poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Semana Santa

Wielkanoc w Ekwadorze okazała się przyjemnym świętem. Zapowiadało się, że będzie grubaśnie – w lodge była wstępna rezerwacja na 30 osób, więc szykowaliśmy się na dużo pracy i na to, co zgodnie z planem mieliśmy tu robić, czyli na wycieczki z turystami. Tymczasem nikt nie przyjechał. Za to w piątek, sobotę i niedzielę falami przychodzili ludzie na basen, piwko i rybkę. Także dobrze się działo. Nie musieliśmy wyrywać chwastów ani ganiać z maczetami, tylko obsługiwać bar i pomagać w kuchni. To swoista tutejsza tradycja, że w święta ludzie zażywają przyjemności poza domem – może chodzi o to, żeby w końcu był relaks, a nie sprzątanie i gotowanie, jak co dzień. Jest święto, więc niech ktoś zrobi to za nas. W sumie logiczne, jak pomyślę o tym, ile czasu w Polsce spędza się na przygotowaniach do świąt, a potem już pierwszego dnia po południu jest się zmęczonym i przejedzonym. Nie ma tu też zwyczaju upojnych świąt – jedno czy dwa piwka w dzień, i przed osiemnastą wszyscy zmywają się do domów.
Z jedzeniem jest tak. W piątek i sobotę serwowaliśmy maito z tilapii, które jest tutejszym daniem regionalnym. Ryby kupuje się w Tenie jeszcze żywe, jednak nie są w stanie przetrwać atobusowej podróży do Ahuano. Gregorio kupuje zwykle hurtem 5 – 7 kilo, więc oporządzanie (to robota Bartka) zajmuje kawał czasu. Potem te rybki trzeba porządnie osolić i suto nadziać taką zieleniną, której nazwy nie pamiętam, ale rośnie tylko w selwie, więc i tak nic nikomu w Polsce po niej. Następnie owija się je w duże zielone liście, przewiązuje wstążką z wysuszonej trawy i grilluje przez 20 minut. Do tego – yukka, ryż i encebollada, czyli sałatka pomidorowo - cebulowa w sosie limonkowym. Cebulę po poszatkowaniu trzeba koniecznie wymoczyć w wodzie – ostry smak cebuli nie jest tu popularny. Ogromnie istotne jest, by na talerzu znalazły się wszystkie składniki. Gdy czegoś brakuje, Maricella podnosi lament i ktoś (z nas) musi truchtem lecieć do Ahuano lub na drugą stronę Rio Napo na zakupy. Zwykle za dolara. To danie pojawia się u nas w zasadzie co weekend, także nic wielce świątecznego.
W niedzielę za to była uczta. Mistrzem kuchni był Gregorio, który ugotował gar zupy rybnej - esencję z morskiej, mocno osolonej ryby z fasolą, cebulą, ziemniakami i marchewką. To jest comida tipica na Semana Santa. Oraz uwędził ryby. Wędzarnię urządził w kuchni, więc ja też nieco się uwędziłam. Niemniej, było pysznie i syto – pierwszy raz tak tu pojedliśmy.
Co więcej! W kuchni przez wiele godzin gotowały się figi, które wyglądają jak grube korniszonki. Pięknie pachną, za to smaku mają niewiele, muszą jeszcze poleżeć w syropie przez parę dni. To jest najlepsze w dżungli – wszystko rośnie tu jak zwariowane. Jest tyle owoców, tyle zieleniny, że czasem sami Ekwadorczycy nie wiedzą, jak co się nazywa. Po prostu jedzą.

Wieczór wielkanocny spędziłam w hamaku, wsłuchując się w muzykę selwy. Niebo kipi gwiazdami, których konstelacji kompletnie nie znamy. To jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, za którym za pewno będę tęsknić do końca życia. Podobnie, jak za tutejszą wybujałą roślinnością, która żyje swoim życiem, i za tą oszałamiającą zielenią wokół. Będziemy tu jeszcze tylko przez tydzień, ale myślę, że może skusimy się kiedyś na kilkudniową wyprawę canoe wgłąb dżungli, gdy śpi się w naprędce zmajstrowanym obozowisku na skraju rzeki. Tylko po to, by do szpiku kości poczuć tą żywiołową selwę.

Poznałam dziś szamana. Encantada i mucho gusto, dałam mu zupy, ale zmył się prędziutko, zanim zdążyłam go spytać o cokolwiek. Na pożegnanie powiedział do mnie parę zdań w Quichua. I to nieruchome, pełne znaczeń spojrzenie.. Albo sobie wkręcam, zapewne. Ponoć co piąty mieszkaniec selwy jest szamanem, więc może jeszcze nic straconego.

Ktoś mi dziś powiedział, że spędziwszy średnio trzy miesiące w jednym miejscu w dżungli, zdobywa się naturalną odporność na ukąszenia moskitów. Nadal gryzą, ale przestaje swędzieć. Trzeba jednak bezwzględnie przebywać w jednym miejscu, bo każdy mały ekosystem ma swe odrębne moskity.

Bartek przed chwilą zabił wielkiego pająka, który przyszedł do naszego stołu. Przepołowił go maczetą. Próbował najpierw butem, ale pająk bojowo skoczył w kierunku tego buta.

Nad nami lata ćma wariatka, głośna jak helikopter. Na pewno jest ślepa, bo z dużą prędkością wlatuje we wszystkie możliwe przeszkody, w tym w nas. Czas spać.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz