. Tym razem tylko zeszliśmy na dno kanionu, przekroczyliśmy rzekę nieco huśtającym się i podziurawionym wiszącym mostem i postanowiliśmy wrócić tą samą drogą, bo szły na nas ciemne chmury.
Gdyby ktoś wpadł na pomysł założenia eko-społeczności, super-alternatywnej komuny czy wioski hippisowskiej, ten kanion jest miejscem do tego stworzonym. Wokół piękno i spokój, dostojne Andy, rwąca rzeka, głęboka zieleń i intensywne słońce. Ludzi tam bardzo mało, a tlenu jest jeszcze tyle, że głowa nie boli.
Następnego dnia postanowiliśmy ruszyć dalej. Podczas śniadania zapytaliśmy kucharki o autobus do Latacunga. Okazało się, że tego dnia nie ma żadnego autobusu (mimo, że dzień wcześniej było ich trzy lub cztery). Pani poradziła nam, byśmy wskoczyli w camion de leche, który odjeżdża za 20 minut do Sigchos, a stamtąd o 14-stej ma być autobus do Latacunga. Camion de leche nie pojawił się, za to przyjechał autobus do Sigchos, najbardziej rozklekotany, jakim dotąd jechałam. 20-kilometrową trasę pokonaliśmy w nieco ponad godzinę, czasem z drżeniem serca, bo gdy się zatrzymywał, strasznie ciężko mu było ruszyć. W Sigchos na pytanie o autobus otrzymaliśmy trzy sprzeczne odpowiedzi: nie ma dziś autobusu, jest o dwunastej i jest o pierwszej. Obudziło to w nas nutę sceptycyzmu, więc poszliśmy na wylotówkę i za chwilę zatrzymała się mini-ciężarówka. Kierowca otworzył małą klapkę od przyczepki na towary i wpuścił nas do brudnego środka, gdzie walały się platany i jakieś suche liście. I tak przejechaliśmy 2 godziny do Latacungi. Zapierająca dech w piersiach śródandyjska trasa i równocześnie niesamowity wygwizd. Fajnie było.
(w)



Sęp na szlaku














Pojazd powrotny

niedziela, 28 września 2014

Temazcal czyli hardkorowa babcia sauny

Ceremonia oczyszczania odbywa się w tak zwanej sweat lodge, czyli „szałasie potu”. W Vilcabambie są dwa miejsca, które się tym zajmują. Ja wybrałem się do centrum medytacji razem z nowym ogrodnikiem wolontariuszem hosterii – Niemcem Lotharem (to ten dzierżący truchło węża w poście Psy i ludzie). Bernard z centrum medytacji organizuje temazcal w każdą drugą i czwartą sobotę miesiąca.

Szałas to szczelnie przykryty kocami, prosty drewniany szkielet. Kilka godzin przed ceremonią rozpala się ognisko, żeby rozgrzać do czerwoności kamienie, które podczas ceremonii trafiają do szałasu.


Tym razem przyszło aż 20 chętnych osób, co oznaczało ścisk i niemożliwość siedzenia po turecku. Najpierw wchodzą panie, potem panowie. Przed wejściem, każda osoba owiewa się dymem z ogniska, a wchodząc mówi a'homi tako'jassi (zapis fonetyczny), co oznacza 'dla wszystkich, których znam'. 'Zaklęcie' to jest często powtarzane również w trakcie ceremonii.

Ceremonia składa się z czterech vueltas (wejść) lub puertas (drzwi). Pierwsza jest na rozgrzewkę. Gdy wszyscy usadzą się na swoich miejscach, pomocnicy wrzucają do środka kilka dużych, rozgrzanych do czerwoności kamieni, które następnie prowadzący ceremonię posypują wonną mieszanką roślinną, głównie tytoniem i bardzo popularnym w Ekwadorze drewnem eteryczno-leczniczym palo santo ('święte drzewo' - Bursera graveolens). Spalając się podczas kontaktu z gorącymi kamieniami, mieszanka ładnie iskrzy. Na początku każdej kolejnej vuelty do środka wrzucane są nowe kamienie.

