sobota, 15 sierpnia 2015

Mój ostatni post - W.

Przyszedł czas na zamknięcie przestrzeni tego bloga, gdyż już jakiś czas temu zamknął się pewien etap naszego życia. Z założenia miał to być blog podróżniczy, chcieliśmy dzielić się w nim doświadczeniami z podróży do Ameryki Południowej. W międzyczasie okazało się, że średni z nas podróżnicy, a potem, że podróż przestała być podróżą, bo postanowiliśmy tu zostać na dobre. 
Od początku więcej frajdy sprawiało nam zatrzymywanie się na dłużej w energetyzujących, pięknych, miejscach i powolne uczenie się życia tam – zapachu powietrza i smaku wody, najsłodszych owoców i najdziwniejszych drzew, gamy barw andyjskich skał i bolesnego majestatu gór, kształtów chmur i koloru nieba, intenstywności słońca, no i ludzi, ich spraw i ich duchowości. Zrozumieliśmy, że różne miejsca mają różne wibracje i że to ważne mieszkać tam, gdzie można wibrować wysoko. W Polsce jakoś nie zawsze nam się to udawało.

Pierwszym takim niesamowitym miejscem była dla nas Vilcabamba na południu Ekwadoru. Spędziliśmy tam sześć miesięcy, z miejsca zauroczył nas krajobraz i klimat oscylujący na pograniczu amazońskiej dżungli i wysokich Andów. Poznaliśmy niesamowitych ludzi, którzy stali się wspaniałymi przyjaciółmi – Mazziego, który planuje otworzyć centrum naturalnego uzdrawiania, gdzie ludzie będą mogli regenerować siły po poważnych chorobach układu immunologicznego (pisaliśmy o nim tutaj); uzdrowicielkę snów Summer (o niej tutaj), przepięknego Czecha Romana, który przez kilka lat żył wśród amazońskiego plemienia Shuar – z nim po raz pierwszy piliśmy Ayahuaskę, i to całkowicie zmieniło moje życie.

W Vilcabambie poznaliśmy też Shir i Itamara (notabene było to podczas naszego pierwszego spotkania ze świętymi roślinami, ceremonii Wachumy, o której pisałam tutaj; a więcej o Shir i Itamarze tutaj i tutaj) i to dzięki nim przyjechaliśmy do Świętej Doliny Inków w Peru. Przez ostatnie miesiące Shir i Itamar stali się dla nas drodzy jak najbliższa rodzina i wiemy już, że chcemy wspólnie z nimi tutaj żyć, uprawiać ziemię i wychowywać dzieci i zwierzęta.
Zakochaliśmy się w magicznym pejzażu wysokich Andów, w oślepiającym słońcu powyżej 3 000 metrów i w fakcie, że ne ma tu zimy; w gorących dniach i chłodnych nocach pełnych gwiazd, w świętych górach Apu, które otulają dolinę i strzegą tej przestrzeni, co odczuwa się tu dosłownie fizycznie; w tym, że przez cały rok możemy jeść świeże mango, avokado, aguamante i dziesiątki innych owoców i warzyw; że jest tu 50 różnych rodzajów ziemniaków, zamiast mąki używa się maki i algarrobiny, a zamiast jajek ziarenek chia. Że zamiast pić szoty alkoholowe, pijemy tu szoty z kakao, które mają dobroczynny wpływ na serce. Totalnie podbili mnie ludzie kultury Quechua, zwłaszcza ich miłość i szacunek do Patchamamy i to, że żyją w bliskiej, intensywnej relacji z przyrodą. Oraz to, że można tu pogadać z każdym, kogo spotka się na ulicy i wszyscy się do siebie uśmiechają bez najmniejszego wysiłku. Poznaliśmy i pokochaliśmy wielu świetnych, inspirujących ludzi, którzy bezkompromisowo podążają za swoimi marzeniami, dzielą się wszystkim, czym umieją, i otwarcie rozmawiają o duchowości, bo wiedzą, że jest najważniejsza.

Każdego ranka, gdy się budzę, czuję ocean wdzięczności. Przypomina to stan zakochania. To uczucie jest we mnie obecne przez cały dzień, i kiedy kładę się spać, wciąż jestem wdzięczna. Ten stan trwa już od kilku miesięcy i mam nadzieję zostać w nim do końca życia.
Najbardziej jestem wdzięczna świętym roślinom, Ayahuasce i Wachumie, które otworzyły nam oczy i serca na to, jak piękne i proste życie można wieść. Że można kochać wszystko i wszystkich. Że w każdej sytuacji jedyną właściwą drogą jest zaakceptowanie, a potem objęcie i pokochanie wszystkiego, co Ci się przydarza. I dzielenie się wszystkim, co masz, wiesz i czujesz.

Przez ostatnich kilka miesięcy dokonała się ogromna i intensywna transformacja naszego życia. Zaczęło się chyba od tego, że przestaliśmy mieć wątpliwości, czego chcemy i co jest dla nas dobre. Postanowiliśmy tu zostać, tu żyć, oddychać, jeść, śmiać się, pracować, śpiewać, grać i uczyć się wielu nowych rzeczy. Niedługo potem zaczął się ten wybuch kreatywności, w którym nadal trwamy. Ja zaczęłam szyć, haftować i robić na drutach, robić nautralne kosmetyki, piec ciasta i ciasteczka, śpiewać i grać na gitarze. Potem, dzięki kilku napotkanym osobom, uświadomiłam sobie, że po długotrwałej praktyce własnej i namiętnym studiowaniu tematu, chcę i umiem uczyć ludzi jogi kundalini. Właśnie zaczynam i ogromnie mnie to ekscytuje. Codziennie rodzą się nowe pomysły, bo kreatywność to naturalny stan wolnego człowieka.

Nauczyliśmy się nie planować za dużo w przód, bo ciągle spadają nam z nieba niespodzianki, ktorym poświęcamy czas. Niedawno poznaliśmy Vedrana z Bośni, który przez osiem lat był buddyjskim mnichem. Zaproponował nam, że przez najbliższy miesiąc będzie nas uczył różnych technik medytacyjnych i wprowadzi nas w teorię buddymu. Więc tego się teraz uczymy, korzystając z wyjątkowej okazji. Bo tak dobrze jest poznawać świat z różnych perspektyw.

Jeszcze rok temu nie napisałabym tego wszystkiego. Myślę, że nawet czytałabym to z lekkim obrzydzeniem, tyle słodkości, taki hippisowski new-age`owy miszmasz i zero dystansu. Ale gdy przestaje się doświadczać świata za pomocą rozumu, a zaczyna za pomocą serca, i w dodatku przez cały czas ma się poczucie, że to serce jest na oścież otwarte, wszystko się zmienia.

Jest parę tematów, do których chcę wrócić i parę kwestii, których tu nie poruszałam, a które są dla mnie ważne i chcę się nimi podzielić. Przed wszystkim o tym, jak się uzdrawiać na wszystkich poziomach, za pomocą praktyk wywodzących się z różnych tradycji, z pomocą roślin i bez ich pomocy. Jak miłością leczyć siebie i innych. Będę o tym pisać, ale dopiero za jakiś czas i w nowym miejscu. Dam znać, gdy je otworzę.
Na koniec załączam link do strony naszych pięknych znajomych, których muzyka stanowi dla mnie źródło nieustannego ukojenia i inspiracji. Posłuchajcie Lulu & Mishki.

Prawdziwe szczęście rodzi się tylko z miłości.
(w)