sobota, 30 sierpnia 2014

Goście: Brandon i oczyszczanie aury

Brandon to 29-letni ziomek z Utah o słodkim uśmiechu i wyglądówie surfera. Przybył do Ekwadoru niejako w pogoni za Bethany, Australijką, którą poznał podczas jakiegoś ezoterycznego warsztatu w Stanach. Brandon to empata, który profesjonalnie zajmuje się oczyszczaniem aury przy pomocy kamieni szlachetnych. Jego wybranka natomiast jest mistrzynią reiki, level 3, mistrzowski. Dla niewtajemniczonych, reiki to niekonwencjonalny system leczenia za pomocą energii życiowej, przekazywanej przez uzdrowiciela poprzez przykładanie dłoni do wybranych części ciała osoby leczonej. Reiki zajmuje się usuwaniem zaburzeń w wewnętrznej harmonii poprzez pobudzanie organizmu do zdrowienia oraz niwelowanie blokad energetycznych w czakrach. Tak piszą, mniej więcej. Wyższe etapy mistrzostwa reiki osiąga się poprzez uiszczenie stosownie wysokiej opłaty.

Brandon i Beth przybyli do Vilcabamby prosto ze sławetnej instytucji Gaia Sagrada. Jest to swoiste szamańskie uzdrowisko czy może raczej duchowe sanatorium. Raz w miesiącu odbywa się tam 12-dniowa terapia, w ramach której uczestniczy się w pięciu ceremoniach: dwóch z udziałem ayahuaski, dwóch z san pedro (jedna nocna, jedna dzienna) i jeszcze jednej, podczas której przyjmuje się zarówno ayahuaskę, jak san pedro. Ponoć niektórzy ludzie lepiej współpracują z ayahuaską, inni z san pedro. Mówią też, że rośliny działają niejako komplementarnie - ayahuasca pokazuje, co należy zmienić, a san pedro daje moc do wdrożenia tych zmian. Kuracja w Gaia Sagrada poprzez podróż w poprzek świadomości ma umożliwić poznanie własnego potencjału na różnych poziomach istnienia. Ceremonie odbywają się co drugi dzień pobytu. W międzyczasie goście Gaia Sagrada mogą korzystać do woli z takich przyjemności jak sauna, jacuzzi, masaże, medytacja, joga, warsztaty muzyczne, taneczne i artystyczne, a także temaskal, czyli szałas potu, coś jakby prababka sauny. W zależności od jakości zakwaterowania takie dwutygodniowe sanatorium kosztuje od 1000 do 1500 dolarów. Są ludzie, którzy przyjeżdżają do Ekwadoru specjalnie, by odwiedzić Gaia Sagrada, tak jak Brandon i Beth. Stamtąd wpadli na parę chwil do Vilcabamby, bo jeden z szaman z Loja zaoferował im jakąś indywidualną, super specjalną ceremonię w okolicy.

Brandon spędził w barze jeden długi wieczór, wypił kilka szklanek whisky, odbyliśmy kilka small talków pomiędzy stołem do ping ponga a stołem bilardowym. Około północy, gdy zostaliśmy tylko we trójkę i całkiem przyjemnie nam się rozmawiało, Brandon postanowił pokazać nam swoją kolekcję kamieni szlachetnych. Nie pamiętam wszystkich nazw, ale na pewno był wśród nich trylobit, czyli skamielina, którą znalazł jako dziecko, odłamek meteorytu, selenit, kilka rodzajów kryształów oraz kamieni uziemiających. W drodze z pokoju do baru coś się wydarzyło - jego ulubiony kamień uziemiający, duży, ciemnobrązowy i mętny, wypadł mu z rąk i rozpadł się na trzy części. Brandon uznał ten fakt za istotny, ponieważ, jak mówi, to kamienie wybierają miejsce, w którym chcą zostać.
Następnie zaproponował nam zabieg oczyszczania aury. Nasza otwartość na odlotowe nowinki znacznie się tu pogłębiła, więc zgodziliśmy się ochoczo. Polecił nam stanąć na ziemi boso, z wyprostowanym kręgosłupem, zamknąć oczy i intensywnie myśleć o kolorze fioletowym. Następnie umieścił w naszych otwartych dłoniach różne kombinacje kamieni i zaczął pląsać wokół nas, wykonując długie, jakby wygładzające ruchy rękami najpierw wokół naszych głów, potem klatek piersiowych, brzuchów i nóg.

Aura opisywana jest na wiele poetyckich sposobów: jako gęsta sieć energii magnetycznej, biopole energetyczne, świetlista otoczka poza ciałem czy niewidzialna emanacja. Ma to być subtelne promieniowanie wewnętrznej energii życiowej organizmu, ale także pole ochronne, bariera oddzielająca od negatywnych wpływów otoczenia. W aurze jak w lustrze odbijają się wszystkie procesy zachodzące w organizmie. Aura każdego człowieka ma nieco inną barwę, czasem więcej niż jedną. Gdy troszczymy się o siebie, żyjemy w harmonii z otoczeniem i jesteśmy generalnie zadowoleni, aura jest zintegrowana, a jej kolor jasny i intensywny. Gdy odczuwamy przemęczenie, depresję, chorujemy – aura jest zanieczyszczona i zdominowana przez szarości i czernie. Gdy aura jest pocięta, chaotyczna, rozrzedzona, intensywnie odczuwamy problemy i myśli innych ludzi, w tym te, na które nie mamy najmniejszej ochoty. Tak piszą, mniej więcej.
Poza aurą Brandon oczyszcza także czakry, czyli centra energetyczne w organizmie, które są jednocześnie odbiornikami i przekaźnikami energii.
Oczyszczanie energetyczne ma na celu odblokowanie przepływu naturalnej energii życiowej, wygładzenie i uszczelnienie aury, uwolnienie jej z wszelkich zanieczyszczeń i negatywnych powiązań z innymi ludźmi lub sytuacjami. Ma działać odświeżająco, zwiększać witalność, poprawiać samopoczucie.

Poza ruchem powietrza, wzbudzanym przez tańczące dłonie Brandona, dość szybko zaczęłam czuć delikatne mrowienie i wewnętrzny wirowy ruch energii, coś jakby spirala energii od stóp aż do głowy w kierunku od prawej do lewej strony krążyła w moim ciele. Było do subtelne, przyjemne i niespodziewane doznanie.
Z kolei Bartek przed cały ten dzień nie czuł się najlepiej i po kilku okrążeniach Brandona porządnie zakręciło mu się w głowie. Brandon musiał go podtrzymać, by nie upadł. Resztę sesji spędził w pozycji siedzącej.
Wszystko to trwało jakieś 10-15 minut. Gdy Brandon skończył, skonstatował, że nie miał z nami za dużo roboty, bo jesteśmy wyjątkowo zbalansowani, a nasza aura gładka i nie podziurawiona. Pomyśleliśmy, że to naprawdę miło. Najwięcej namachał się rękami wokół naszych nóg, aby lepiej nas uziemić, czyli wzmocnić naszą stabilność, łączność z ziemią, poczucie bezpieczeństwa. Powiedział też, że już rozumie, dlaczego rozpadł się jego uziemiający kamień- jedna jego część była nam potrzebna bardziej niż jemu i ma z nami zostać! Jak się dowiedzieliśmy, trzymanie go w dłoni przez kilka minut dziennie buduje poczucie spokoju, wzmaga czujność i koncentrację.
Na zakończenie B poinformował nas, że zwykle za taką sesję bierze 40 dolarów, ale od nas nie chce brać hajsu. Natomiast jeśli anulujemy jego rachunek z baru, będzie nam naprawdę wdzięczny. Rachunek opiewał na ponad 30 bagsów, więc wyszło niemal jak za normalną sesję. Natomiast my zostaliśmy z oczyszczonym polem energetycznym i własnym kamieniem uziemiającym.

(w)


Kamień uziemiający, który rozpadł się na trzy. Ta najbliższa część to nasza.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Fauna różna

Lubię te zdjęcia, uważam za udane i nie przychodzi mi do głowy mniej ogólny temat, do którego mógłbym je dołączyć.
(ano)

niewola źródłem gniewu i frustracji

głuptak (w wolnym tłumaczeniu na ang. dumbird, w rzeczywistości blue-footed boobie (w wolny tłumaczeniu na polski cyc niebieskostopy))




piątek, 22 sierpnia 2014

Izhcayluma loop

Izhcayluma loop to najpiękniejszy szlak w okolicy. Podczas 5 – godzinnej wyprawy krajobraz zmienia się kilkukrotnie. Początkowo szlak wiedzie po prostu żwirówką wśród łagodnych wzgórz, by nagle wznieść się o kilkaset metrów i poprowadzić szczytami, gdzie ci, co mają lęk wysokości, będą mogli go odczuć, a następnie dość stromo obniża się, by wrócić do Vilcabamby długim korytem rzeki.
Sierpień to najbardziej wietrzny miesiąc w tych okolicach, więc podczas wędrówki po szczytach duje nieziemsko i można stracić równowagę. A że ścieżka wąska, a przepaści głębokie, momentami bywa ekscytująco. Tak to wyglądało dwa dni temu. 
(w) 
















Uro wero, czyli trochę prywaty

Moje ostatnie dwudzieste urodziny spędziliśmy w towarzystwie Niemki Melanie, która trochę przypominała mi Rudą Kinię, co było bardzo bardzo miłe, oraz z młodą parą Belgów. Dziewczyna miała ksywę Hitler. Jak wypiła kilka koktajli, zaczęliśmy się przekonywać, dlaczego.
Ano zrobił tort z kakaowych ciastek, bananów i czekolady; było czerwone wino, darmowe drinki i sporo palenia tytoniu. Ponadto Hitler i ja zatańczyłyśmy na barze.
Całkiem klawo.
(w)








czwartek, 14 sierpnia 2014

Goście: Eduardo, ayahuasca, joga i ajurweda

Eduarda przyprowadził do baru parę tygodni temu Travis, były barman Izhcaylumy, a obecnie nieformalny lokalny profesor substancji psychoaktywnych.

Eduardo Sokołowski to trzydziestosiedmioletni, zarośnięty, przystojny Argentyńczyk. Świetnie mówi po angielsku, co wśród mieszkańców tego kontynentu jest rzadkością. Jego babcia była Polką, stąd znajome nazwisko.

Przybył do Izhcaylumy prosto z dżunglowej wioski Gualaquiza, gdzie odbył miesięczną leczniczą sesję ayahuaski z szamanem Julio Tiwiram. Co dwa wieczory przez 30 dni zażywał pnącze duchów w wyłącznym towarzystwie szamana. Za tę ekskluzywną przyjemność (miesięczna indywidualna sesja plus pokój wynajęty w chacie szamana) płacił 50 dolarów dziennie, co jest ceną uwzględniającą już 50% zniżkę.
Na zakończenie ayahuaskowej sesji szaman zaprosił Eduarda na próbę czystości ducha w wyjątkowe miejsce – pod wodospad, gdzie mieszka legendarna anakonda (drugim dnem obecności anakondy w wodospadzie jest to, że obok ducha jaguara i duchów przodków, duch anakondy jest jedną z najpowszechniej występujących ayahuaskowych wizji). Polecił mu usiąść na szerokim płaskim głazie pod wodospadem i medytować. Jeśli jego dusza jest czysta i silna (a taka powinna być w wyniku uzdrowicielskiego działania ayahuaski), nie ma się czego bać, anakonda nie stanowi dla niego zagrożenia.
Eduardo okazał się wystarczająco potężny i oświecony. Anakonda nie pojawiła się.

Eduardo jest joginem z 15 – letnim doświadczeniem. Przez wiele lat mieszkał na zmianę w Hiszpanii i w Indiach; w Indiach doskonalił praktykę jogiczną, w Hiszpanii pracował i grał na gitarze w zespole death metalowym. Obie gałęzie działalności kontynuuje do dziś. Obecnie jest muzykiem freelancerem (marzy mu się powrót do ciężkich brzmień; po powrocie do Buenos Aires planuje coś kminić w tym temacie) oraz mistrzem jogi. Prowadzi indywidualne sesje, przeznaczone głównie dla zamożnych i zaawansowanych adeptów, najczęściej – dla innych nauczycieli jogi, chcących pogłębić swoją praktykę.
Eduardo pracuje wyłącznie na zasadzie sesji jeden na jeden, gdyż swoje podejście do jogi opiera na zasadach ajurwedy. Najpierw ocenia, jaka dosha (słowo pochodzi naturalnie z sanskrytu, niektórzy tłumaczą je jako energię biologiczną) przeważa w konstytucji danej osoby i na tej podstawie dobiera optymalną dla niej sekwencję asan.
Po dość pobieżnej rozmowie dowiedzieliśmy się, że ja mam przewagę doshy pitta, a Ano vata. Eduardo oszacował to na podstawie naszego wyglądu zewnętrznego i temperamentu przejawiającego się na pierwszy rzut oka.
Temat trochę nas zafascynował, więc postanowiłam go podrążyć.
Osoby typu pitta przejawiają cechy pierwiastka ognia. Ich skóra jest miękka i ciepła, łatwo się zaczerwienia. Często mają piegi i pieprzyki. Łatwo robią im się wysypki i stany zapalne. Ich szeroko pojęte łaknienie jest silne, a puls stabilny. Często mają wrażliwe oczy. Jeśli są zbalansowani, są ciepli, czuli i kochający; gdy wytrąceni z harmonii – poirytowani, źli i krytyczni. Są ekstrawertykami. Inteligentni, analityczni, zdeterminowani i ambitni.
Dominującym żywiołem energii vata jest powietrze. Osoby vata są szczupłe, mają wystające kości, krzywe zęby, a ich stawy wydają strzelające dźwięki. Mają suchą i cienką skórę z prześwitującymi żyłami. Śpią lekko, ze skłonnością do zaburzeń i bezsenności. Ich puls jest zwykle słaby i nieregularny. Łatwo marzną. Szybko się uczą, ale i szybko zapominają. Są kreatywni, wrażliwi, niespokojni i introwertyczni.
Trzeci typ kapha jest przepojony żywiołem ziemi. Charakteryzuje go ciężka i solidna budowa ciała. Osoby typu kapha łatwo przybierają na wadze. Mają grubą, gładką i wilgotną skórę; włosy grube, często faliste, zęby duże i białe. W akcji są wytrzymałe, powolne i metodyczne. W uczuciach – sentymentalne i romantyczne. Cenią poczucie przynależności, lubią życie rodzinne i tradycję. Chętnie gromadzą pieniądze i rzeczy.
Naturalnie, podział ludzi na trzy typy energii, podobnie jak wszelkie inne klasyfikacje, stanowi generalizację. Niemniej, ajurweda to najstarszy na świecie system medyczno–metafizyczny, jej tradycja sięga 5000 lat wstecz, więc zasługuje na nieco uwagi. Jest systemem mądrym, bo holistycznym i prewencyjnym – na podstawie prostego podziału na trzy doshe daje mnogość wskazówek, jak dbać o zdrowie, rozumiane tu jako harmonijny przepływ energii i zachowanie równowagi pomiędzy ciałem, duszą i umysłem.

Wg ajurwedy każdy człowiek jest się więc dość unikatową mieszanka trzech dosh, z których zwykle przeważa jedna lub dwie mniej więcej na równi. W internecie można znaleźć proste testy na doshe, np. taki (w. angielskojęzyczna) albo taki.
Ajurweda okazuje się kopalnią pragmatycznej wiedzy. Na podstawie ustalonej przewagi dosh w organizmie medycyna ajurwedyjska radzi, jakie smaki faworyzować, a jakich unikać; jak optymalnie zbalansować swoją dietę, na jakich rodzajach aktywności fizycznej warto się skoncentrować (w tym – jakie konkretne asany i pranajamy są dla ciebie najlepsze), co więcej – jak harmonizować swą energię biologiczną kolorami, zapachami, a nawet teksturami materiałów, którymi się otaczasz.
Eduardo udzielił nam paru cennych rad co do praktyki jogi. Ja, by zbalansować swój ogień, powinnam skupić się na medytacji, co do asan zaś - na otwierających klatkę piersiową i energetyzujących wygięciach do tyłu. Co do diety, kolorów i dźwięków –mam się schładzać, koić i uspokajać. Bartek, w którego konstytucji przeważa element powietrza, odwrotnie – smakami, barwami i zapachami powinien się ogrzewać, a podczas jogi ma się koncentrować na kontroli oddechu i budowaniu poczucia równowagi.

Mam wrażenie, że holizm i pewna enigmatyczność systemu ajurwedyjskiego jest trudna do zaakceptowania dla wychowanego w kulturze zachodniej umysłu, z drugiej strony jednak, czemu by nie spróbować skorzystać choć z części wskazówek tej prastarej, jednak wciąż aktualnej nauki. Wszak nic złego z tego nie może wyniknąć. Na pewno zasady ajurwedy mają więcej sensu niż to, czego często jesteśmy uczeni od małego – by jeść jak najwięcej, najlepiej syto i tłusto; w dobie hiperkonsumpcjonizmu - dogadzać sobie na wszelkie możliwe sposoby, a potem po czterdziestce lub pięćdziesiątce – odczuwać skutki tej wieloletniej bezmyślności w stosunku do własnego ciała.
(w)

czwartek, 7 sierpnia 2014

Ocean boogie

Podróż na wybrzeże trwała w sumie około 14 godzin w jedną stronę. Była to podróż autobusowa, z czterema przesiadkami. Jeszcze parę tygodni wcześniej podróż nocnym autobusem przez Andy (w tym przypadku – najpierw wzniesienie się na ok. 2500 metrów, by zaraz potem zacząć zjeżdżać do poziomu morza, a wszystko to w przeciągu jakichś 6-7 godzin) wydawała się nam karkołomnym przedsięwzięciem. Na pohybel, jednak postanowiliśmy spróbować. Widać powoli oswajamy się z klimatem.
Początkowo czułam się jak na granicy jawy i snu, jak w jakiejś dziwacznej turbo-rakiecie. Było niebywale głośno i ciemno, z nagłymi oślepiającymi przebłyskami świateł, które za ułamek sekundy znów ginęły w ciemnościach. W sumie jednak okazało się nienajgorzej. Bowiem, mimo duszności, huku i serpentynowej drogi, poniewierającej tobą na wszystkie strony, da się w tych nocnych autobusach spać. Co oszczędza czas i hajs.

Zasadniczym celem naszej wyprawy było opisane już udanie się w mini-rejs na oglądanie wielorybów. Marzyliśmy o Galapagos, jednak kompletnie nas na to nie stać. Jednodniowy rejs na Isla de la Plata połączony z podziwianiem wielorybów to nasza namiastka darwinowskiego archipelagu. A że podróż na wybrzeże jest długa, postanowiliśmy spędzić tam tydzień. W notesie mieliśmy garść rekomendacji od gości i rezydentów Izhcaylumy co do potencjalnie interesujących bądź przyjemnych miejsc pobytu.

Naszym pierwszym punktem docelowym było Puerto Lopez.

Autobusy zatrzymują się na dworcu położonym 3 km poza miasteczkiem. Z dworca do centrum można się przespacerować szosą lub przejechać tzw. taxi moto za 50 centavos. Ten wynalazek jest, zdaje się, charakterystyczny dla Puerto Lopez. Trzęsie i hałasuje niemiłosiernie, ale z drugiej strony przejażdżka daje wyjątkowe poczucie lokalnego folkloru.



Puerto Lopez słynie z kilku pozycji programu turystycznego. Stąd płynie się na Isla de la Plata lub na krótsze rejsy, by spotkać oko w oko wieloryba. Zatem wszędzie, gdzie nie pójdziesz, napastują Cię handlarze oferty wycieczkowej, krzyczący na widok wszelkich turystopodobnych: BALLENAS, BALLENAS!
Druga rzecz to targ rybny, chyba najbardziej znany na całym wybrzeżu Ekwadoru. Każdego ranka kilkadziesiąt łodzi rybackich wyrusza w morze, by przywieźć dziesiątki czy nawet setki kilogramów ryb, krewetek, kalmarów i innych jadalnych stworzeń, mieszkających w oceanie. Złowiony towar wykładają na plaży. Tuż obok tego codziennego, spontanicznego targu rozkłada się kilkanaście naprędce skleconych mini-jadłodajni. Kucharki kupują od rybaków świeże rybki, sprawnie je przyrządzają i serwują klientom w towarzystwie ryżu, platanów i sałatki. W ofercie można też znaleźć zupę rybną oraz ceviche, czyli papkę z surowej ryby bądź owoców morza w marynacie z limonki z dodatkiem cebuli, papryki i soli. Taki śniadanioobiad to 3 bagsy. Tylko do godz. 10. Kto rano wstaje, ten się na cały dzień naje.


Inną fajną rzeczą w Puerto Lopez jest warzywniak, w którym pomieszkuje królik. Znaleźliśmy tam nasz absolutny owocowy numer jeden, czyli marakuje. Co jakiś czas zmienia mi się tu apetyt na owoce. Początkowo pałałam uczuciem do papai, teraz ledwie mogę je znieść. Od paru tygodni wielbię dojrzałe ananasy, które są niewymownie słodkie i soczyste. Arbuzy zawsze były i będą spoko. Z bananami jest bardzo różnie. Najlepsze są malutkie, ale niełatwo je spotkać. Uświadomiłam tu sobie, że banany krojone w plasterki są dużo smaczniejsze niż połykane w dużych gryzach; zupełnie zmienia się ich jędrność i soczystość. Podobnie zresztą rzecz ma się z truskawkami.


W centrum miasteczka natrafiliśmy na taki oto proekologiczny mural.


Dużo częściej jednak mury Puerto Lopez szpeciło takie wysprejowane hasło:


Dowiedzielismy się, że Colon to lokalny polityk; ladron to złodziej. Ale czemu 50 dni bez wody? Zagadka nierozwiązana.

20 km na południe od Puerto Lopez leży wioska Ayampe, będąca lokalnym centrum surferów. Zatrzymaliśmy się tam na 3 dni w bambusowej chatce należącej do hosterii Palma de Coco, z widokiem na ocean oddalony jeno o jakieś 60-70 metrów.



Plaża w Ayampe okazała się niezbyt urodziwa – wąska i najeżona wyrzuconymi z oceanu skarbami i śmieciami. Ponadto panujący tam mikroklimat był mało sprzyjający – wilgotny chłód i pochmurne niebo. Charakterystyczny pejzaż Ayampe to wyłaniająca się z oceanu formacja dwóch skał na horyzoncie oraz maleńkie figurki surferów co jakiś czas wynurzające się na moment, by po chwili zniknąć w odmęcie jakiejś fali.
Posnuliśmy się trochę po tej zamglonej plaży i zaspanej wiosce. W niedzielę rano wybraliśmy się na spacer w poszukiwaniu śniadania. Owoce i warzywa trudno dostać, za to w co drugiej chatce z bambusa można kupić ręcznie robione lody kokosowe oraz mrożone banany w czekoladzie na patyku, wyborne. Po południu poszliśmy na kawę do Cafe Cultura. Kawa okazała się dość podła, jak w większości miejsc w Ekwadorze, za to mieli tam kolekcję kilkudziesięciu dość przypadkowo dobranych książek, wśród których natknęliśmy się na „Dzienniki gwiezdne” Lema po hiszpańsku.


Z Ayampe jest rzut beretem do Montanity – imprezowego pępka Ekwadoru. Montanita obrosła legendą, sto razy słyszałam w Izhcaylumie: Montanita, wooow, maaaan, it`s soo cool, you HAVE to go there. Los chciał, że trafiliśmy tam w niedzielę po południu, kiedy połowa świata leczy kaca. Panował więc klimat wczorajszy, a nawet przedwczorajszy – brak jakiejkolwiek energii, nieświeżo, brudno, po ulicach i knajpach snują się tylko ledwo ciepłe niedobitki. Co więcej, dzień wcześniej utopiły się tam dwie pijane i przejedzone osoby. Wiało ponurą atmosferą. Zjedliśmy syfiasty obiad, szybko zrezygnowaliśmy z opcji imprezowania i wróciliśmy do naszej bambusowej dziupli w Ayampe.

Potem ruszyliśmy do Ayangue. Znów zamieszkaliśmy w chałupie z bambusa, tym razem na przewiewnym pięterku, z widokiem na tycią zatokę, wokół której usytuowane jest całe Ayangue. 



Wioska słynie z tanich homarów. No więc spróbowaliśmy. Za 10 bagsów dostaliśmy sporego homara, nad którym Bartek utknął z młotkiem prawie na godzinę. Dużo jedzenia i dużo zabawy. Słodko-gorzki, mięsisty, interesujący smak.




W pobliżu Ayangue znajduje się jedna z najpiękniejszych plaż Ekwadoru, Playa Rosada. Jeden ziomek zaoferował nam wypad na plażę łódką. Jak się, okazało, ten wypad to był taki wodny spacer, odnosił się do podziwiania Playa Rosada z morza, bo łódka nie może tam „zaparkować”. Powiedział, że możemy wyskoczyć z łodzi i dopłynąć do plaży, ale mając ze sobą elektronikę, nie zaryzykowaliśmy.



Jeszcze dwa słowa z drogi powrotnej. Dworzec autobusowy w Guayaquil, największym mieście Ekwadoru, to babilon, królestwo konsumpcji i ciągłe przemieszczanie się mas ludzkich. Kupić tam można chyba wszystko. Niestety, z branżą gastronomiczną jest upiornie. Wszystkie dworcowe restauracje to fast foody, co nie jest rozsądne, zważywszy na to, że wszyscy w którymś momencie wsiadamy do autobusu i w większości wypadków będziemy nim jechać godzinami, serpentynami. Niemniej czasem głód potrafi zwieść na manowce, i skusiłam się na sałatkę owocową, którą bufetowa zalała ciepławym sokiem z arbuza. Papaje były nieświeże, nabrałam więc też podejrzeń co do reszty owoców. Po połowie zrezygnowałam, i wyszło mi to na dobre. Bartek wszamał jakieś danie z kurczakiem i chorował cały następny dzień. Bez dwóch zdań, następnym razem robimy kanapki.
Co więcej, nie udało nam się kupić biletów na bezpośredni autobus do Loja. Mimo, że przybyliśmy na dworzec około osiemnastej, a autobusy kilku kompanii jeżdżą co godzinę do dwudziestej trzeciej (więc miało ich być jeszcze ze dwadzieścia), nie było ani jednego wolnego miejsca. Padaka. W końcu postanowiliśmy spędzić pół nocy na tym gigantycznym dworcu (mieliśmy rozpoczętą partię Heroesów, a na dworcu było wiele kontaktów, do których można się podłączyć) i o wpół do drugiej ruszyć na południe, do Machali, a stamtąd około piątej powinniśmy złapać już jakiś autobus do Loja. Wszystko poszło dość gładko, może poza faktem, że podczas 6-godzinnej podróży z Machali do Loja na pełny regulator grało radio z muzą ekwadorską, która jest po prostu straszna, najgorsza. Więc w tą stronę spania nie było.
A to już na dworcu w Loja.


Generalne moja refleksja na temat wakacji na wybrzeżu jest taka: spodoba ci się, jeśli lubisz wydawać pieniądze na fajne hotele, jedzenie, drinki i wszelkie konsumpcyjne różności, oferowane w poszczególnych miejscach. Jeśli starasz się nie wydawać za dużo, może być trochę męcząco i nudno. Niedrogie pokoje nie są zbyt przytulne, zwykle mają tylko ohydne jarzeniowe światło, często cuchnie w nich grzybem i jest chłodno. Jak mieszka się w średnio fajnym hostelu, raczej nie ma się ochoty spędzać w nim dużo czasu. Więc szuka się atrakcji na zewnątrz. W dobie wstrętnego kapitalizmu wszystkie atrakcje kosztują. Vilcabamba jest pod tym względem dość wyjątkowa – nie ma nudy nawet bez dużego wydawania hajsu. Gdzie nie pójdziesz, jest pięknie. Niedrogo można się tez naszamać. No i ten tygiel kulturowy – napotykani ludzie są albo ciekawi, albo przynajmniej sympatyczni.

Wybrzeże Pacyfiku nas nie zachwyciło. Za dwa lub trzy miesiące jedziemy do Kolumbii obczaić wybrzeże karaibskie. To może być czad.

(w)

wtorek, 5 sierpnia 2014

Człowiek, który gapił się na kozy

W Lublinie pochłanialiśmy czasem po kilka filmów tygodniowo. W czasach filmweba, torrentów i temu podobnych, bogactwo dobrych filmów jest w zasięgu ręki. Chodziliśmy po nitce do kłębka: film dobrze wyreżyserowany i ogólnie ciekawy? Sprawdzamy reżysera i ściągamy kolejny jego obraz. Dobry scenariusz lub fantastyczne zdjęcia? Robimy to samo ze scenarzystą czy operatorem.
Jednak tutejsza okolica i klimat podróży (nawet mimo stosunkowo rzadkiego przemieszczania się) sprzyja działaniom analogowym. I tak zbyt dużo czasu spędzam pod prądem przy pracy zarobkowej, pisaniu bloga itd.
Dlatego sporą zmianą naszego stylu życia jest to, że prawie nie oglądamy tu filmów. Szczególnie ja, bo Weronka postanowiła w którymś momencie przypomnieć sobie zawiłości nigdy niedokończonych Lostów i właśnie pożarła ostatnią serię. Na jej ściągnięcie z torrentów czekała miesiąc, co jest inną kwestią zniechęcającą do piractwa filmowo-muzycznego. Cóż, kiedyś to nadrobimy. Wytwory sztuki nie zające.

Żałuję też odrobinę, że w tym roku nie doświadczę nieco zaściankowego, kameralnego, nienapompowanego i wyluzowanego klimatu Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu. Z sentymentu zajrzałem na stronę Akademii i startuje ona 8 sierpnia, czyli w ten piątek.
Szczególnie polecam przegląd Aleksieja Bałabanowa – filmy brutalne, mocne, brudne, surowe. Widziałem jego „Brata”, „Ładunek 200”, „Morfinę” i „Palacza”, z czego tylko „Brat” był dla mnie jakiś niedorobiony estetycznie – być może reżyser potrzebował jeszcze kilku lat, żeby się odnaleźć.
Od kilku lat przymierzałem się nawet do roli uczestnika w Konkursie Prelegentów Filmowych. Z tym jest jednak kłopot, że myślę o tym zwykle zaraz po Akademii, potem zapominam, a termin słania prelekcji mija kilka miesięcy przed jej startem. Tak więc na razie prelekcję poćwiczę tutaj, bez spiny czy struktury wywodu akademickiego.

Wprawdzie nie mamy już wolnych niedziel – otwieramy bar jak co dzień – ale za to organizujemy w ten dzień wieczory filmowe. Głównie dla siebie, bo mało kto przyjeżdża tu oglądać filmy. Jak wspomniałem, miejsce skłania do działań analogowych.


W jedną z takich niedziel puściłem film „Człowiek, który gapił się na kozy” (w oryginale w liczbie mnogiej – „The Men Who Stare at Goats”). Ani reżyser Grant Heslov, ani scenarzysta Peter Strughan nie byli mi wcześniej znani, więc wybór był nieco intuicyjnym strzałem na oślep. Coś kiedyś gdzieś kołacze mi się mgliste wspomnienie, że słyszałem o tym filmie coś, co pozostawiło pozytywne wrażenie. Do tego Clooney i Bridges w obsadzie – panowie, którym w epicentrum kinematograficznej papki jakoś udaje się nie grać lipy. Cieszę się, że zaufałem intuicji, bo strzał na oślep okazał się strzałem w dziesiątkę.
Komedia. Jak to kiedyś prosto i trafnie ujął Wołek, wśród znanych gatunków filmowych najtrudniej o dobrą komedię – to prawda, jeśli rozsądnie nie przyjmuje się do wiadomości istnienia takich abominacji gatunkowych jak „familijny” i „komedia romantyczna” (goń się, H. Grant!). Przykładem dobrej komedii według wyżej wymienionego awangardowego fundamentalisty jest „Szef wszystkich szefów” Von Triera. Zaiste, cieszę się, że to z nimi obejrzałem. Jednak w tym przypadku chodzi o zupełnie inną komedią. Dobrze widać, że to wyrób hollywoodzki, a więc popularno-populistyczny, ale własne jazdy ma.
Najmocniejszym punktem według mnie jest tu scenariusz. Tłem jest jednostka super-żołnierzy jedi, których zadaniem jest skłonienie wrogich żołnierzy do pacyfizmu. Chodzi o to, o co nigdy nie chodziło wojsku (mimo gadania propagandowego), a przecież od zawsze powinno – sprawić, aby wróg nie chciał zabijać, co według założyciela jednostki jest naturalnym odruchem szeregowych żółtodziobów. Założycielem jest weteran z Wietnamu Bill Django. Grający go Jeff Bridges ewidentnie nawiązuje rolą do kultowego Dude'a z „Big Lebowskiego” (Tomaszu Ś., obejrzże ten film!). Zacna to inspiracja i dobre posunięcie ludzi od castingu. Wiem, jak wszyscy lubią, gdy opisuje im się film, więc na tym poprzestanę.

Dodatkowy aspekt komediowy tego filmu w Vilcabambie był dla mnie jasny. Szkolenie jednostki New Earth Army to w dużej mierze obóz new age'owego samorozwoju. Joga, medytacje, uwolnienie ciała w tańcu, LSD itd. Przeróżnych tego typu warsztatów i substancji w Vilcabambie jest na pęczki. W „Człowieku...” cała kwestia przedstawiona jest z dystansem, być może odrobinę zbyt stereotypowo, być może nieco zbyt pobłażliwie i z góry, ale bez przesady. Tym niemniej przesłanie jest raczej takie: praktyk tego typu nie można brać poważnie, bo nie mają podstaw naukowych, oraz jest to coś dla ludzi wprawdzie pozytywnych, ale mających lekki bałagan na strychu.
Mimo to kawał dobrego scenariusza. Nie ma żalu, nie ma lipy, nie ma dłużyzn czy nudy. Idę dalej tą ścieżką. Już mam ściągniętą kolejną pozycję napisaną przez Petera Straughana – „Szpieg” („Tinker Tailor Soldier Spy”).
Gdyby jeszcze nie było to jasne, „Człowieka...” polecam. Nawet zatwardziałym przeciwnikom Hollywood. Sam chciałem nie raz nim zostać, ale po co się cisnąć, czasem bywa naprawdę nieźle.

W niedzielę tydzień temu zaliczyliśmy lekką wtopę. Akurat trwają wakacje w Ekwadorze, więc w hosterii były ze trzy duże rodziny lokalsów. Nie zważając na to, na pierwszy rzut wyświetliliśmy niezły hardkor pt. „Synekdocha, Nowy Jork”. Inteligencki film w filmie w filmie... Bez hiszpańskich napisów. Myślę, że o nim też napiszę, bo jest epicki – oglądałem drugi raz. W każdym razie oglądaliśmy go we czworo (z Niemcem Timem i jakąś dziewczyną), podczas gdy znudzeni goście hałasowali przy bilardzie i ping-pongu.
Wakacje nadal trwają, więc przedwczoraj chcieliśmy się poprawić. Miało być populistycznie, hollywoodzko, po angielsku, ale z hiszpański napisami. Mieliśmy zacząć przygodowo, dla całej rodziny, od „Pana i władcy: Na krańcu świata” z parahistoryczno-heroicznym (gladiator, Noe, Robin Hood) chałturnikiem Russellem, ale nie było chętnych do oglądania.
Tak więc o 22 puściłem „7 psychopatów” – kolejny strzał w ciemno nieznanego mi reżysera/scenarzysty. Tym razem intuicja podpowiada mi, że będzie tak sobie i na siłę fajnie. Martwił mnie ten przyczłap Sam Rockwell, z drugiej strony uspokajali Woody Harrelson, Christopher Walken i Tom Waits. Okazało się znów całkiem nieźle. O tym obrazie też chyba napiszę, ale jeśli nie, to i tak polecam.


(ano)

niedziela, 3 sierpnia 2014

Murale

Europa pełna jest świetnych murali. Zdolnych artystów i niesamowitych prac jest tyle, że łatwo o przesyt. Gdybym pisał bloga w Europie, na pewno bym z takim przesytem walczył, czyniąc murale jednym z powtarzających się tematów postów.
Ale bloga zacząłem pisać tutaj, a tu już nie jest tak na bogato. Poza tym jedynym większym miastem, w którym zabawiliśmy kilka dni, jest Cuenca. Oto kilka znalezisk, nie tylko stamtąd.

wirydaż hostelu Yakumama, Cuenca
tamże
hostel Bauhouse, Cuenca
Baños
Vilcabamba
jednak zwykle jest gorzej, tu przynajmniej absurdalnie śmieszniej - reklama jadłodajni w Vilcabambie
(ano)

piątek, 1 sierpnia 2014

Goście: Shir i Itamar

Shir poznaliśmy na ceremonii wachumy. Kilka dni później odwiedziła nas w hosterii ze swoim chłopakiem Itamarem. Później wpadli do 'naszego' baru jeszcze kilkakrotnie. Dzięki nim zmieniły się nieco nasze plany i najprawdopodobniej udamy się do Valle Sagrada w Peru – dolinie rozciągającej się mniej więcej od Cuzco do Machu Picchu. Mówili, że panuje tam podobnie wyluzowany klimat, co w Vilcabambie i okolicach, ale nieco bardziej rodzinny. Poza tym gra się tam rzekomo dużo muzyki na żywo, czego brak mi w Ekwadorze.


Shir i Itamar są koło trzydziestki i pochodzą z Izraela. Przez kilka lat prowadzili firmę produkującą naturalne kosmetyki – mydła, dezodoranty, szampony, kremy, olejki itd. Byli w to bardzo zaangażowani, w zasadzie byli tą firmą. Wszystko wytwarzali samemu, Shir zaprojektowała logo, zwykle też sami sprzedawali swoje produkty. Sporo bujali się po różnych festiwalach, a tydzień przed każdym pracowali praktycznie bez przerwy, żeby we dwójkę wyprodukować dość towaru. Zdecydowali się na przystępne ceny, bo była to firma ludzi z ideą. Chcieli promować naturalne kosmetyki na szeroką skalę, a nie tylko wśród shipisiałej mniejszości (swoją drogą podobno bardzo prężnej w ich agresywnym kraju). Celem było zainteresować nimi ludzi, którzy nigdy by nie pomyśleli, ile toksycznego syfu pakuje się do większości kosmetyków przemysłowych.
I udało się. Narobiły się dzieciaki po łokcie, ale np. ich dezodorant świetnie się w Izraelu sprzedawał. Mimo przystępnych cen, zarobili sporo kasy. Po kilku latach sprzedali firmę znajomym i od tej pory podróżują to tu, to tam. Ich następcy unowocześniają firmę (łatwiejsze płatności internetowe, sprawniejsza wysyłka), dorzucili też kilka produktów do katalogu. Shir i Itamar też czasem podrzucą im pomysł do rozważenia, a Weronka podrzuciła im pomysł czekoladowej pomadki witaminowej.
W każdym razie nazwa firmy to po polsku Las a tutaj link do jej strony z nagromadzeniem hebrajskich hieroglifów.

Sami natomiast podróżują tempem socjologiczno-kulturoznawczym, zatrzymując się w większości miejsc przynajmniej na miesiąc. Czasem wyprodukują też kilka kilo mydła i bawią się w obnośnych sprzedawców, żeby reperować wędrowny budżet.
W Ameryce Południowej byli kilka miesięcy, skupiając się głównie na roślinach leczniczych, z naciskiem na kaktusa wachumę. W Peru poddali się też zwariowanej kuracji przy użyciu pewnej żaby. Działa to tak: robi się malutkie nacięcia w skórze kuracjusza w trzech miejscach, macza się patyk w truciźnie żaby, którą ta wydziela, gdy czuje się zagrożona, i nakłada jad na rany, wprowadzając go do krwiobiegu. Przez następne 20 minut do pół godziny, pacjent czuje się bardzo chory, często cierpi na wymioty, biegunkę i zawroty głowy, bywa nawet, że mdleje. Halucynacji w tym przypadku brak. Po tym czasie organizm zwalcza truciznę i pacjent czuje ogromną ulgę oraz radykalną poprawę nastroju. Tydzień później powtarza się kurację z pięcioma nacięciami skóry, a dwa tygodnie później raz jeszcze z siedmioma nacięciami. Itamar zemdlał na drugim etapie, więc przy trzecim znachor zrobił mu znów tylko 3 nacięcia.
Efekt? Powiadają, że natychmiastowy wzrost energii o 40% na stałe, mniejsza potrzeba snu, wydajniejsze trawienie, a więc mniejsza potrzeba jedzenia itp. Poza tym podobno kuracja chroni przed wieloma „chorobami cywilizacyjnymi” w starszym wieku, takimi jak Parkinson albo Alzheimer, nie pamiętam dokładnie.
Historia niezmiernie mnie ubawiła, bo przypomniałem sobie darcie łacha przez pana Pratchetta ze studentów magii liżących żaby w celach rekreacyjnych. Wprawdzie jest vice versa, ale i tak czuję się, jakbym przeprowadził się na satyrę Świata Dysku.


Raz odwiedziliśmy Shir i Itamara u nich w hostelu, gdzie dali nam krótki kurs produkcji mydła. Łatwe to i bezpieczne, gdy przestrzega się kilku zdroworozsądkowych zaleceń. W zasadzie potrzeba tylko dużo oleju, nieco kreta do udrażniania rur i kilka domowych utensyliów. Reszta to dodatki, które jednak robią z mydła mydło zapachowe, lecznicze, nawilżające itp. Wrzucimy przepis, jak już zrobimy własne (wcześniej w kolejce jest jeszcze czekolada z kakao, miodu i oleju kokosowego).


Opowiedzieli nam też o jedynym polskim pisarzu, którego książkę czytali i bardzo im się spodobała. Tak bardzo, że szukali innych, ale nie zostały przetłumaczone na hebrajski ani nawet na angielski. Książka, którą przeczytali, to „Ziemia słonych skał” autorstwa Stanisława Supłatowicza albo Sat Okha (co w języku shawnee znaczy Długie Pióro). Był to facet, który urodził się w Kanadzie. Jego matką była polska uciekinierka, a ojcem wódz plemienia Szaunisów. Przed II wojną wrócił do Polski, gdzie potem walczył jako partyzant. „Ziemia słonych skał” jest jego pierwszą książką. Napisał ją w '58 roku. Podobno jest przeważnie autobiograficzna, a także przeciekawa. Weronka ma mgliste wspomnienie, że chyba czytała jego bajkę „Biały mustang” jako lekturę w podstawówce. W każdym razie Shir powiedziała mi, żeby koniecznie dać im znać, jeśli kiedyś przetłumaczę jakąś jego książkę na angielski. Kto wie. Jeśli czyta to jakiś wydawca, polecam się.

Shir i Itamar są już w Kanadzie. W Peru sporo słyszeli o pewnym mykologu, który pracuje z leczniczymi właściwościami magicznych grzybów. Nigdy go nie spotkali, ale wzięli namiar i napisali do niego maila. Powiedział, że chętnie ich przyjmie i nauczy obchodzenia się z grzybami i ich hodowli. Będą mogli mieszkać u niego i jeździć jego samochodem. Mają dobre przeczucie i planują zostać tam co najmniej pół roku. Działanie świata i ludzi to jednak spora zagadka.


(ano)