Gdy już kamienie i wiadro wody wjadą do środka, wejście do szałasu też jest uszczelniane i zaczyna się pocenie, polewanie kamieni wodą, granie na bębnie i ceremonialne śpiewy w całkowitej ciemności, w której widać tylko rozżarzone (do czasu polania wodą) kamienie. Bernard zachęcał do wpatrywania się w nie, bo to w tym miejscu mają pojawiać się potencjalne wizje. Pierwsza vuelta trwała chyba tylko kilka minut (nie myśli się o czasie), ale po jej zakończeniu wszyscy byli już porządnie spoceni, a co słabsi lub bardziej spanikowani leżeli bliżej ziemi, gdzie było odrobinę chłodniej. Po każdej vuelta namiot jest otwierany z dwóch stron na kilka do kilkunastu minut, żeby wpuścić trochę chłodnego powietrza.

Druga vuelta jest najdłuższa, bo poświęcona modlitwie. Po kolei każdy uczestnik głośno modli się, zwykle o zdrowie i szczęście swoje, bliskich i dalszych znajomych.
W odróżnieniu od ceremonii z udziałem psychodelików, najwyraźniej ta ceremonia nie została wykorzeniona z lokalnej tradycji. Ponad połowę uczestników stanowili miejscowi, poza tym kilkoro gringów i Europejczyków.
Zaskoczyło mnie nieco, że ten skądinąd rytuał 'pogański' (ignoranckie to uproszczenie) i 'prekolumbijski' (a to z kolei europocentryczne) najwyraźniej nie został również dotychczas zaatakowany przed kościół katolicki. Co więcej, chyba zaszła pewna zdrowa synergia. Podczas vuelty modlitw, prawie połowa uczestników kierowała modlitwy do boga, ewidentnie mając na myśli jedynego boga monoteistycznego. Większość modlitw była prosta, typu: „zdrowia i szczęścia dla rodziny, w szczególności mojej chrześnicy, i żeby szwagier przestał tyle pić”. Ale była też jedna gringula, co modliła się o przetrwanie zagrożonych gatunków gdzieś tam w Afryce.
Pod koniec drugiej vuelty tylko najtwardsi nie leżeli na ziemi. Ja leżałem. Niektórzy zapewne skorzystali z rady Bernarda, że jak jest bardzo źle, to trzeba zwinąć się w płód i przyłożyć rękę do ust i nosa tak, żeby oddychać najchłodniejszym powietrzem tuż ponad matką ziemią.
Swoją drogą część symboliki temazcalu to powrót do łona Pachamamy, gdzie następuje oczyszczenie, a koniec ceremonii to ponowne narodziny – nie żadna radykalna zmiana, ale jakaś.

Po otwarciu szałasu kilka osób wyszło. Bernard mówił, że 'przerwanie kręgu' nie jest dobre dla ceremonii i bywają temazcale, z których taita (z quichua 'ojciec' – curandero prowadzący temazcal  lub inne ceremonie) zabrania wychodzić, ale oni takich nie prowadzą. Mówił, że sam brał udział w 500 ceremoniach i wyszedł może trzy razy. Ja też wyszedłem, bo pęcherz mnie cisnął. Potem dowiedziałem się, że o pełny pęcherz nie należy się martwić, bo podczas pocenia się potrzeba w końcu ustaje. W każdym razie te 40 metrów do łazienki i z powrotem pokonałem nieco się zataczając.
Gdy już wszyscy wrócili na swoje miejsca (poza dwojgiem uczestników, którzy czmychnęli), do szałasu wjechały szklanki wody. Każdy wypił przynajmniej dwie duże szklany, a niektórzy wylali sobie na głowę dodatkowe kilka.

Trzecia vuelta miała być najbardziej hardkorowa, ale też najkrótsza. Taka też była. Dosłownie po kilkunastu sekundach uderzył mnie żar, który natychmiast przeczyścił moje zatoki (niestety nie na stałe). Po minucie leżałem już na ziemi. Było za ciasno, żeby zwinąć się w kłębek, a palenisko było zbyt blisko, żeby wyciągnąć nogi, więc czułem jak kolana, które trzymałem w górze, płonęły.
Bernard uczył się prowadzenia ceremonii od Indian z rezerwatu. Przejął od nich nowszą tradycję, według której ta najmocniejsza część ceremonii poświęcona jest ulżeniu cierpieniom kobiet i dzieci na całym świecie. Uczestnicy ceremonii powinni podejść do tej vuelty nie jako do cierpienia, ale poświęcenia swojego komfortu, aby dzięki temu kobiety i dzieci uzyskały ulgę w swoim trudnym losie. Ta nowsza tradycja Indian wiąże się przede wszystkim z okropnym spustoszeniem, które w północnoamerykańskich rezerwatach uczynił alkohol i inne narkotyki, a co za tym idzie powszechna przemoc w rodzinie.

Trzecie wejście trwało najwyżej trzy minuty. Co ciekawe, połowa uczestników ledwo dyszała, ale nikt nie wyszedł. Bernard uspokajał wszystkich, że czwarta będzie dłuższa, ale już nie tak mocna. A poświęcona jest uzupełnieniu modlitw (jeśli ktoś zapomniał wspomnieć o czymś ważnym podczas drugiej vuelty) i śpiewom ceremonialnym. Pod koniec czwartej vuelty Bernard zachęcił każdego, kto jeszcze nie zwinął się w płód, że teraz ma ostatnią szansę na zadośćuczynienie symbolicznemu wymiarowi ceremonii.

Po wyjściu z szałasu kilka minut dochodziłem do siebie, a potem kolejne kilkanaście brałem prysznic, ubierałem się i zbierałem mandżur. Przed ceremonią zastanawiałem się jeszcze, czy aby nie pójść potem na koncert, ale nie było możliwości. Skoczyliśmy z Lotharem na taniego i smacznego naleśnika z warzywami do Natural Joghurt, i zmyliśmy się na chatę. Tam sprawdziłem, czy Weronka daje sobie radę z barem i uciekłem spać, bo jednak głowa lekko mnie bolała z odwodnienia. Następnego dnia nie czułem jakiegoś wyjątkowego wzrostu wydolności, ale też żadnych skutków ubocznych.


Kilka dni później trafiliśmy z Weronką na kolejny temazcal, otwierający całonocną ceremonię z okazji jesiennego przesilenia. Różnic było sporo. Bardzo sporo. Ale o tym następnym razem.

(ano)

czwartek, 25 września 2014

Park narodowy Cajas

Park narodowy Cajas leży w Andach niedaleko miasta Cuenca – trzeciego największego miasta w Ekwadorze (po portowym molochu Guayaquil i stolicy Quito). Średnia wysokość parku to około 4000 m n.p.m. Wyżej niż cała jego okolica, więc jest to źródło wody dla terenów ościennych.

Mieliśmy wyjątkowe szczęście. Spędziliśmy tam kilka godzin i nie spadła na nas ani kropla deszczu. Co więcej, przez pierwsze 3 godziny wędrowaliśmy pod chmurami, a potem się rozpogodziło. Tak się rozpogodziło, że lekko spaliliśmy sobie gęby. Wprawdzie ostatnie pół roku nie żałowaliśmy sobie słońca, ale spędziliśmy je na wysokości pomiędzy 1500 a 2000 m n.p.m.

Wilgotny klimat sprawia, że roślinność Cajas jest niebywale kolorowa (kolory na poniższych zdjęciach bez żadnych przeróbek), choć raczej przyziemna i bez drzew – a więc nieco mniej bujna niż park narodowy Podocarpus, o którym wspominaliśmy w tym oto poście.
Pochodziliśmy nieco, okrążyliśmy jedną lagunę i wróciliśmy do Cuenca na stopa z jakimiś pracownikami ochrony. W środku mieli nawet strzelbę. Resztę opowiedzą obrazy.

(ano)

alpaka



Czy jest na sali mykolog? Co to?