Podstawowa
licencja Open Water stowarzyszenia NAUI uprawnia do nurkowania do głębokości 18
metrów. Zdobywa się ją bardzo łatwo. Podejrzewam, że w tak wyluzowanym pod
względem BHP kraju, jak Kolumbia (podobnie jak Ekwador), nawet łatwiej, niż
gdzie indziej. Co nie znaczy, że nie czułem się bezpiecznie, przynajmniej pod
wodą, bo instruktor Rodrigo był jednak bardzo skrupulatny co do procedur.
Nie
można tego powiedzieć o szefie szkoły nurkowania. Ostatniego dnia, kierując
łodzią do zatoki, gdzie mieliśmy nurkować, staranował na całej naprzód łódkę
jakiegoś bogu‑ducha‑winnego rybaka. Na pokładzie było nas 9 osób, ściśniętych z
tyłu, przez co łódź płynęła szybciej, jej dziób był nieco uniesiony do góry, a
kapitan nie zauważył, że płynie prosto na inną łódź. Na szczęście nikomu nic
się nie stało. Rybak był zadziwiająco wyrozumiały, zważywszy, że mógł z tego
nie wyjść. Pomogli mu w czerpaniu wody z pokładu, sprawdzili, czy jego łódź nie
przecieka, po czym odpalił motor i odpłynął, umówiwszy się z szefem, że załatwią
sprawę odszkodowania wieczorem. Jeden Niemców, którzy nurkowali z nami tego
dnia, spytał, czy to zdarza się częściej. Szef powiedział, że nie, że pierwszy
raz. Potem zaczął żartować, że kupił licencję kapitana wczoraj w Exito
(popularna sieć hipermarketów w Kolumbii), bo dodawali ją do kubełka czipsów.
Byłoby to może i śmieszne, gdyby nie wrażenie, że mogłoby być prawdą. Już
wcześniej zauważyłem kilka dziwnych sytuacji i intuicja podpowiadała mi, że
cały ten jego biznes to tylko kasa za partactwo. Ale nie chce mi się o tym
pisać. Co gorsza, jest to jedna z lepiej promowanych i starszych szkół w
Tagandze. Strach pomyśleć, co się wyrabia w tych gorszych. Na szczęście, gdy
już schodziłem pod wodę, wszystko było jak trzeba.
Wracając
więc pod taflę, licencja polega na wykonaniu około 10 ćwiczeń pod wodą.
Większość łatwych – wyciągnąć z ust ustnik regulatora (przez który się
oddycha), nie przerywać wydechu i po chwili znów go włożyć; wpuścić do maski
trochę wody i wydmuchać ją nosem; osiągnąć neutralny wypór (czyli nie opadać
zbytnio przy wydechu i nie podnosić się zbytnio podczas wdechu) i pozostać w
pozycji lewitującego buddy przez pół minuty; itd. Ogólnie jedną z ważniejszych
umiejętności nurka jest właśnie osiągnięcie tego neutralnego wyporu (poprzez
pompowanie kamizelki i wypuszczanie z niej powietrza), po czym kontrola
głębokości zanurzenia dzięki płetwom i, ewentualnie, kontroli oddechu (subtelnych
korekcjach głębokości wdechu i długości wydechu).
Opanowanie
technik okazało się ciekawą grą analogową. Jednak nie tak ciekawą jak sam podwodny
świat. Różnic w porównaniu z rzeczywistością na powierzchni jest więcej, niż mi
się wydawało.
Na
przykład optyka. Rzeczy wydają się większe i bliżej. Trzeba się do tego
przyzwyczaić, aby na przykład nie uszkodzić płetwą liczących czasem tysiące lat
koralowców. Do tego im głębiej, tym bardziej zawęża się widzialne spektrum
kolorów. Szybko znika więc żółć i czerwień, co pozwala, na przykład, stanąć oko
w oko z niebiesko‑granatowym homarem.
Albo
akustyka. W pełnych wody uszach dominuje własny głośny oddech i ten podwodny
biały szum. Poza nim słychać bardzo niewiele, co daje poczucie niesamowitego
odosobnienia i nierealności, jakby to wszystko było tylko jakąś interaktywną
rozrywką (do tego mocno zawężony „ekran” widzenia). Jeśli już słyszy się jakiś
inny dźwięk (na przykład przepływającą motorówkę lub przeponowo‑gardłowe „y!”
instruktora, który chce zwrócić twoją uwagę), to trudno określić jego źródło.
Podobno to dlatego, że dźwięk podróżuje pod wodą 4 razy szybciej.
No i
oczywiście gęstość wody, przez którą wszystko dzieje się wolniej, co daje
wrażenie rozciągania się czasu. Z drugiej strony, za każdym razem schodziliśmy
na 30‑45 minut, a wydawało się sporo krócej. W każdym razie ruchy trzeba
dostosować do tego tempa, bo szarpanie się szybko wyczerpuje. Już 10 metrów pod
wodą ciśnienie rośnie o całą atmosferę, 20 metrów pod wodą ma już 3 atmosfery i
tak dalej. Ostatnim razem zeszliśmy na 25 metrów.
Wracając
do licencji, egzaminu praktycznego nie ma, wystarczy wykonać poprawnie
wszystkie ćwiczenia. Jest test teoretyczny – 62 pytania wielokrotnego wyboru.
Większość bardzo łatwa, kilka sprawiło mi trudność, ale wystarczy 75%
poprawnych odpowiedzi, żeby zdać.
Na
koniec moje małe amatorskie bestiarium stworzeń, które widziałem pod wodą. Nazw
nie podaję, bo nie znam.
1.
Wielki żółwioch. Przynajmniej metr długości. Dokładniej trudno stwierdzić, bo
rzeczy wydają się większe i bliżej.
2.
Zakamuflowana na dnie ryba, która po spłoszeniu rozkłada płetwy boczne w
jaskrawoniebieski wachlarz.
3.
Ukryty w jamie wąż lub węgorz morski. Dosyć zadziorny, gdy zbliża się do niego
dłoń. Awanturnictwo sugeruje też jego złowrogi i lekko głupkowaty pysk.
4.
Ukryty w jamie homar, jak już wspomniałem, w zupełnie innej kolorystyce, niż na
talerzu. Zlokalizować można takiego po wystających z jamy, długaśnych wąsach.
5.
Ryba, którą brałem za skamieniały kawałek koralowca, póki Rodrgio nie wskazał
mi jej oka.
6.
Rybki lego. Unoszące się w wodzie bloczki, które wydają się zupełnie nie opływowe.
Być może nie potrzebują się zbytnio przemieszczać czy uciekać. Potrafię to
zrozumieć.
Poza
tym moją ulubioną rozrywką było zaglądanie do kominowych form koralowca. Im
większe, tym większa szansa, że kryje się w takim spora ryba. Ograniczone spektrum
kolorów czyni rafę doprawdy kosmicznym krajobrazem. Struktury te na pewno
miałyby bardziej znajome kolory, gdyby wyciągnąć je na powierzchnię. Ale lepiej
niech zostaną tam, gdzie rosną po około centymetr rocznie, czasem od tysięcy
lat.
Tym
razem bez zdjęć na temat, bo nie ma więcej. Być może przyśle mi kilka jeden z Niemców, z
którymi nurkowałem ostatnim razem.
Zamiast tego, wielce archiwalne, głupawe
foty w temacie tego samego żywiołu. Wody termalne w ekwadorskiej miejscowości Baños,
co znaczy właśnie „łaźnie”. Weronka powiedziała, że to jakieś hajduszoboszlo,
jest obleśnie i nie wchodzi. Ja tam wszedłem, bo czego się nie robi dla
zdrowia.
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz