sobota, 29 listopada 2014

Kulla raymi #2 - kaktus i rytuał

*jest to kontynuacja tekstu Kulla raymi #1

Moje poprzednie doświadczenia z kaktusem san pedro były pięknymi, dziwacznymi lotami w kosmos. Wiązały się z odczuwaniem głębokiej więzi z przyrodą, ujarzmieniem ego, i rozbudowanymi wizjami dotyczącymi mojego losu, i, generalnie, świata.

Przyjmowanie kaktusa podczas jesiennego przesilenia to, jak się okazało, zupełnie inny temat. Kulla raymi to stuprocentowy rytuał, jak z książki do antropologii. Wszystko przebiega według dawno temu ustalonego schematu. Ma swój rytm, którego nie można zakłócić, bo rytuał nie spełni swojej funkcji. Jest więc czas tańca i czas odpoczynku, czas temazcalu i czas picia naparu z wachumy, czas plucia alkoholem, czas okadzania – wszystko ma tu swój ustalony porządek.
Podczas rytuału chodzi o „porzucenie” ego na rzecz wspólnoty. Tańczysz jako część społeczności, tym tańcem, rytmicznym ruchem nóg, oddając cześć ziemi. Ziemia jest tu pojmowana jako żywicielka wszystkich stworzeń, a ten taniec to forma komunikacji z nią, rodzaj modlitwy o dobre plony. Tańczysz na lekko ugiętych nogach, w równomiernym rytmie, mocno stawiając stopy, jakbyś ugniatał nimi w ziemi ziarna, by dobrze się zagnieździły. Ceremonia, z jednej strony, jest prośbą o udane plony w kolejnym roku, by te ziarna, co się wkrótce zasieje, bujnie wyrosły. Ale chodzi też o zasianie intencji, z którymi ludzie przychodzą na ten rytuał; więc niejako to te intencje ugniatasz w ziemi swoimi stopami.

Najwyraźniejszą postacią rytuału jest El diablo – wodzirej tej nocy, szaman z sąsiedniego andyjskiego pueblo. Jest ubrany w czerwono-niebieski kombinezon, na który ma narzucony połyskliwy żółty płaszcz. Na twarzy ma tęczową maskę-czapkę z otworami na oczy i usta i frędzlami po bokach.
El diablo nadzoruje przebieg rytuału. Najpierw prowadzi orszak muzyków i tancerzy z miejsca temazcalu na miejsce tańców. Objaśnia znaczenie i logikę przestrzeni, ustawia muzyków i tancerzy - oddzielne kręgi kobiet i mężczyzn. Tłumaczy zasady tańca: jak uderzać stopami o ziemię, i że najważniejsze, to pilnować swego miejsca w szeregu. On też podaje tancerzom plastikowy kubek z napitkami i pilnuje, by każdy wypił do dna to, co mu podano. A podaje się trzy trunki: najpierw rozwodnioną herbatkę z kaktusa san pedro, potem wysokoprocentowy bimber, a na końcu ostrą nalewkę na bazie kaktusa. W każdej rundzie tańca każdy ma wypić po kubku każdego z powyższych. A rund ma być cztery.
El diablo także co raz pociąga spore łyki, by następnie pluć fontanną alkoholu centralnie w twarze tancerzy. Ma to mieć działanie tradycyjnie oczyszczające, odpychające zło, pojmowane najszerzej, jak się da, obejmujące zarówno choroby, jak demony.
El diablo ma dwóch pomagierów. Jeden asystuje w nalewaniu drinków, drugi energicznie okadza tancerzy – my tańczymy, a on chodzi w odwrotnym kierunku i rozpyla wokół nas aromatyczną, dymiącą mieszankę ziół z przewagą palo santo.

Do tańca została zaaranżowana przestrzeń o kształcie okręgu, otoczona pierścieniami kanarkowożółtych razos. Mniej więcej pośrodku płonie ognisko. Kilkanaście metrów od niego ustawiono orkiestrę, w niej bębny, gitary, trąbki, akordeon i śpiewacy.
Kształt tańca to ósemka lub wieloósemka, z kolejnym brzuszkiem. Przestrzeń nie jest bardzo duża, więc trochę kręci się w głowie od tych kolistych ruchów. Muzyka kojarzy mi się z bałkańską: jest liryczna, rytm grubo wybijany, wersy ciężkie, długie i zapętlone.

Z założenia każdy z tancerzy ma wypić po szklance każdego trunku. Herbatkę z san pedro wypiłam z zaskoczenia. Nie wiedzieliśmy, czym będą nas częstować. Była gorzka, ale dość lekka. Przed bimbrem ostrzegł mnie tańczący w drugim kręgu Ano, który dotarł do tego wodopoju przede mną; tanecznie umknęłam. Przy trzecim po prostu podziękowałam, ale okazało się, że El diablo jest niekontent. Zaświecił mi latarką prosto w oczy, i, gdy próbowałam się oddalić, ruszył za mną w pogoń, krzycząc. Poczułam się nieswojo. Poddałam się i wypiłam. Tym razem była to nalewka na bazie kaktusa. Ohydnie się po niej czułam, w brzuchu zaczęło mi bulgotać, ale dalej tańczyłam. Rozejrzałam się wokół. Wszyscy tańczyli, wszyscy pili; nikt się nie wyłamał.
Kombinacja kaktusa z alkoholem ewidentnie nie podchodzi mojemu organizmowi. Tymczasem tutaj jest to element tradycji. Do tego w ramach rytuału nie ma miejsca na indywidualne decyzje, na chcę lub nie chcę. Wszyscy robimy to samo, inaczej rytuał traci na mocy.

Czekałam, czy może ten taniec zacznie być w końcu lekki i naturalny, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Żołądek miałam coraz cięższy, nogi coraz bardziej ospałe, i coraz mniej wiary, że potrafię zapomnieć się w tym tańczeniu i odlecieć. Tańczyliśmy tak bez przerwy dwie, może trzy godziny. Ani przez chwilę nie było odlotowo, nie płynęło się w tym, nie było transu; wszystko było trochę męczące. Do tego przykra, coraz wyraźniejsza świadomość sztywnych zasad tej ceremonii; do tego jeszcze alkohol z kaktusem ciężko siedzą na żołądku.
Widzę, jak Bartek zaczyna być znużony, przestaje go to bawić, mnie zresztą też. Zagadaliśmy się, on wychodzi z kręgu, a ja gubię dziewczynę, która tańczyła przede mną. Zaraz potem poczułam silne smagnięcie bata po tylnych udach i usłyszałam wrzask wodzireja. I drugie smagnięcie. Znowu szok. Coraz mniej podoba mi się ta noc. Jestem coraz bardziej zmęczona, ponadto atmosfera przymusu zawsze budzi we mnie duży bunt. W końcu muzyka przestaje grać, a wodzirej rozpoczyna swą przemowę. Że taniec to nie zabawa, nie można opuszczać kręgu i do niego wracać, kiedy się zechce. Że niektórzy ledwie wypili ździebko planta medicina, a już omdlewają. Itd. itd. Rozglądam się wokół - wszyscy cierpliwie, z pochylonymi głowami i bez słowa protestu słuchają, co ma do powiedzenia. Wszyściutcy. Już wiem, że to nie dla mnie. Idę szukać Bartka.

Siadamy w odległości jakichś 20 metrów od kręgu tańca. Gdy tylko usiadłam, zaczęłam czuć działanie kaktusa w organizmie. Jest silne, ale zupełnie nie jestem w stanie się skoncentrować. Z jednej strony miałam przeczucie, że od początku celem tego san pedro miał być ten taniec i jakieś zespolenie, którego nie umiem osiągnąć; z drugiej, nie umiałam też skupić się na indywidualnym doznaniu, jakby to miejsce i sytuacja mi na to nie pozwalały. Było więc mocno i równocześnie niemocno, i dziwnie. Poza nami wszyscy dalej tańczą. Poza kręgiem jest zimno, nie bardzo wiadomo, co ze sobą zrobić. Ano chce iść na spacer, ja mam ochotę poleżeć, kręci mi się w głowie i kaktus zaczyna coś w niej wyczyniać. W końcu powolutku idziemy pod górę, w drodze podziwiając cienie małych grzybków. Na szczęście tli się tam jeszcze ognisko, wokół niego leżą miłe psy. Kładziemy się niemal w palenisku i próbujemy się zdrzemnąć w oczekiwaniu na świt. Drą się koguty, ale to nic nie znaczy. Znowu mija wieczność, i w końcu, powoli, zaczyna się przejaśniać. Ale to znak, że jest koło czwartej, czyli nadal bardziej noc niż rano. Czekamy na to rano, aż skończą się tańce i będzie wielka wspólna uczta. Tymczasem robi się jaśniej i jaśniej, a tańce się nie kończą. To znaczy kończy się drugi taniec, przerwa, i zaczyna się trzecia runda. A ma ich być cztery. Każdy trwa jakieś 2-3 godziny, a potem godzina przerwy. A potem jeszcze temazcal. I dopiero wtedy wyczekiwany przez nas posiłek.
Zaczyna mi kiełkować w głowie, że chyba nie doczekamy tego punktu programu. Że opuszczając krąg, nie tańcząc kolejnych tańców, wyłamaliśmy się z rytuału i być może nie będziemy już w stanie do niego powrócić. Że to nie jest luźna przestrzeń z szerokimi granicami, do jakich przywykliśmy, lecz sztywno określona i to w ściśle określonym celu. Że być może nie ma już tam miejsca dla nas. Wracać do tańca też nie mieliśmy ani siły, ani chęci. Zeszliśmy w międzyczasie na dół. Pozostali nadal tańczyli, zapalczywie; ale to już byli jakby inni ludzie; w każdej turze dostawali po dawce tych samych napojów, co na początku. Podobno drugi taniec był najgorszy, prawie wszyscy wymiotowali. A potem ci, co zostali, osiągnęli ten magiczny punkt, od którego mogli już pewnie tańczyć do wieczności.
Tymczasem moją obsesyjną myślą stało się, jak się stamtąd wydostać. Jedyną opcją było iść pieszo. Stromo pod górę, z ciężkimi plecakami, jakieś 12 km. Na głodniaka, po niemal nieprzespanej nocy i z meskaliną grającą w organizmie – nie wiem czy to nie największy hardkor, na jaki się kiedykolwiek zdobyłam. Czułam jednak, że to jedyne, co pozwoli nam poczuć się dobrze. Nie mogłam dłużej znieść tego miejsca, czułam się tam równocześnie jak w więzieniu, jak nieproszony gość i jak ktoś, kto złamał zasady i nie jest dłużej mile widzialny.
Zrobiliśmy to. Było bardzo ciężko, ale ulga, że opuściliśmy Zhurac Pambę, była tak wielka, że szło nam się dobrze, mimo że byliśmy wyschnięci i słabi jak nigdy wcześniej.
I tak zaczęliśmy podróżować.

(w)   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz