Po Ekwadorze podróżuje się głównie autobusami. Co prawda na mapie
kraju widać dość długą linię kolejową, ciągnącą się mniej więcej od okolic
Alausi aż do San Lorenzo – czyli z wioski w Andach położonej w centrum kraju aż
na północne wybrzeże - jednak nie wiem, czy funkcjonuje na całej długości. Jest
mrożący krew w żyłach odcinek turystyczny, Nariz del Diablo (Nos Diabła),
prowadzący od Alausi do Bucay, na który miejsca trzeba sobie rezerwować parę
dni wcześniej. Podróż trwa niecałą godzinę i jest uznawana za jedną z
najbardziej spektakularnych tras kolejowych na świecie. Jeszcze nie
skorzystaliśmy.
Wracając do autobusów - w Ekwadorze jeździ ich bardo dużo i są
tanie jak barszcz (płaci się średnio 3 dolary za 100 km drogi). Mam wrażenie,
że na drogach autobusów jest tyle, co samochodów. Ma to pewnie związek z
sytuacją ekonomiczną większości Ekwadorczyków. Poza tym jest też niesamowicie
komfortowe, bo przystanek jest zawsze tam, gdzie pasażer wrzaśnie gracias!
i zacznie przepychać się w stronę wyjścia, czyli często bezpośrednio pod jego
domem. No i jest niezwykłą sytuacją społeczną – odbywa się tam handel,
zbieranie hajsu na cele charytatywne, mini kino.
Podróże autobusowe bywają ekscytujące i równocześnie bardzo
męczące. Główne trasy, w tym tzw. Panamerican highway (która w rzeczywistości
wcale nie jest autostradą) wiodą przez Andy – zarówno jadąc od wschodu (el
Oriente), jak od zachodu (Costa), droga bardzo szybko zaczyna się
stromo piąć w górę, po czym osiągnąwszy pewien pułap wysokości (średnio jakieś
2 000 metrów n. p. m.) na zmianę wznosi się (do ok. 4 500 m) i opada
(do nieco ponad tysiąca metrów). Widoki zapierają dech. Często widać tylko
andyjskie szczyty, bo po dolinach podróżują chmury. Czasem na poletkach widać
pracujących serranhos, którzy są dobrze zauważalni na tle zieleni dzięki
swoim ciemnym sombreros i barwnym ponchos (króluje amarant,
głęboki turkus, szmaragd i biskupi fiolet). Gdzieniegdzie pasą się owce, krowy,
świnie, osły, rzadziej lamy. Lamy w Ekwadorze spotyka się rzadko, a już białe
lamy – super rzadko. Te, które spotkaliśmy do tej pory, są brązowe i mają
niemal czarne buzie. Bardzo przyjemne są te lamie buzie.
Często jedzie się po prostu w mleku, w chmurach, wtedy widoczność
spada do kilku metrów. Serpentyn jest sporo, a autobusy są bardzo często
przepełnione (na pewnych odcinkach wykorzystane jest maksimum miejsc
stojących), także siedzenia w autobusach często zaopatrzone są w woreczki, na
wypadek gdybyś poczuł się dizzy, co przydarza się stosunkowo często. Gdy
nie ma takich woreczków, a komuś akurat zrobi się niedobrze, wzbudza raban w
autobusie w poszukiwaniu pomocy – wtedy wszyscy pasażerowie rozpoczynają
gorączkowe poszukiwania woreczka, i w końcu ten wędruje często z samego
początku autobusu aż na ostatnie siedzenia, lub vice versa.
Inną ciekawostką jest to, że w autobusie można się naprawdę nieźle
najeść, co jest gratką dla spóźnialskich, którzy nie zdążyli wpaść do sklepu
przed podróżą. Najlepsze jest to, że nigdy nie wiesz, co na danej trasie będzie
można przekąsić – zależy to tylko od tego, jacy handlarze będą w pobliżu
twojego autobusu. Wsiadają zawsze na dworcach, czasem też na mniejszych
przystankach, robią rundkę po wszystkich siedzeniach i po chwili wysiadają (po
prostu w międzyczasie – kierowca przyhamowuje i wypuszcza ich w lekkim biegu).
Ceny nie są wygórowane, w zasadzie zbliżone do cen sklepowych. Zakupić można
sałatki owocowe za 2 dolce. W dużym plastikowym kubku dostajesz pokrojoną
mieszankę arbuza, banana, ananasa, papai, mango - w różnych konfiguracjach.
Napoje są rzadkością, więc lepiej zaopatrzyć się w nie przed podróżą. Są ciasta
(np. bananowe) i drożdżówki (słodkie lub z mięsem) na ciepło i na zimno,
biszkopty, słodkie bułki, kukurydziane pierniczki – wybór jest ogromny. Poza
tym – kukurydza na ciepło, kurczak z frytkami, czipsy bananowe lub ziemniaczane
(dziś dostałam z saszetką majonezu), a nawet ciepłe lody – w autobusie można
się naprawdę porządnie najeść. Początkowo nieufnie podchodziliśmy do tego
biznesu, nawet jak ssało nas w żołądku, ale teraz zdarza nam się czasem coś
szamnąć. Zwłaszcza, gdy, tak jak dziś, do pierwszego autobusu wsiadamy przed
siódmą, a z ostatniego wychodzimy po dwudziestej, i w przerwach między jednym a
drugim nie ma czasu nic przełknąć.
Poza tym w autobusach odbywają się akcje charytatywne. Na dworcu
wsiada taki koleś i opowiada, najczęściej o tym, że ma dużą rodzinę, że
rodzeństwo choruje na to i owo, no i na jego głowie jest dbanie o ich dobrobyt.
Następnie rozdaje wszystkim pasażerom „upominki” - batony, tabliczki marmolady,
gumy do żucia, przez cały ten czas gadając jak najęty. Gdy już skończy swą
przemowę, wycenia owe upominki (kosztują zwykle od 25 centów do dolara).
Oczywiście zebrane pieniądze będą w całości przeznaczone na ów szczytny cel, o
którym tak długi nawijał. O dziwo, akcje te cieszą się sporym powodzeniem
pośród Ekwadorczyków. Po zebraniu datków
taki gość, podobnie jak handlarze, wyskakuje z autobusu. Gdy jest sprytny – na
tym samym przystanku, na którym wsiadł; gdy się nieco zagapił – kilkadziesiąt
metrów dalej.
Zwykle podróżuje się autobusami trzygwiazdkowymi – jest ich po
prostu najwięcej. Autobusy czterogwiazdkowe charakteryzują się obecnością
toalety. Tylko dla kobiet, jak sugeruje rysunek. Poza tym – różnic brak.
Autobusy większości kompanii są zaopatrzone w dwa telewizory – z
przodu i na środku pojazdu. Wszystkie filmy mają hiszpański dubbing.
Obejrzeliśmy już 5 filmów, w tym „Pearl Harbour” i „Przygody niezwykłej pandy”.
Ekwadorczycy oglądają z żywym zainteresowaniem i śmieją się głośno ze
wszystkich żartów, jakie pojawią się w filmach. Gdy nie ma filmu, zawsze leci
muzyczka – delikatne brzdąkanie na instrumentach strunowych i łkające wokale,
śpiewające o miłości, oczywiście. Repertuar jest dość jednostajny.
Wczoraj na dworcu autobusowym widzieliśmy mężczyznę, poruszającego
się na czterech kończynach – na dłoniach i na stopach. Dziś rano z kolei
widziałam mężczyznę bez nóg, który po dworcu przemieszczał się na deskorolce.
Nie wzbudza to najmniejszego zdziwienia. Ani zainteresowania, w sumie.
Podróż ze wschodu Ekwadoru na samo południe, jaką sobie
zafundowaliśmy, okazała się grubszym hardkorem. Wybraliśmy się tam w
poszukiwaniu nowego miejsca zamieszkania, bo jesteśmy już zmęczeni moskitami, znojną
pracą i trudnymi relacjami z właścicielami lodge. Podróż w jedną stronę
zajęła nam ok. 18 godzin rozłożonych na 2 dni, gdyż trochę obawiamy się jeździć
nocą ze względu na mnogość serpentyn w połączeniu z brawurą kierowców i liczbą
mijanych krzyży na poboczu.
Jechaliśmy tak: Ahuano – Tena (1 h), Tena – Riobamba (5 h),
Riobamba – Cuenca (5 h). W Cuenca zostaliśmy na dwie noce, więcej na ten temat
innym razem. Dalej Cuenca – Loja (5 h) i Loja – Vilcabamba (1 h). Z powrotem
identycznie, z tym, że w autobusie relacji Riobamba – Tena po raz pierwszy nie
mieliśmy miejsc siedzących. Panował chaos komunikacyjny. Ze względu na wzmożoną
aktywność wulkanu Tungurahua, najkrótsza trasa z Riobamby do Banhos była
zamknięta i musieliśmy jechać naokoło przez Ambato. Przez całą drogę nad nami
unosiły się gęste chmury, będące podobno owocem aktywności wulkanicznej, choć
wyglądem nie różniły się od chmur codziennie widywanych na niebie. Notabene, 5
godzin stania w autobusie szybko jadącym po serpentynach jest diablo męczące,
wyszłam z niego półprzytomna.
Punktem docelowym naszej podróży od początku była Vilcabamba.
Wioska słynie z długowieczności mieszkańców oraz z tego, że odwiedza ją
stosunkowo wielu freaków – hippisów, ufolubów, ludzi złaknionych bliskiego
kontaktu z pachamama (w jęz. quichua – matka ziemia). Intuicja nam
podpowiadała, że to będzie miejsce dla nas. I faktycznie - Vilcabamba to miłość
od pierwszego wejrzenia. Więcej o tym innym razem.
W następnym poście o komunikacji będzie m. in. o Jezusach i Maryjach we wszystkich autobusach i na każdym pekaesie |
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz