Gdy
autobus wtacza się do Mindo, ma się wrażenie, że to typowo
dżunglowa wioska. Może dlatego, że najpierw długo i mozolnie
zjeżdża się z Quito stromymi, krągłymi serpentynami, a mniej
więcej od połowy drogi jedzie się przez coraz większą i jakby
ciaśniejszą, bardziej stłoczoną gęstwinę drzew. Stopniowo robi
się też coraz cieplej i wilgotnej. Aż wreszcie dość znienacka
znajdujesz się w wiosce. Wyskakujesz z autobusu, który zatrzymuje
się na ewidentnie głównej ulicy (będącej akurat w przebudowie –
swoista atrakcja dla lokalnej społeczności, koparki i te sprawy).
Miejscowi spędzają czas, przesiadując po obu stronach chodnika,
bądź stojąc, gawędzą i obserwują, u wrót swych drobnych
biznesów – jadłodajni, piekarni, owoco-warzywniaków, sklepów z
mydłem i powidłem. Główna ulica ma kilka dłuższych lub
krótszych odnóg, i właściwie to tyle, jeśli chodzi o gabaryty
wioski.
Mindo
jest położone na wysokości ok. 1250 m n.p.m. Klimat jest tu jakby
amazoński, ale znacznie łagodniejszy: powietrze jest ciepłe i
lekko wilgotne (co jest miłą odmianą po kontrastowej aurze sierry
– oślepiającym, spalającym skórę na nosie słońcu i suchych
wiatrach w dzień oraz głębokim chłodzie nocy), a komary nie są
tak napastliwe i atakują pojedynczo, a nie chmarami. Podobnie jak
Podocarpus w pobliżu Vilcabamby, las, w sercu którego leży Mindo,
to cloud forest, co na polski tłumaczy się, zdaje się, jako „las
mglisty”.
Wioska
słynie z bujnego ekosystemu, szczególnie z bogactwa różnych
gatunków ptaków (w tym mnogości kolibrów) i motyli, a jeśli
chodzi o florę – z hodowli orchidei.
Pierwsze
impresje są dość czarujące – Mindo wydaje się miejscem
zapomnianym przez bogów i ludzi, a pogoda sprawia zmęczonemu
organizmowi przyjemność. Wrażenie prowincjonalności potęguje
się, gdy okazuje się, że w Mindo jest tylko jeden bankomat i na
dodatek nie współpracuje on z kartami Visa. Do kolejnego bankomatu
trzeba jechać autobusem 40 minut. Musimy odbyć tę drogę, bo
beztrosko przybyliśmy do Mindo z dolarem w kieszeni. Tyle osób
opowiadało nam o tym miejscu, że totalnie nie spodziewaliśmy się
takiej sytuacji (dla porównania Vilcabamba jest niewiele większa i
posiada 6 lub 7 bankomatów).
Szybko
okazuje się, że ta prowincjonalność jest trochę pozorowana. Może
i tylko jeden bankomat, za to wioska jest po prostu wypchana
hotelikami, hostelami, pokojami do wynajęcia, a zwłaszcza –
atrakcyjnymi, komfortowymi i raczej drogimi hosteriami; poza tym,
oczywiście, różnymi kawiarniami, knajpkami i restauracjami. Jest
więc i wegetariańska, i kilka skupionych na żyjątkach morza; do tego parę
pizzerii, a nawet koleś specjalizujący się w daniach z quinoa: od
poniedziałku do piątku przyrządza z tej super-zdrowej a la kaszki
owocowy pudding z lodami, a w weekendy, kiedy przyjeżdża mu pomagać
narzeczona, oferuje ponadto zupę i burgery z quinoa. Trafiło nam
się też jeść gęstą i aromatyczną zupę u pary Argentyńczyków,
zajmującej się przede wszystkim ręcznym wyrobem biżuterii.
Społeczność Mindo dobrze wie, co ma do zaoferowania, i nie
to, że dzieli się tym z przyjeżdżającymi, ale – intensywnie
reklamuje wszystkie swe atuty i sprzedaje je turystom. Są więc w
ofercie specjalne punkty do obserwacji ptaków, np. Birdwatchers
breakfast, na które się skusiliśmy. Ulotka nie zawiera ceny usługi, a ów
rajski ogród jest oddalony jakieś 30 minut spacerem od centrum. Po
dojściu na miejsce okazuje się, że to git-śniadanie kosztuje 6
dolarów (zważmy na to, że często w tej cenie można w Ekwadorze
zjeść dwa pełne obiady: zupa, drugie danie plus sok naturalny) i
nie jest ani nie wykwintne, ani obfite. Za to ogród rzeczywiście
imponująco piękny.
Poza podglądaniem ptaków jest tu też mariposario, czyli motylarnia, jak również jakieś wypaśne miejsce do oglądania kolibrów; oferowane są nocne wycieczki na koncert żab bądź w celu podziwiania różnych nokturnowych stworów; kilka różnych tyrolek, a nawet ścianka wspinaczkowa.
Poza podglądaniem ptaków jest tu też mariposario, czyli motylarnia, jak również jakieś wypaśne miejsce do oglądania kolibrów; oferowane są nocne wycieczki na koncert żab bądź w celu podziwiania różnych nokturnowych stworów; kilka różnych tyrolek, a nawet ścianka wspinaczkowa.
Zrezygnowaliśmy
z większości atrakcji, bo właśnie zaczynaliśmy chorować. Po
„królewskim” śniadaniu idziemy do tzw. sanktuarium wodospadów. Po
godzinie spaceru, tuż przy „oficjalnym” wejściu do parku dowiadujemy
się, że za wjazd płaci się 3 dolary, jeśli chcesz iść
pieszo, lub 5, jeśli masz chęć na przejażdżkę zwariowanym
wagonikiem na linie. Taka przejażdżka to niespodziewane
kilkadziesiąt sekund wesołego miasteczka. Wagonik sunie jakieś 30,
może 50 metrów ponad lasem mglistym – coś absolutnie pięknego,
nawet jeśli ktoś jest tak speniany, jak ja. Przenosi nas na wzgórze
po drugiej stronie doliny, w której znajdują się wodospady. Żeby
po nas wrócił, należy kopnąć w linę, po której sunie. Niezła
ta kolejka.
Jednak
najfajniejsze w Mindo są kolibry i las.
Kolibrów
rzeczywiście jest mnóstwo. Właściciele hoteli, wiedząc, że w
kolibrowym raju powinni zapewnić turystom szansę spotkania oko w
oko z tymi słodkimi maleństwami, instalują w swych ogrodach
„zachęcacze”, czyli specjalne pojemniczki z ustnikami z
kształcie kwiatów, z których koliberki spijają wodę z cukrem.
Widać równie to smakowite, jak kwiatowy nektar, bo wokół każdego
pojemnika nieustannie krąży jeden lub kilka kolibrów. Można im
nawet ustrzelić fotkę.
No
i ten las mglisty.. Jest taki dziwaczny: wilgotny, włochaty, omszały
i soczysty. Wielgachne paprocie, wielopoziomowe mchy, powykręcane
konary drzew i spływające z koron liany. Czujesz się tam jak w
mrocznej baśni: trochę niepewnie, a jednocześnie przenika cię głęboka fascynacja.
(w)
taki to właśnie wybujały las |
...i takie w nim kreacje drzewne |
widok z wagonika |
"Sanktuarium wodospadów" |
widok z naszej klitki w La Casa de Cecilia |
parzenie herbatki |
twórcze wykorzystanie schodka |
wylotówka z Mindo |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz