czwartek, 16 października 2014

KULLA RAYMI cz. 1

Eva ze Słowacji, joginka będąca przez 2 wrześniowe tygodnie w Vilcabambie, najpierw dużo mi opowiadała o szamańskiej fince Zhurac Pamba, a potem przesłała mejla z zaproszeniem na kulla raymi (tłumaczenie własne, nieco okrawające enigmatyczną treść):

Zaproszenie na taniec wśród gwiazd z okazji KULLA RAYMI
Drodzy przyjaciele,
do wszystkich braci i sióstr ślemy serdeczne zaproszenie na taniec wśród gwiazd, aby wspólnie celebrować kulla raymi, stanowiące pierwsze święto rytualnego roku rolniczego, znane także pod nazwą jesiennego ekwinokcjum. Celem nocy wypełnionej tańcem jest uproszenie ziemi, by wszystkie ziarna, które zasiejemy, przeobraziły się w owoce. Będziemy modlić się o pomyślny czas zasiewu. Będziemy siać nasze sny, marzenia, życzenia, oczekując owoców nie tylko materialnych, ale i duchowych, objawiających się w życiu rodzinnym i społecznym. Modlimy się do matki ziemi, ponieważ ona właśnie jest darczynią życia we wszechświecie. Swoją gotowością na przyjęcie ziaren co roku matka ziemia (Pachamama-Allpamama) daje dowód swego splendoru i płodności.
W tym kontekście każdy z tancerzy musi przygotować po 52
rezos (przyp. tłum. - są to ręcznie wyrabiane kuleczki z tytoniu owinięte w żółtą tkaninę, następnie obwiązane nicią na kształt prymitywnej laleczki-ducha; wszystkie 52 laleczki mają być z sobą połączone, obwiązane jedną nicią) dla 52 narodów (przyp. tłum. - chyba chodzi tu o plemiona indiańskie, ale pytaliśmy widać niewłaściwych ludzi, bo nie dowiedzieliśmy się), które są na naszej pięknej planecie. Ponadto, polecamy tancerzom przywieźć ze sobą kwiaty, owoce i ziarna zbóż, by ofiarować je matce ziemi w trakcie ceremonii.
Przez całą noc towarzyszył nam będzie dziadek ogień.
Muzyka, święte pieśni el sanjuanito i chashpishka saraguro i dekoracja pomogą nam, by w tym magicznym locie spotkać się ze swym wewnętrznym „ja”. Ich rytm prowokuje tempo na raz-dwa, harmonijne tupanie, ruch nóg, które pozwoli nam tańczyć do samego końca. Należy pamiętać, że rozpoczynamy ceremonią temazcal o 18, następnie tańczymy od 20 do 4 nad ranem, by zakończyć kolejną ceremonią temazcal. Dlatego musimy pilnować, by zachować energię aż do samego końca.

Ogromnie się podekscytowałam możliwością uczestnictwa w tym tradycyjnym wydarzeniu o proweniencji głęboko animistycznej.

Dygresja: tutejszy szamanizm (w mierze, w jakiej go jak dotąd poznaliśmy, bezpośrednio doświadczając) jest integralnie powiązany z kultem ziemi, pojmowanej jako super-hojna prakobieta, matka wszelkiego stworzenia, wielkie, tętniące życiem, płodne ciało, z którego wszyscy (rośliny, zwierzęta i ludzie) ssiemy. Obcowanie z tym kultem ma w sobie coś głęboko prawdziwego i równocześnie prymitywnie prostego. Kult matki-ziemi w wydaniu szamańskim wydaje się bardziej swojską, pragmatyczną, a przez to bliższą ludzkiemu doświadczeniu wersją religijności; łatwo w nim uczestniczyć i czerpać radość.

Wracając do głównego wątku, pod kątem obchodów kulla raymi zdecydowaliśmy się zaplanować nasz wyjazd z Vilcabamby, uczynić to pierwszym akordem naszej włóczęgi do Ameryce Południowej, grubym mistyczno-kulturowo-podróżniczym uderzeniem.

Podróż z Vilcabamby do Susudel to jakieś 3-4 godziny autobusami. Z Susudel do finki Zhurac Pamba jest jeszcze 12 km słabą, wyboistą i stromą drogą w dół, serpentynami. Stopa nie złapiesz, bo nikt tam nie jeździ, a innych finek po drodze niemal nie ma. Dostałam namiar na jednego taksówkarza, który mógłby nas tam podrzucić; powiedział, że może przyjechać po nas za jakieś 30-40 minut. Niebo od rana było zachmurzone, a teraz jeszcze zaczęło siąpić. Na szczęście za chwilę nadjechała Eva ze swoimi znajomymi. Jak się dosiedliśmy, było nas łącznie ośmioro plus mnóstwo bagaży; na szczęście auto masywne i quatro por quatro, więc zniosło ten ładunek całkiem nieźle. 
Kończy się wioska i jedzie się w dół, w dół, w dół; droga jest coraz gorsza i coraz bardziej stroma; wydaje się, że jedziesz na samiutkie dno doliny, na kompletne zadupie świata.

Zatrzymaliśmy się najpierw w szamańskiej fince syna taity, organizującego ceremonię (ojciec to taita Alejo, a syn – taita Juan Alejo). Juan Alejo aktualnie przebywa w Brazylii razem ze swą kobietą, szamanką dymku tytoniowego, więc finka stoi pusta. Jest ona położona 20 minut drogi autem (a godzinę pieszo) i kilkaset metrów wyżej od finki, do której zmierzaliśmy. Miejsce robi duże wrażenie: na drzwiach domu przybita jest maska zmontowana z rybiej szczęki, czerwonych dżunglowych owoców i ptasich piór, na ścianach wiszą krowie czaszki, gdzieniegdzie umieszczono kryształy. Wewnątrz króluje religijny melanż: jest więc Budda i Jezus, wizerunki bóstw hinduistycznych, obrazki prawosławne, figurynki Pachamamy i kiczowate podobizny starych wodzów indiańskich. W ogrodzie co rusz z ziemi wyrastają małe główki san pedro, a tuż przez wejściem leży kilka ściętych wielkich kaktusów. Poza tym jest tam duży płaski plac na ognisko, okolony kamieniami, oraz szałas na temazcal.






Zatrzymaliśmy się tu, by przygotować nasze rezos. Zajęło nam to jakieś 2-3 godziny. Praca okazała się mozolna i czasochłonna, ręce nam grabiały, było coraz chłodniej i ciemnej, a przede wszystkim – nie do końca zajarzyliśmy sens tego zadania. Każdemu rezo należało przyporządkować dowolną intencję, i chwilę nad nią pomedytować, ale my nie byliśmy przygotowani do takiej kontemplacyjnej akcji i szło nam nieco topornie. W międzyczasie pozostałe dziewczyny (które przeżyły tu już kilka interesujących doświadczeń) zaczęły się ekscytować, śpiewały piosenki i wciągały nosem tytoń. My byliśmy zmarznięci, nieco sceptyczni, zmęczeni głodem, ponadto jednocześnie naładowani obawami i podekscytowani.
Gdy się ściemniło, wszyscy byliśmy gotowi do drogi, która okazała się nieco karkołomna – jeszcze bardziej stroma i wyboista, niż jej wyższa partia.

Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, było już zupełnie ciemno.
Najpierw zeszliśmy kilkanaście minut w dół od finki, do miejsca, gdzie miały się odbywać tańce. Podobnie, jak inni uczestnicy ceremonii, mieliśmy odplątać nasze razos, czyli te ludziki z brzuszkiem z tytoniu ubrane w żółte sukienki, i opleść je wokół placu do tańca; mieliśmy tańczyć w kręgu przez nie okolonym. Wcześniej każdy z nas miał je nawinięte na drewnianą gałązkę; wyglądało to trochę jak magiczna różdżka, stworzona z prowizorycznych ludziczków, oplątujących drewienko.

Wkrótce potem nadszedł czas na temazcal; Ano dość wiernie opisał go tutaj. Ze swojej strony mogę dodać, że było to bardzo intensywne, pierwotne i zachwycające doświadczenie. Pewnie wzmógł to fakt, że weszłam tam bez soczewek kontaktowych i bez okularów (mam wadę -8,5 na obu oczach), przez co byłam kompletnie zdezorientowana i zdana na łaskę ludzi obok mnie, których, poza Evą, nie znałam. Ano został posadzony daleko. Poza tym, że było potwornie ciasno (nigdy nie byłam w tak małej przestrzeni zapełnionej przez tak wiele osób; mogłam ruszyć tylko jedną ręką, a poza tym nieco unieść lub schować między kolanami głowę, i nic więcej), strasznie niewygodnie i grudki ziemi, na której siedziałam, boleśnie raniły mi pupę; no więc poza tymi niedogodnościami - było zjawiskowo. Za każdym razem, gdy taita inkantował „todos somos la familia”, gdy rozbrzmiewały bębny i śpiewaliśmy pieśni, czułam głębokie wzruszenie i poczucie wspólnoty z obecnymi tam ludźmi, czułam się dosłownie jak członkini wielkiego ludzkiego plemienia.
Po temazcal nastąpiło wzajemne oblewanie się szlauchem, by zmyć z siebie pot, którym wszyscy nasiąkliśmy, a następnie suszenie się przy ognisku. Nadszedł czas na tańce.
c.d.n.

(w)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz