*jest to kontynuacja tekstu Kulla raymi #1
Moje poprzednie doświadczenia z kaktusem san pedro były pięknymi, dziwacznymi lotami w kosmos. Wiązały się z odczuwaniem głębokiej więzi z przyrodą, ujarzmieniem ego, i rozbudowanymi wizjami dotyczącymi mojego losu, i, generalnie, świata.
Moje poprzednie doświadczenia z kaktusem san pedro były pięknymi, dziwacznymi lotami w kosmos. Wiązały się z odczuwaniem głębokiej więzi z przyrodą, ujarzmieniem ego, i rozbudowanymi wizjami dotyczącymi mojego losu, i, generalnie, świata.
Przyjmowanie
kaktusa podczas jesiennego przesilenia to, jak się okazało,
zupełnie inny temat. Kulla raymi to stuprocentowy rytuał,
jak z książki do antropologii. Wszystko przebiega według dawno
temu ustalonego schematu. Ma swój rytm, którego nie można
zakłócić, bo rytuał nie spełni swojej funkcji. Jest więc czas
tańca i czas odpoczynku, czas temazcalu i czas picia naparu z
wachumy, czas plucia alkoholem, czas okadzania – wszystko ma tu
swój ustalony porządek.
Podczas
rytuału chodzi o „porzucenie” ego na rzecz wspólnoty. Tańczysz
jako część społeczności, tym tańcem, rytmicznym ruchem nóg,
oddając cześć ziemi. Ziemia jest tu pojmowana jako żywicielka
wszystkich stworzeń, a ten taniec to forma komunikacji z nią,
rodzaj modlitwy o dobre plony. Tańczysz na lekko ugiętych nogach, w
równomiernym rytmie, mocno stawiając stopy, jakbyś ugniatał nimi
w ziemi ziarna, by dobrze się zagnieździły. Ceremonia, z jednej
strony, jest prośbą o udane plony w kolejnym roku, by te ziarna, co
się wkrótce zasieje, bujnie wyrosły. Ale chodzi też o zasianie
intencji, z którymi ludzie przychodzą na ten rytuał; więc niejako
to te intencje ugniatasz w ziemi swoimi stopami.
Najwyraźniejszą
postacią rytuału jest El diablo – wodzirej tej nocy, szaman z
sąsiedniego andyjskiego pueblo. Jest ubrany w
czerwono-niebieski kombinezon, na który ma narzucony połyskliwy
żółty płaszcz. Na twarzy ma tęczową maskę-czapkę z otworami
na oczy i usta i frędzlami po bokach.
El
diablo nadzoruje przebieg rytuału. Najpierw prowadzi orszak muzyków
i tancerzy z miejsca temazcalu na miejsce tańców. Objaśnia
znaczenie i logikę przestrzeni, ustawia muzyków i tancerzy -
oddzielne kręgi kobiet i mężczyzn. Tłumaczy zasady tańca: jak
uderzać stopami o ziemię, i że najważniejsze, to pilnować swego
miejsca w szeregu. On też podaje tancerzom plastikowy kubek z
napitkami i pilnuje, by każdy wypił do dna to, co mu podano. A
podaje się trzy trunki: najpierw rozwodnioną herbatkę z kaktusa
san pedro, potem wysokoprocentowy bimber, a na końcu ostrą nalewkę
na bazie kaktusa. W każdej rundzie tańca każdy ma wypić po kubku
każdego z powyższych. A rund ma być cztery.
El
diablo także co raz pociąga spore łyki, by następnie pluć
fontanną alkoholu centralnie w twarze tancerzy. Ma to mieć
działanie tradycyjnie oczyszczające, odpychające zło, pojmowane
najszerzej, jak się da, obejmujące zarówno choroby, jak demony.
El
diablo ma dwóch pomagierów. Jeden asystuje w nalewaniu drinków,
drugi energicznie okadza tancerzy – my tańczymy, a on chodzi w
odwrotnym kierunku i rozpyla wokół nas aromatyczną, dymiącą
mieszankę ziół z przewagą palo santo.
Do
tańca została zaaranżowana przestrzeń o kształcie okręgu,
otoczona pierścieniami kanarkowożółtych razos. Mniej
więcej pośrodku płonie ognisko. Kilkanaście metrów od niego
ustawiono orkiestrę, w niej bębny, gitary, trąbki, akordeon i
śpiewacy.
Kształt
tańca to ósemka lub wieloósemka, z kolejnym brzuszkiem. Przestrzeń
nie jest bardzo duża, więc trochę kręci się w głowie od tych
kolistych ruchów. Muzyka kojarzy mi się z bałkańską: jest
liryczna, rytm grubo wybijany, wersy ciężkie, długie i zapętlone.
Z
założenia każdy z tancerzy ma wypić po szklance każdego trunku.
Herbatkę z san pedro wypiłam z zaskoczenia. Nie wiedzieliśmy, czym
będą nas częstować. Była gorzka, ale dość lekka. Przed bimbrem
ostrzegł mnie tańczący w drugim kręgu Ano, który dotarł do tego
wodopoju przede mną; tanecznie umknęłam. Przy trzecim po prostu
podziękowałam, ale okazało się, że El diablo jest niekontent.
Zaświecił mi latarką
prosto w oczy, i, gdy próbowałam się oddalić, ruszył za
mną w pogoń, krzycząc.
Poczułam się nieswojo. Poddałam się i wypiłam.
Tym razem była to nalewka na bazie kaktusa. Ohydnie się po niej
czułam, w brzuchu zaczęło mi bulgotać, ale dalej tańczyłam.
Rozejrzałam się wokół. Wszyscy tańczyli, wszyscy pili; nikt się
nie wyłamał.
Kombinacja
kaktusa z alkoholem ewidentnie nie podchodzi mojemu organizmowi.
Tymczasem tutaj jest to element tradycji. Do tego w ramach rytuału
nie ma miejsca na indywidualne decyzje, na chcę lub nie chcę.
Wszyscy robimy to samo, inaczej rytuał traci na mocy.
Czekałam,
czy może ten taniec zacznie być w końcu lekki i naturalny, jednak
nic takiego się nie wydarzyło. Żołądek miałam coraz cięższy,
nogi coraz bardziej ospałe, i coraz mniej wiary, że potrafię
zapomnieć się w tym tańczeniu i odlecieć. Tańczyliśmy
tak bez przerwy dwie, może trzy godziny. Ani przez chwilę nie było
odlotowo, nie płynęło się w tym, nie było transu; wszystko było
trochę męczące. Do tego przykra, coraz wyraźniejsza świadomość
sztywnych zasad tej ceremonii; do tego jeszcze alkohol z kaktusem
ciężko siedzą na żołądku.
Widzę,
jak Bartek zaczyna być znużony, przestaje go to bawić, mnie
zresztą też. Zagadaliśmy się, on wychodzi z kręgu, a ja gubię
dziewczynę, która tańczyła przede mną. Zaraz potem
poczułam silne smagnięcie bata po tylnych udach i usłyszałam
wrzask wodzireja. I drugie smagnięcie. Znowu szok. Coraz mniej
podoba mi się ta noc. Jestem coraz bardziej zmęczona, ponadto
atmosfera przymusu zawsze budzi we mnie duży bunt. W końcu muzyka
przestaje grać, a wodzirej rozpoczyna swą przemowę. Że taniec to
nie zabawa, nie można opuszczać kręgu i do niego wracać, kiedy
się zechce. Że niektórzy ledwie wypili ździebko planta
medicina, a już
omdlewają. Itd. itd. Rozglądam się wokół - wszyscy cierpliwie, z
pochylonymi głowami i bez słowa protestu słuchają, co ma do
powiedzenia. Wszyściutcy. Już wiem, że to nie dla mnie. Idę
szukać Bartka.
Siadamy
w odległości jakichś 20 metrów od kręgu tańca. Gdy tylko
usiadłam, zaczęłam czuć działanie kaktusa w organizmie. Jest
silne, ale zupełnie nie jestem w stanie się skoncentrować. Z
jednej strony miałam przeczucie, że od początku celem tego san
pedro miał być ten taniec i jakieś zespolenie, którego nie umiem
osiągnąć; z drugiej, nie umiałam też skupić się na
indywidualnym doznaniu, jakby to miejsce i sytuacja mi na to nie
pozwalały. Było więc mocno i równocześnie niemocno, i dziwnie.
Poza nami wszyscy dalej tańczą. Poza kręgiem jest zimno,
nie bardzo wiadomo, co ze sobą zrobić. Ano chce iść na spacer, ja
mam ochotę poleżeć, kręci mi się w głowie i kaktus zaczyna coś
w niej wyczyniać. W końcu powolutku idziemy pod górę, w drodze
podziwiając cienie małych grzybków. Na szczęście tli się tam
jeszcze ognisko, wokół niego leżą miłe psy. Kładziemy się
niemal w palenisku i próbujemy się zdrzemnąć w oczekiwaniu na
świt. Drą się koguty, ale to nic nie znaczy. Znowu mija wieczność,
i w końcu, powoli, zaczyna się przejaśniać. Ale to znak, że jest
koło czwartej, czyli nadal bardziej noc niż rano. Czekamy na to
rano, aż skończą się tańce i będzie wielka wspólna uczta.
Tymczasem robi się jaśniej i jaśniej, a tańce się nie kończą.
To znaczy kończy się drugi taniec, przerwa, i zaczyna się trzecia
runda. A ma ich być cztery. Każdy trwa jakieś 2-3 godziny, a potem
godzina przerwy. A potem jeszcze temazcal. I dopiero wtedy
wyczekiwany przez nas posiłek.
Zaczyna
mi kiełkować w głowie, że chyba nie doczekamy tego punktu
programu. Że opuszczając krąg, nie tańcząc kolejnych tańców,
wyłamaliśmy się z rytuału i być może nie będziemy już w
stanie do niego powrócić. Że to nie jest luźna przestrzeń z
szerokimi granicami, do jakich przywykliśmy, lecz sztywno określona
i to w ściśle określonym celu. Że być może nie ma już tam
miejsca dla nas. Wracać do tańca też nie mieliśmy ani siły, ani
chęci. Zeszliśmy w międzyczasie na dół. Pozostali nadal
tańczyli, zapalczywie; ale to już byli jakby inni ludzie; w każdej
turze dostawali po dawce tych samych napojów, co na początku.
Podobno drugi taniec był najgorszy, prawie wszyscy wymiotowali. A
potem ci, co zostali, osiągnęli ten magiczny punkt, od którego
mogli już pewnie tańczyć do wieczności.
Tymczasem
moją obsesyjną myślą stało się, jak się stamtąd wydostać.
Jedyną opcją było iść pieszo. Stromo pod górę, z ciężkimi
plecakami, jakieś 12 km. Na głodniaka, po niemal nieprzespanej nocy
i z meskaliną grającą w organizmie – nie wiem czy to nie
największy hardkor, na jaki się kiedykolwiek zdobyłam. Czułam
jednak, że to jedyne, co pozwoli nam poczuć się dobrze. Nie mogłam
dłużej znieść tego miejsca, czułam się tam równocześnie jak w
więzieniu, jak nieproszony gość i jak ktoś, kto złamał zasady i
nie jest dłużej mile widzialny.
Zrobiliśmy
to. Było bardzo ciężko, ale ulga, że opuściliśmy Zhurac Pambę,
była tak wielka, że szło nam się dobrze, mimo że byliśmy
wyschnięci i słabi jak nigdy wcześniej.
I
tak zaczęliśmy podróżować.
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz