Wielkanoc
w Ekwadorze okazała się przyjemnym świętem. Zapowiadało się, że
będzie grubaśnie – w lodge była wstępna rezerwacja na 30 osób,
więc szykowaliśmy się na dużo pracy i na to, co zgodnie z planem
mieliśmy tu robić, czyli na wycieczki z turystami. Tymczasem nikt
nie przyjechał. Za to w piątek, sobotę i niedzielę falami
przychodzili ludzie na basen, piwko i rybkę. Także dobrze się
działo. Nie musieliśmy wyrywać chwastów ani ganiać z maczetami,
tylko obsługiwać bar i pomagać w kuchni. To swoista tutejsza
tradycja, że w święta ludzie zażywają przyjemności poza domem –
może chodzi o to, żeby w końcu był relaks, a nie sprzątanie i
gotowanie, jak co dzień. Jest święto, więc niech ktoś zrobi to
za nas. W sumie logiczne, jak pomyślę o tym, ile czasu w Polsce
spędza się na przygotowaniach do świąt, a potem już pierwszego
dnia po południu jest się zmęczonym i przejedzonym. Nie ma tu też
zwyczaju upojnych świąt – jedno czy dwa piwka w dzień, i przed
osiemnastą wszyscy zmywają się do domów.
Z
jedzeniem jest tak. W piątek i sobotę serwowaliśmy maito z
tilapii, które jest tutejszym daniem regionalnym. Ryby kupuje się w
Tenie jeszcze żywe, jednak nie są w stanie przetrwać atobusowej
podróży do Ahuano. Gregorio kupuje zwykle hurtem 5 – 7 kilo, więc
oporządzanie (to robota Bartka) zajmuje kawał czasu. Potem te rybki
trzeba porządnie osolić i suto nadziać taką zieleniną, której
nazwy nie pamiętam, ale rośnie tylko w selwie, więc i tak nic
nikomu w Polsce po niej. Następnie owija się je w duże zielone
liście, przewiązuje wstążką z wysuszonej trawy i grilluje przez
20 minut. Do tego – yukka, ryż i encebollada, czyli sałatka
pomidorowo - cebulowa w sosie limonkowym. Cebulę po poszatkowaniu
trzeba koniecznie wymoczyć w wodzie – ostry smak cebuli nie jest
tu popularny. Ogromnie istotne jest, by na talerzu znalazły się
wszystkie składniki. Gdy czegoś brakuje, Maricella podnosi lament i
ktoś (z nas) musi truchtem lecieć do Ahuano lub na drugą stronę
Rio Napo na zakupy. Zwykle za dolara. To danie pojawia się u nas w
zasadzie co weekend, także nic wielce świątecznego.
W
niedzielę za to była uczta. Mistrzem kuchni był Gregorio, który
ugotował gar zupy rybnej - esencję z morskiej, mocno osolonej ryby z
fasolą, cebulą, ziemniakami i marchewką. To jest comida tipica
na Semana Santa. Oraz uwędził ryby. Wędzarnię
urządził w kuchni, więc ja też nieco się uwędziłam. Niemniej,
było pysznie i syto – pierwszy raz tak tu pojedliśmy.
Co
więcej! W kuchni przez wiele godzin gotowały się figi, które
wyglądają jak grube korniszonki. Pięknie pachną, za to smaku mają
niewiele, muszą jeszcze poleżeć w syropie przez parę dni. To
jest najlepsze w dżungli – wszystko rośnie tu jak zwariowane.
Jest tyle owoców, tyle zieleniny, że czasem sami Ekwadorczycy nie
wiedzą, jak co się nazywa. Po prostu jedzą.
Wieczór
wielkanocny spędziłam w hamaku, wsłuchując się w muzykę selwy.
Niebo kipi gwiazdami, których konstelacji kompletnie nie znamy. To
jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, za którym za pewno będę
tęsknić do końca życia. Podobnie, jak za tutejszą wybujałą
roślinnością, która żyje swoim życiem, i za tą oszałamiającą
zielenią wokół. Będziemy tu jeszcze tylko przez tydzień, ale
myślę, że może skusimy się kiedyś na kilkudniową wyprawę
canoe wgłąb dżungli, gdy śpi się w naprędce
zmajstrowanym obozowisku na skraju rzeki. Tylko po to, by do szpiku kości poczuć
tą żywiołową selwę.
Poznałam
dziś szamana. Encantada i mucho gusto, dałam mu zupy,
ale zmył się prędziutko, zanim zdążyłam go spytać o cokolwiek.
Na pożegnanie powiedział do mnie parę zdań w Quichua. I to
nieruchome, pełne znaczeń spojrzenie.. Albo sobie wkręcam,
zapewne. Ponoć co piąty mieszkaniec selwy jest szamanem, więc może
jeszcze nic straconego.
Ktoś
mi dziś powiedział, że spędziwszy średnio trzy miesiące w
jednym miejscu w dżungli, zdobywa się naturalną odporność na
ukąszenia moskitów. Nadal gryzą, ale przestaje swędzieć. Trzeba
jednak bezwzględnie przebywać w jednym miejscu, bo każdy mały
ekosystem ma swe odrębne moskity.
Bartek
przed chwilą zabił wielkiego pająka, który przyszedł do naszego
stołu. Przepołowił go maczetą. Próbował najpierw butem, ale
pająk bojowo skoczył w kierunku tego buta.
Nad
nami lata ćma wariatka, głośna jak helikopter. Na pewno jest
ślepa, bo z dużą prędkością wlatuje we wszystkie możliwe
przeszkody, w tym w nas. Czas spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz