poniedziałek, 6 października 2014

Mindo, czyli łagodniejsza wersja dżungli

Gdy autobus wtacza się do Mindo, ma się wrażenie, że to typowo dżunglowa wioska. Może dlatego, że najpierw długo i mozolnie zjeżdża się z Quito stromymi, krągłymi serpentynami, a mniej więcej od połowy drogi jedzie się przez coraz większą i jakby ciaśniejszą, bardziej stłoczoną gęstwinę drzew. Stopniowo robi się też coraz cieplej i wilgotnej. Aż wreszcie dość znienacka znajdujesz się w wiosce. Wyskakujesz z autobusu, który zatrzymuje się na ewidentnie głównej ulicy (będącej akurat w przebudowie – swoista atrakcja dla lokalnej społeczności, koparki i te sprawy). Miejscowi spędzają czas, przesiadując po obu stronach chodnika, bądź stojąc, gawędzą i obserwują, u wrót swych drobnych biznesów – jadłodajni, piekarni, owoco-warzywniaków, sklepów z mydłem i powidłem. Główna ulica ma kilka dłuższych lub krótszych odnóg, i właściwie to tyle, jeśli chodzi o gabaryty wioski.
Mindo jest położone na wysokości ok. 1250 m n.p.m. Klimat jest tu jakby amazoński, ale znacznie łagodniejszy: powietrze jest ciepłe i lekko wilgotne (co jest miłą odmianą po kontrastowej aurze sierry – oślepiającym, spalającym skórę na nosie słońcu i suchych wiatrach w dzień oraz głębokim chłodzie nocy), a komary nie są tak napastliwe i atakują pojedynczo, a nie chmarami. Podobnie jak Podocarpus w pobliżu Vilcabamby, las, w sercu którego leży Mindo, to cloud forest, co na polski tłumaczy się, zdaje się, jako „las mglisty”.
Wioska słynie z bujnego ekosystemu, szczególnie z bogactwa różnych gatunków ptaków (w tym mnogości kolibrów) i motyli, a jeśli chodzi o florę – z hodowli orchidei.

Pierwsze impresje są dość czarujące – Mindo wydaje się miejscem zapomnianym przez bogów i ludzi, a pogoda sprawia zmęczonemu organizmowi przyjemność. Wrażenie prowincjonalności potęguje się, gdy okazuje się, że w Mindo jest tylko jeden bankomat i na dodatek nie współpracuje on z kartami Visa. Do kolejnego bankomatu trzeba jechać autobusem 40 minut. Musimy odbyć tę drogę, bo beztrosko przybyliśmy do Mindo z dolarem w kieszeni. Tyle osób opowiadało nam o tym miejscu, że totalnie nie spodziewaliśmy się takiej sytuacji (dla porównania Vilcabamba jest niewiele większa i posiada 6 lub 7 bankomatów).

Szybko okazuje się, że ta prowincjonalność jest trochę pozorowana. Może i tylko jeden bankomat, za to wioska jest po prostu wypchana hotelikami, hostelami, pokojami do wynajęcia, a zwłaszcza – atrakcyjnymi, komfortowymi i raczej drogimi hosteriami; poza tym, oczywiście, różnymi kawiarniami, knajpkami i restauracjami. Jest więc i wegetariańska, i kilka skupionych na żyjątkach morza; do tego parę pizzerii, a nawet koleś specjalizujący się w daniach z quinoa: od poniedziałku do piątku przyrządza z tej super-zdrowej a la kaszki owocowy pudding z lodami, a w weekendy, kiedy przyjeżdża mu pomagać narzeczona, oferuje ponadto zupę i burgery z quinoa. Trafiło nam się też jeść gęstą i aromatyczną zupę u pary Argentyńczyków, zajmującej się przede wszystkim ręcznym wyrobem biżuterii.

Społeczność Mindo dobrze wie, co ma do zaoferowania, i nie to, że dzieli się tym z przyjeżdżającymi, ale – intensywnie reklamuje wszystkie swe atuty i sprzedaje je turystom. Są więc w ofercie specjalne punkty do obserwacji ptaków, np. Birdwatchers breakfast, na które się skusiliśmy. Ulotka nie zawiera ceny usługi, a ów rajski ogród jest oddalony jakieś 30 minut spacerem od centrum. Po dojściu na miejsce okazuje się, że to git-śniadanie kosztuje 6 dolarów (zważmy na to, że często w tej cenie można w Ekwadorze zjeść dwa pełne obiady: zupa, drugie danie plus sok naturalny) i nie jest ani nie wykwintne, ani obfite. Za to ogród rzeczywiście imponująco piękny. 
Poza podglądaniem ptaków jest tu też mariposario, czyli motylarnia, jak również jakieś wypaśne miejsce do oglądania kolibrów; oferowane są nocne wycieczki na koncert żab bądź w celu podziwiania różnych nokturnowych stworów; kilka różnych tyrolek, a nawet ścianka wspinaczkowa.
Zrezygnowaliśmy z większości atrakcji, bo właśnie zaczynaliśmy chorować. Po „królewskim” śniadaniu idziemy do tzw. sanktuarium wodospadów. Po godzinie spaceru, tuż przy „oficjalnym” wejściu do parku dowiadujemy się, że za wjazd płaci się 3 dolary, jeśli chcesz iść pieszo, lub 5, jeśli masz chęć na przejażdżkę zwariowanym wagonikiem na linie. Taka przejażdżka to niespodziewane kilkadziesiąt sekund wesołego miasteczka. Wagonik sunie jakieś 30, może 50 metrów ponad lasem mglistym – coś absolutnie pięknego, nawet jeśli ktoś jest tak speniany, jak ja. Przenosi nas na wzgórze po drugiej stronie doliny, w której znajdują się wodospady. Żeby po nas wrócił, należy kopnąć w linę, po której sunie. Niezła ta kolejka.

Jednak najfajniejsze w Mindo są kolibry i las.
Kolibrów rzeczywiście jest mnóstwo. Właściciele hoteli, wiedząc, że w kolibrowym raju powinni zapewnić turystom szansę spotkania oko w oko z tymi słodkimi maleństwami, instalują w swych ogrodach „zachęcacze”, czyli specjalne pojemniczki z ustnikami z kształcie kwiatów, z których koliberki spijają wodę z cukrem. Widać równie to smakowite, jak kwiatowy nektar, bo wokół każdego pojemnika nieustannie krąży jeden lub kilka kolibrów. Można im nawet ustrzelić fotkę.
No i ten las mglisty.. Jest taki dziwaczny: wilgotny, włochaty, omszały i soczysty. Wielgachne paprocie, wielopoziomowe mchy, powykręcane konary drzew i spływające z koron liany. Czujesz się tam jak w mrocznej baśni: trochę niepewnie, a jednocześnie przenika cię głęboka fascynacja.
(w)




taki to właśnie wybujały las
...i takie w nim kreacje drzewne
widok z wagonika
"Sanktuarium wodospadów"


widok z naszej klitki w La Casa de Cecilia
parzenie herbatki
twórcze wykorzystanie schodka
wylotówka z Mindo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz