środa, 28 stycznia 2015

Calca, la vida buena

Zanim ruszyliśmy w tą podróż, planowaliśmy przeprowadzić się na wieś na wiosnę i lato, aby przekonać się, jak będzie nam się mieszkało poza dużym skupiskiem ludzkim, oferującym tysiąc atrakcji i dwa dystrakcji.

Święta Dolinie Inków to poniekąd nasz poligon doświadczalny w tej materii. Mieszkamy tu już ponad 5 tygodni i planujemy zostać w okolicy do początku marca. Chyba pisałam już o tym, że dłuższe pomieszkiwanie w różnych pięknych miejscach sprawia nam znacznie więcej frajdy niż intensywne podróżowanie: dwa dni tu, autobus, trzy dni tam. Tak było w Vilcabambie, tak też jest w Świętej Dolinie. W ten sposób można dużo głębiej poznać okolicę, zżyć się z krajobrazem, zaprzyjaźnić się, skorzystać z lokalnych sekretów; pożyć, po prostu, zamiast przejechać przez.

Poniekąd, ten rok zaczął się dla nas niełatwo. Najpierw moje przeciągające się kłopoty ze zdrowiem, wolontariat, który zamiast 3 tygodni potrwał tydzień, no i najprawdopodobniej wtopa z naszymi powrotnymi biletami lotniczymi, ale o tym jeszcze pewnie będziemy pisać. Do tego topniejące zasoby finansowe i przestawienie się na znacznie oszczędniejszy niż dotąd tryb życia. Mimo to, a może dzięki temu, układa nam się tu zadziwiająco dobrze. Życie jest proste i przyjemne. Brak pieniędzy okazuje się nie przeszkodą, a wyzwaniem. Uczymy się, jak sobie radzić przy ograniczonych środkach. Można sobie radzić naprawdę nieźle, gdy wyeliminować parę zbędnych, kosztownych nawyków, tendencję do zaspokajania kaprysów i do gromadzenia rzeczy.

Przyjechaliśmy do Świętej Doliny po połowie grudnia. Najpierw wynajęliśmy pokój w Casa del Rio w Calca. Calca jest oddalona 20 minut jazdy od Pisac, bardziej swojska i niemal nieturystyczna. Do tego ma największy i najtańszy targ w dolinie.
Casa del Rio okazała się małą komuną turecką. Landlordem domu jest Bulent, który słabo mówi po hiszpańsku i wcale po angielsku, mimo to brawurowo pełni swą funkcję. Bulent jest grafikiem komputerowym; opuścił Turcję ze względów politycznych. Teraz wynajmuje cały ten dom od pewnego Peruwiańczyka i podnajmuje w nim pokoje; z tego się utrzymuje. Na co dzień zajmuje się naprawami drobnych usterek, lubi też porządkować. Raz na tydzień kupuje świeże kwiaty do wszystkich pokoi. Jak przychodzą dobre czasy, jedzie do Cusco na słynny targ San Pedro, wraca z kaktusami i gotuje z nich wywar. Dziś Bulent robi spore print – odciski kapeluszy grzybów, by następnie sfotografować je i przesłać znajomemu ekspertowi do oceny ich magiczności.
Gdy tu przybyliśmy, z Bulentem mieszkała jego narzeczona, która teraz na chwilę wróciła do Turcji i aktualnie czeka na tanie bilety, by przyfrunąć z powrotem. Poza tym, największy pokój o nazwie Brazylia zajmowała miła parka z Istambułu, Boliwię Ali, wychowany w Stanach Turek, który studiuje w Amsterdamie, a jeszcze inny pokój Jimmy o wyglądówie bałkańskiego mafioso. My mieszkaliśmy parę dni w Argentynie, a potem w tańszej Wenezueli. Koło świąt do Casa del Rio dołączyły jeszcze trzy Peruwianki, i w takim składzie mieszkaliśmy do pierwszego stycznia.

Kolejny tydzień spędziliśmy na wolontariacie w Taray u francusko-peruwiańskiej rodziny. Doriane powoli zaczyna pisać doktorat z antropologii. Pisze o amazońskim plemieniu Shipibo, z którego wywodzi się jej mąż. Filder to ayahuasquero i zarazem inspirowany przez ayahuaskę artysta-plastyk. Namiętnie pali zioło, jest hektyczny, chaotyczny i do tego ma wybujałe ego. Dorian i Fielder mają trzy słodkie, lecz pełne charakteru córeczki, oraz psa i kotkę z małymi kociakami. Naszą rolą podczas wolontariatu było zajmowanie się domem, by Doriane miała czas pisać doktorat. Ja gotowałam, Ano sprzątał. Całkiem fajnie było i mieliśmy zostać dłużej, ale Doriane w ostatniej chwili zmieniła zdanie i zostawiła nas na lodzie.
Przez kolejny tydzień mieszkaliśmy w Nidra Wasi, w najdroższej i chłodniejszej części Pisac. Potem zdecydowaliśmy się na powrót do Casa del Rio. 
Lubię ten dom. Jest niewykończony, niemal w stanie surowym, za to czysty, jasny i przestrzenny. Ma bielone ściany i dużo widnych okien. W każdym pokoju stoją wazony z kwiatami, wszędzie kręcą się miłe zwierzęta. W kuchni nie ma pieca ani lodówki, za to jest blender i sokowirówka. W łazience mamy standardowy elektryczny prysznic, więc podczas kąpieli prąd telepnie nas od czasu do czasu, ale i na to są sposoby.
Przed domem jest duże pole truskawek, a zaraz obok eukaliptusowy gaj, w którym pasą się dwie śmieszne owce. Z czterech stron świata otaczają nas góry, zwane w Quechua Apu. Są bardzo majestatyczne, czuje się ich moc i pozaczasową energię. W każdą stronę mamy nie dalej niż kilometr do ich stóp.
Do tego mikroklimat jest łagodny – ponoć zbliża się epicentrum pory deszczowej, połowa lokalsów w lutym wyjeżdża na wakacje, tymczasem niemal codziennie świeci oślepiające, gorące słońce. Natomiast noce faktycznie są chłodne.

Do miasteczka jest tylko 5 minut, ale wcale go stąd nie słychać. Co niedzielę z dużymi plecakami ruszamy na targ, znosząc kilogramy warzyw i owoców, w dłoniach niosąc bukiety z mięty, pietruszki, cilantro, szczypiorku i oregano.

Prawie nie smażymy. Niewiele korzystamy z nabiału i pieczywa. Wczoraj zrobiłam wegański mus czekoladowy z kakao i bananów. Codziennie na śniadanie jemy sałatki owocowe i pijemy koktajle z płatków owsianych. Robimy soki z marchwi, pomarańczy, papai, mango, bananów i marakui, i dorzucamy czarne, zdrowe ziarenka chia. Zaczęliśmy eksperymentować z lokumą, w planach jest też oswojenie owoca noni. Pierwszy raz jesteśmy tak długo niemal zupełnie na diecie wegańskiej i świetnie nam z tym. Lekko. Nic nam nie brakuje. Apetyty mamy nieziemskie, wszystko nam smakuje. Nie tylko jedzenie, przygotowywanie go również. Codziennie ćwiczymy jogę, trochę medytujemy, trochę czytamy. Ja robię na drutach i szyję woreczki na magiczne akcesoria, Ano pracuje i pisze piosenki, inne niż dotychczas. Od czasu do czasu korzystamy ze świętych roślin, zawsze z dużą satysfakcją. Jesteśmy w trakcie procesu transformacji. Ciągle się czegoś uczymy, powoli, ale codziennie się zmieniamy. Kochamy nasze życie. Coraz lepiej wiemy, co lubimy i co jest dla nas dobre. Co jest dla nas ważne, jak chcemy żyć. Czego potrzebujemy, a co jest nam zbędne. Niewiele potrzebujemy do szczęścia, jak się okazuje. Najważniejsze – czysty, jasny umysł, otwarty na wszystko, co przychodzi.

(w)








poniedziałek, 19 stycznia 2015

Inca Pisac

W poprzednim tygodniu wybraliśmy się na wzgórze będące siedzibą ruin Inca Pisac. Od kuchni, by uniknąć opłaty wejściowej w wysokości 70 soles, ponieważ od jakiegoś czasu funkcjonujemy w trybie mocno oszczędzającym.
W tym wypadku wejście tylnymi drzwiami oznaczało pobudkę o piątej, przeprawę mostem skleconym z dwóch wąskich, przerzuconych nad rwącą rzeką pni drzew z dużą dziurą ziejącą pomiędzy nimi. Ano go przekroczył, ja za to przebyłam go na siedząco, i tak nieco speniana, bo pnie śliskie, a rzeka szybka i wzburzona.

Oznaczało to również fajową wspinaczkę inkaskimi tarasami, dawniej służącymi za platformy uprawne. Tarasy oplatają wzgórze od strony południowej i wschodniej. Łącznie jest ich około pięciuset. Na najniższych tarasach Inkowie uprawiali kukurydzę, pośrodku ziemniaki, a na najwyższych quinoę, jeden z superpokarmów ostatniej dekady, którą się tu obżeramy.
Wszystkie tarasy, o wysokości średnio 3 metrów, zaopatrzone są w wygodne stopnie z kamienia. Ponoć Inkowie stworzyli te poletka uprawne, znosząc na wzgórza żyźniejszą glebę z dolin.

Pierwsze ruiny napotykamy na wysokości mniej więcej 3/4 wzgórza, tuż ponad tarasami. Są to ewidentnie siedliska mieszkalne. Część z nich jest zbudowana z kamienia (prawdopodobnie dla elit), a część ulepiona z tutejszej rdzawobrązowej ziemi.

W okolicy nie ma śladów bytności kultur przedinkaskich, więc szacuje się, że Inca Pisac zbudowano nie wcześniej niż w połowie XV wieku. Zaś już w latach 30. XVI wieku wzgórze zostało zdobyte przez Hiszpanów.

Inca Pisac pełniło potrójną funkcję: religijno-ceremonialną, militarną i rolniczo-mieszkalną. Budowle usytuowane są w czterech różnych punktach. Najokazalsza jest położona na niewielkim płaskowyżu ceremonialna Intihuatana (narzędzie astronomiczne Inków; dosł. punkt zaczepienia słońca) ze świątynią słońca, łaźniami, ołtarzami, fontannami i kilkoma wciąż działającymi kanałami wodnymi. To piękne, dobrze zachowane miejsce archeologiczne w spektakularnej scenerii zamglonych andyjskich szczytów.
Qualla Qasa, położona na naturalnym występie skalnym, to cytadela ze świetnym punktem widokowo-orientacyjnym. Inca Pisac miał bowiem strzec południowego wejścia do Świętej Doliny Inków.
Natomiast położone w pobliżu tarasów Pisaqa i Kinchiraquay to siedliska życia codziennego.

Miejsce jest niesamowite. Patrzcie.

(w)

















piątek, 16 stycznia 2015

Faktury natury #6 - Chrzest ognia

Byliśmy (i będziemy znów od niedzieli) na wolontariacie u rodziny w składzie: mama z Francji, tata aborygen-ayahuascero z ludu Shipibo oraz trzy dziewczynki 3, 5 i 7 lat. Pewnie coś o tym napiszemy wkrótce.
Wszystkie popołudnia mieliśmy wolne, więc gdy Weronka poszła szukać dla mnie prezentu urodzinowego, ja poszedłem na krótki spacer po górach okalających Świętą Dolinę.
Wkrótce trafiłem na zbocze, które niedawno trawił ogień. Zafascynowało mnie to, jak ten niszczycielski żywioł przekształca, deformuje i okadza swoje ofiary. Oto foto-owoce tej fascynacji:






poniedziałek, 12 stycznia 2015

Święta Dolina Inków - pierwsze tygodnie

Mieszkamy w Świętej Dolinie już ponad trzy tygodnie, a ja nadal nie mam jednoznacznego stosunku do tego miejsca.

Na pewno swoje robi to, że przez cały ten czas byłam bardziej lub mniej chora. Miałam węzeł chłonny jednego dnia wielkości ziarnka fasoli, a kolejnego – dużego jajka. Jednego dnia wysoka gorączka, następnego – pięć opryszczek na ustach. I tak w kółko. Zwariować można.
W końcu się poddałam i poszłam do lekarza. 2 stycznia, tuż po nowym roku. Młoda doktorka zrobiła wystraszona minę, gdy zobaczyła mój węzeł i po drobiazgowym wywiadzie powiedziała, że musimy zrobić badania. Najpierw badanie krwi i badanie na pasożyty. Potem badania w kierunku raka. Myślę sobie, niezły początek roku.

Tym bardziej, że tak tu pędziliśmy, tyle słyszeliśmy o tym miejscu. Że świetny klimat, wibrują dobre energie, cudowni ludzie, świetne ceremonie i różnorodne możliwości duchowego rozwoju.

Badanie krwi nic nie wykazało. Lekarka się rozmyśliła i zamiast biopsji zapodała mi uderzeniową dawkę antybiotyków, po 1000 mg dwóch różnych trucizn trzy razy dziennie. Załamałam się. Wszystkie moje wizyty u lekarzy tak się kończą. Na wstępie dostaje się antybiotyki, chociaż 80% infekcji to infekcje wirusowe, na które antybiotyki nie mają prawa zadziałać. Za to z pewnością zadziałają na wątrobę i nerki, znacząco je obciążając. Organizm będzie potrzebował kilku tygodni i rozsądnej diety, by wrócić do normy.

No dobra, pomyślałam, może tym razem to jednak jest bakteria, a nie wirus. W końcu od miesiąca leczyłam się wszelkimi naturalnymi sposobami – imbirem, miodem, pszczelim pyłkiem, tytoniem, miksturą ze smoczej krwi i paznokcia kota; odpoczywałam i spałam więcej, niż chciałam, a infekcja na chwilę ustępowała, by po paru dniach powrócić.
Wygląda na to, że tym razem antybiotykoterapia miała rację bytu. Węzeł chłonny znacznie się zmniejszył i znowu mogę poruszać szyją we wszystkich kierunkach. Nadal jest wyczuwalny, gdy dotykam szyję dłonią, ale pono to czasem ustępuje po kilku dniach od zakończenia leczenia. Jeśli nie, wracam na dalsze badania.
A na razie będę w końcu mieć szansę poeksplorować terytorium.

Bo, w gruncie rzeczy, jest tu bardzo pięknie. Jest to piękno surowe, dwubarwne, gliniasto-zielone. Dolina jest kompletnie płaska i wygląda na to, że urodzajna. Przez jej środek płynie szybka, brązowa Urubamba. Małe miasteczka ulepione z gliniastej ziemi oddzielone są od siebie równo zielonymi poletkami uprawnymi. Zdaje się, że szerokość doliny nie przekracza nigdzie 2 kilometrów. Z obu stron zamykają ją strome, zuchwałe wierzchołki Andów. Nad co drugą wioską wznoszą się inkaskie ruiny, poprzedzone spektakularnymi tarasami.
Inkowie czcili słońce, ale teraz jest go niewiele, mamy porę deszczową. Pada codziennie, niebo jest niemal nieustannie zachmurzone, a powietrze chłodne. Jesteśmy na wysokości ponad 3000 metrów. Woda w prysznicach jest letnia, jej ciśnienie słabe. Woda w zlewach – zawsze bardzo zimna. Ogrzewania nie ma nigdzie, więc chodzimy często w kilku warstwach swetrów i śpimy pod dwoma lub trzema kocami. Rozpieszczone po Kolumbii i Ekwadorze ciała nie chcą przywyknąć do zmiany klimatu, ciągle marzną.
Ale chyba powoli zaczynamy akceptować tę zmianę.

Ze względu na zimne noce, wszystkie ceremonie, które się tu odbywają, są w zamkniętych pomieszczeniach, co strasznie nas rozczarowało. Jest tu kilka stożkowatych świątyń przeznaczonych specjalnie do wspólnego picia wywarów ze świętych roślin. Ceremonie te są profesjonalnie zorganizowane i dość drogie, co również nieco nas odstręcza. Za to podobno jest bardzo muzykalnie, no i nie ma tylu parających się czarną magią brujos, co w dżungli. Zobaczymy.
Poniżej zdjęcia z naszych pierwszych dni w Świętej Dolinie.
(w)















niedziela, 11 stycznia 2015

Perishing by Chinaski

W lipcu zeszłego roku nasz przyjaciel Chinaski zadedykował nam swoją selekcję, o czym donosiłem w tym poście (nadal można jej posłuchać). Później wybrał kolejną selekcję, która jest jej kontynuacją. Miałem ją wrzucić, ale zapomniałem aż do teraz. Tak więc wrzucam. Polecam się nią naelektryzować w jakiś klimatyczny wieczór.

(ano)

sobota, 10 stycznia 2015

Mistrz Splinter

Jedna z uczestniczek temazcalu (patrz poprzedni post) przyprowadziła ze sobą śmieszne stworzenie zwane nagim psem peruwiańskim. Brzydactwo skojarzyło mi się z mistrzem Splinterem – zmutowanym szczurem, nauczycielem Wojowniczych Żółwi Ninja.
Biedna to i niepraktyczna rasa. Gdy zaświeci słoneczko, ryzykuje to to oparzenia słoneczne na swej czarnej, bezwłosej skórze. A gdy nadejdzie chłód, trzęsie się nieborak.
Psy te miały drzewiej, jeszcze przed potęgą Inków, pilnować plantacji orchidei i być wcieleniem bóstw albo posiadać jakieś mistyczne moce. Ale dla mnie to kolejny przykład, jak to człowiek pognębia psy, krzyżując je na tak ułomne fizycznie istoty. Wstydźcie się, doktory Moroe. Wstydźcie się za swoje powykręcane kręgi moralne.

(ano)



piątek, 9 stycznia 2015

Temazcal #3

Sweat lodge albo szałas potu to już dla nas nie całkowita nowość. Ja pociłem się w nim już po raz trzeci, o czym pisałem w tym poście oraz w tym. Napiszę więc tylko o nowościach.

Prowadzącym był mieszkający w tutejszej (czyli mieszczącej się w Świętej Dolinie Inków koło Cuzco) miejscowości Arin meksykanin Roberto, na czas ceremonii przybierający imię Taki.

Taki to ten najbardziej po lewej, nad tyłkiem tego zwariowanego psa (o którym w kolejnym poście)

Dygresja.
Co ciekawe, napisaliśmy do niego kilka tygodni wcześniej z pytaniem, czy nie przyjmie nas na wolontariat. Gość od czasu do czasu szuka kogoś, kto pomoże mu w prowadzeniu jego plantacji grzybów jadalnych i leczniczych. Ma tam podobno różne wzmacniające układ odpornościowy grzybki, ale niestety ma też obecnie pewną Chinkę na terminie.
W każdym razie chcę wkrótce odwiedzić go ponownie, żeby pokazał mi swoje uprawy, bo temat bardzo ciekawy. O grzybach ludzkość wie nadal bardzo niewiele, a być może uratują nam one w przyszłości tyłki. Jak to? Podobno odkryto niedawno grzyby, które sprawnie rozkładają plastik, oraz inne, które recyklują ropę! Teraz trzeba tylko wykminić, jak tu wcisnąć je masowo i rentownie wielkim trucicielom świata. No i potrzeba ludzi, którzy będą je przemysłowo hodować.
Koniec dygresji.

Tym razem pomogliśmy odrobinę w przygotowaniach. Taki poprosił, abyśmy nałamali gałęzi eukaliptusa oraz molle, czyli peruwiańskiego drzewa pieprzowego. Gałęzie miały mocny aromat żywiczny i były podczas ceremonii maczane w wiadrze z wodą, aby następnie zraszać abuelitos („dziadków”), czyli wrzucane do środka szałasu rozgrzane kamienie. A tych było znów aż 13 na każdą vuelta, których było jak zwykle cztery.

Tym razem było też bardziej swojsko. Taki przypomniał, że ceremonia jest metaforycznym powrotem do łona Matki Ziemi, aby wychodząc, odrodzić się. Tak więc rozgolaszenie jest naturalne, bo tak na świat przyszliśmy. Nie ma się co krępować, wszak nie jesteśmy tu po to, by się oglądać. Jeśli ktoś czuje się tak swobodniej, to proszę bardzo. Kilkoro uczestników czuło się.

Inną nowością był ołtarzyk, na którym uczestnicy wyłożyli swoje „przedmioty mocy”. Były to różne kryształy, kamienie, agua de florida (ziołowe „sole trzeźwiące” o przeważającej woni bergamotki na alkoholu), tytoń, figurka inkaskiego bóstwa, tykwa, misa tybetańska oraz kukurydza (jest tu ich kilka gatunków i dla Inków były, zdaję się, symbolem dobrych zbiorów czy coś).
Jako pilny dokumentator, strzeliłem ołtarzykowi fotę, co okazało się delikatnym faux pais, przynajmniej dla nieco dziwnego Kanadyjczyka Adama, który studiuje obecnie moce ayahuaski w peruwiańskiej dżungli. Powiedział, że fotografowanie ołtarza is not very respectful. Nie powiedział jednak, dlaczego. Być może kradnę w ten sposób część mocy przedmiotom.
Osobiście, nie przekonuje mnie cała ta koncepcja. Wprowadza klimat materializmu w sprawy, które, zdawałoby się, powinny z założenia być anty materialistyczne i skierowane na człowieka. W Valle Sagrada rynek „przedmiotów mocy” zdaje się być prężny i lukratywny. Tak jak cały „przemysł” ceremonii z substancjami leczniczo-halucynogennymi. Sam nie wiem, co o tym myśleć.

zbezczeszczony zdjęciem ołtarz 

Wracając do głównego wątku, był to też chyba najsilniejszy temazcal, w jakim uczestniczyliśmy. Ostatnia vuelta okazała się niemal zbyt mocna dla samego prowadzącego. Poprosił o zastąpienie go przy prowadzeniu jej. Dla mnie pierwsze trzy były w miarę spoko, przy czwartej już leżałem, próbując wytrwać.
Weronka weszła z nadzieją, że pomoże jej to z nabrzmiałym węzłem chłonnym, który dokuczał jej od kilku tygodni. Nieco się też niepokoiła, bo być może nie jest dobrym pomysłem skrajne nagrzewanie ciała, jeśli jest to zapalenie, a zapewne było. Podzieliliśmy się obawami z Takim, który odpowiedział, że na pewno pomoże. Mylił się. Zdaję się, że to jeden z tych nieodpowiedzialnych znachorów, co uważają, że ich lekarstwo pomaga na wszystko. Staramy się na takich uważać, ale czasem tracimy czujność.
Ja, wchodząc do szałasu, byłem lekko podziębiony. W dolinie trwa akurat pora deszczowa, pada niezbyt intensywnie, ale codziennie, i jest chłodno. Po temazcalu czułem się dużo lepiej. Nagrzanie zwykle pomaga na większość moich skromnych dolegliwości.
Zdaję się, że pomogły mi też wibracje leczniczych pieśni. Większość była nudnawa, ale prosta i dobrze mi się w nich uczestniczyło. Zaczynam powoli rozumieć leczniczy wymiar śpiewów. Nucąc, przesyła się wibracje po całym ciele, co może uspokoić organizm (spróbujcie kiedyś na ciężki lub cisnący żołądek) oraz umysł. W konfrontacji z silnymi bodźcami trudnego do zniesienia gorąca, wibracje te pomogły mi nie wpaść w popłoch. A spokój i równy oddech świetnie wspomagają organizm podczas przyjmowania tak dużej dawki leczniczych bodźców.

ciąg dalszy uszczelniania szałasu

Inną nowością było też żucie liści koki przed wejściem. Dla jasności przypomnę, że koka to nie koks (tak jak makowiec to nie heroina). Liście koki mają mnóstwo witamin i wspomagają przyswajanie tlenu, co przydaje się na tych wysokościach (dolina leży na trzech tysiącach metrów).

Ten temazcal wydał się nieco partyzancki, ale i tak chętnie skoczę tam znowu. Choćby dlatego, że działa na zasadzie dobrowolnych datków bez progu minimalnego, co w tej okolicy jest rzadkością.
Wiem jednak, że nie mogę polegać na rzetelności prowadzącego. Przed wejściem muszę sam ocenić, czy mój organizm właśnie tego teraz potrzebuje. Tutaj sam muszę być własnym curandero. Ale przecież poniekąd zawsze tak jest. Kto ma znać moje ciało lepiej ode mnie? Lekarze i inni znachorzy mogą być przewodnikami, ale to pacjent sam się leczy. I niech to będzie morał tej opowieści: moje przyszłe zdrowie będzie wynikiem pilności w studiowaniu auto-medycyny.

(ano)