Zaczęło się od tego, że miła młoda Kolumbijka poprosiła
mnie, abym podpisał papier, że jeśli wypłynę brzuchem do góry, to nie ich wina.
Ale operują już ponad 20 lat, więc chyba nawet w kraju z tak złą karmą nie
działaliby, gdyby ginęli ich klienci.
Taganga leży na karaibskim wybrzeżu, tuż obok Santa Marty
– najstarszej osady konkwistadorskiej na kontynencie. Szef szkoły nurków
powiedział, że jest to drugie najtańsze na świecie miejsce do nauki nurkowania,
po Tajlandii. Szkół jest tutaj około 15. Większość prowadzi zajęcia wokół
pobliskiej wyspy. Ale „moja” szkoła prowadzi również fundację ochrony rafy
koralowej, ma hodowlę koralowców i różne zajęcia edukacyjne. Dzięki temu jako
jedyni mogą pływać z przyszłymi nurkami do jednej z zatok Tayrony – malutkiego,
ale najliczniej odwiedzanego parku narodowego w Kolumbii (z którego właśnie wróciliśmy
i będzie o tym fauniasto-florystyczny post).
Podpisałem zrzeczenie się odpowiedzialności, zapłaciłem 220.000 pesos
(ok. 350 zł) i ruszyłem na swoje pierwsze zejście. Wybrałem jednodniową opcję
Mini Curso, która nie jest żadnym kursem, bo nie daje żadnego papieru. Flow
próbne.
Najpierw jechaliśmy ponad pół godziny na plażę, skąd popłynęliśmy
na Playa de Amor – „plażę miłości”. Słodko. Na plaży czekał na mnie instruktor
Rodrigo, cieć Toto i dwóch Australijczyków, którzy robili tam kilkudniowe kombo
kursu Open Water + Advanced. Ten drugi będzie ich uprawniał do nurkowania do
głębokości 40 metrów (!), jak również nurkowania w jaskiniach i we wnętrzach
wraków. Sztosik. Poza tym goście spędzali większość dnia w hamakach. Plaży nikt
postronny nie odwiedzał, bo prywatna, a do tego w parku narodowym.
Gdy instruktor Rodrigo dowiedział się, że jestem z
Polski, zaczął mówić do mnie per „po polsku”. Poza tym czasem wtrącał jakieś
proste słowa po polsku. Nieco się zdziwiłem. Niewielu rodaków się tu zapuszcza
i częściej Kolumbijczycy nie mają pojęcia, gdzie Polska się znajduje, albo
pytają, jakim językiem się tam operuje. Ale Rodrigo był 14 lat temu na Gran
Canarii, gdzie rzekomo poznał ze 150 polskich dziewcząt. Nie mam pojęcia, co
też mogło robić 150 Polek na Gran Canarii w 2000 roku.
Na sam początek mieliśmy wejść z całym akwalungiem z
brzegu i zrobić kilka ćwiczeń, klęcząc w wodzie po szyję. Ale instruktor
zmienił plan. Omówił krótko teorię na łódce, włożyłem płetwy i pas z
obciążnikami, który ważył ze ćwierć tego co ja, Rodrigo pozapinał mi kombinezon
z całym misternym sprzętem, siadłem na brzegu łódki i na trzy wypchnął mnie do
wody, butlą na plecach do dołu. Wokół zawirowała piękna faktura natury w bąbelki
i nie do końca wiedziałem, gdzie góra. Ale czaję wodę i wiem, że przede
wszystkim chodzi o spokój i złapanie flow. Po chwili się wynurzyłem, pokazałem,
że wszystko git i miałem popływać trochę wokół łódki, aż Rodrigo wrzuci
drugiego kursanta.
Następnie zrobiliśmy kilka ćwiczeń. Nie ma o czym pisać,
bo nuda. Po tym nacisnęliśmy magiczny guzik na akwalungu i zaczęliśmy tonąć. 3‑4
metry pod wodą, na dnie powtórzyliśmy ćwiczenia. Niezły mim z tego Rodrigo –
porozumiewa się pod wodą bardzo jasno, wyraźnie i zrozumiale. To w sumie prosty
i intuicyjny język, przynajmniej na tym poziomie.
Po ćwiczeniach popłynęliśmy nad rafę koralową. Tym razem
nurkowaliśmy nawet do 10 metrów. Łeb ciśnie, ale łatwo sprawić, żeby nie
wybuchł. Wystarczy zatkać nos i próbować go wydmuchać, jak również przełykać
ślinę, co w moim przypadku działało dużo lepiej. Co ciekawe, ustnik to taka
sprytna technologia, że można spokojnie do niego zwymiotować (właściwie nawet
trzeba, jeśli wystąpi odruch), a treści zostaną odprowadzone na zewnątrz.
Popływaliśmy sobie tak niecałe pół godziny wśród
kosmicznych koralowców i kolorowych, zaskakująco niepłochliwych rybek, w tym pięknej (i podobno jadowitej) skrzydlicy.
wszystkie foty autorstwa Rodrigo |
Jestem już parę tygodni w tym hałaśliwym kraju, więc po wielokroć doceniam chwile, gdy
ustaje rejwach. A podwodny świat to nowy wymiar ciszy i spokoju. Jesteś tylko
ze sobą, nawet płynąc obok towarzysza, póki nie wpłynie ci w mocno zwężone pole
widzenia. Porozumiewać można się tylko gestami, większość dźwięków jest
stłumiona przez ten podwodny biały szum.
Dygresja.
Przypomniałem sobie dawny pomysł, żeby spróbować nagrać
jakiś numer na hydrofonie. Ciekawe czy da się wyemitować pod wodą przynajmniej
pół‑zrozumiały wokal. Jeśli nie, to może chociaż jakieś melodyjne dźwięki z
paszczy?
Koniec dygresji.
Woda miała podobno 29 stopni, więc na dwa wskoki nawet
nie wkładaliśmy pianek. Mimo to, pod koniec zrobiło mi się nieco chłodno.
Już na plaży zjedliśmy po steku z tuńczyka i relaksowaliśmy się,
podczas gdy Rodrigo popłynął na sesję z Australijczykami. Plaża też miła.
Wszędzie poginają małe mnóstwokolorowe jaszczurki i rosną nawet ośmiometrowe
kaktusy, tak zwane candelabras, bo to
bosque seco, czyli las suchy. Toto
wskazał mi też największego kraba pustelnika, jakiego widziałem – ze swą
zajumaną muszlą był wielkości dużej piąchy. Niestety aparat zostawiłem Weronce,
więc mam tylko kilka marnej jakości fot, które strzelił mi Rodrigo pod wodą.
Być może będzie ich więcej, bo dziś zaczynam trzydniowy Open
Water Course z, zdaję się, licencją na nurking do 12 metrów. Temat polecam.
Jest flow.
(ano)
od lewej: majtek-nurek, kapitan i instruktor Rodrigo |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz