niedziela, 23 listopada 2014

Automaty, część 1

Sentymenty takie tam...
Z automatami arcade mam długą historię, sięgającą początku lat 90. w Łęcznej. Pierwszy „salon” stał sobie na parkingu. Była to stara przyczepa od ciągnika, jaką drzewiej przemieszczały się trupy cyrkowe. Wewnątrz siedział od rana do wieczora facet i ogarniał. Jedna gra kosztowała 10 zł, za które kupowałeś dużą dwuzłotówkę. Było to jeszcze przed denominacją i w obiegu były dwie monety o nominale 2 zł – powszechne mniejsze i dosyć rzadko spotykane większe.
W weekend potrafiłem wpaść do salonu jeszcze przed 7 rano i spędzić w nim dobre kilka godzin. Mama nieco się martwiła, ale z drugiej strony wiadomo było, gdzie mnie znaleźć. Wspierała też zajawkę, zbierając dla mnie duże dwuzłotówki, gdy jej gdzieś wydano. Chyba nawet wymieniała się na nie z koleżankami.

Dzięki intuicyjności wuja gógla odnalazłem dwa tytuły, które wówczas najbardziej wryły mi się w pamięć. To ciekawe, jak te żyjące w pamięci, starożytne gry różnią się od tego, jakie są w rzeczywistości. W pamięci zawsze mają więcej pikseli i zwykle lepszą grywalność.

Jungle Hunt

Bomb Jack

Później pojawił się jeszcze jeden czy dwa salony w Łęcznej, po czym nie wytrzymały one konkurencji gościa, który rozstawił w piwnicy kilka komputerów Amiga i budziki kuchenne. Wybierało się jedną z listy gier, płaciło za czas (najmniej kwadrans) i gość nakręcał budzik. Gdy czas się upiekł, budzik dzwonił.
A potem nagle każdy miał peceta lub konsolę w domu i biznesy padły. Tu czy tam w kraju widziano jeszcze działający automat, na przykład w jakimś miejscu ze stołami bilardowymi. Ale poza fliperami (inna bajka), automaty powoli zniknęły.
Wróciły dopiero w XXI wieku (przynajmniej na wschód Polski), już super wypasione, gdzie kontrolerami były plastikowe motory, gnaty, a rzadziej joysticki i guziki – zwykle tylko do bijatyk a la Street Fighter czy Tekken. Do wyboru było ściganie się pojazdami, strzelanie (podczas gdy ekran „chodził” za ciebie) lub bicie się 1 na 1 (bez fabuły). Różnorodność i polot gdzieś uleciały, poza tym rozrywka stała się nieco kosztowna.


Aż tu pewnego dnia idę sobie po ulicy w Popayan, chaos że hej, jak to w Kolumbii, i widzę mały salon z automatami arcade. Sprzęt nieco przestarzały, ale gry raczej z tych nowszych. Od Tekkena 3 aż po nówkę Street Fighter 4. Wszystko bitki 1 na 1 – nie moja bajka. Poza jednym wyjątkiem. Stoi taka jedna maszyna obdartus, a na niej Aero Fighters 2. Nie pamiętam tego tytułu z dzieciństwa, ale klimat zachowany. Gra, szacuję, gdzieś z początków lat 90. Do tego cena za grę: 200 pesos (30-40 groszy). Bomba! Rozmieniam pesosy i gram.
Gra to bardzo klasyczna strzelanka, w której odrzutowiec gracza leci z dołu do góry, rozsiewając tryliony pocisków, dewastując wrogie armie i unikając rakiet. Na końcu każdego levelu jest boss – jakiś bombowiec albo inny lotniskowiec na pół ekranu. Scenariusz klasyk – pilotowi porwano dziewoję, także bez litości niczym Steven Seagal.


Gram sobie chwilę, a tu do salonu wpada pewien autochton i mówi, żebyśmy zagrali we dwóch. Dobra. Okazało się, że to jakiś wyga salonu. Rozwaliliśmy razem kilku bossów, ale po dwóch żetonach mi się trochę znudziło. Gość powiedział coś mniej więcej: „to tera, młody, pacz i się ucz”. Po kolejnych 15 minutach skończył grę, niszcząc na ostatnim levelu dwóch bossów – ogromnego małpiszona na latającej platformie, ciskającego mniejszymi małpami, oraz wielkie oko. Temat oka to często powtarzający się motyw na finiszu gier komputerowych, od klasyka Eye of the Beholder, aż po nową, prostą, ładniutką i świetną pod względem fizyki jednopaluchową gierkę na mobile pt. Badlands. Polecam sprawdzić.
Wracając do mistrza Aero Fighters, od dzieciństwa nie widziałem tego poziomu profeski i automatyzmu przy automacie. Gość dokładnie wiedział, w którym miejscu na ekranie się ustawiać w każdej chwili. Nauczenie się gry na pamięć to nie mój styl, ale godne podziwu to zaangażowanie. Po skończeniu gry, typ przeklikał całe outro i zaczął się od nowa pierwszy level, tylko na dużo szybszych obrotach. Gość znudził się widocznie odrobinę, bo szybko dał się strącić i zaraz zmył się.
Ja również, ale wróciłem tam następnego dnia. Tym razem na tym samym automacie była pierwsza część Aero Fighters, więc w nią też zagrałem. Uruchomiony był też drugi, który był dzień wcześniej wyłączony, a na nim spis gier. Wybrałem więc sobie Metal Slug 3, choć seria nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Jakoś nie mogłem jej opanować i zawsze zbyt szybko ginąłem. Poza tym często miała lagi, a w ogóle to nie miałem do niej sentymentu. Ale pozostałe tytuły mówiły mi niewiele albo nic. Te wszystkie gry z dzieciństwa pamiętam zwykle, nie pamiętając tytułów.


Automat w Popayan dał mi nadzieję, że być może znajdę takich więcej w Bogocie. W końcu w stolicy Kolumbii żyje 9 milionów ludu (według jednego źródła; według Wikipedii niecałe 8, a według pewnego taksówkarza – 14 milionów). Dotychczas myślałem, że szansę na reanimację takich sentymentów mogę mieć dopiero w salonach w Tokyo albo jakiejś innej hipsterskiej metropolii Korei Północnej. Nie traciłem jednak nadziei, że wiele z nich nadal działa gdzieś w krajach „drugiego świata” i ich zwariowanym bonzo kapitalizmie. Na Bałkanach nie znalazłem, choć na pewno ukryły się przede mną tuż za rogiem. Musiałem więc przelecieć ocean.

Bogota mnie nie zawiodła...

C.d.n.


PS. Przy okazji tematu chodzi mi po głowie ta piosenka. Poza tytułem, nie ma większego związku. Ale wrzucam, bo lubię ten pocieszny lingwistycznie tekst S-F z dobrym rytmem na psychodelicznej nucie.



(ano)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz