Jak
już wspomniałem w poprzednim poście o temazcalu,
swoją drugą, a Weronki premierową ceremonię w „szałasie potu”
odbyliśmy na wstępie kilkuetapowego rytuału z okazji przesilenia
jesiennego. Tym razem temazcal wydawał
się dużo bardziej autentyczny (dla niektórych turystów idealistów
ma to niebywałe znaczenie). Wszystko działo się w szamańskim (a
raczej taitańskim; od
taity („ojca”),
czyli mistrza ceremonii) siedlisku Zhurac Pamba, a grubo ponad połowa
uczestników była mniej lub bardziej miejscowa.
Inaczej
wyglądał nawet sam „szałas”. Nie był to przykrytym kocami
drewniany szkielet, ale konstrukcja, chyba ze spajanych cementem
kamieni. Tylko wejście i tylne okienko były przykryte skórami z
dzika lub podobnego zwierza. Z zewnątrz kopuła była w prosty
sposób ozdobiona, a na wierzchu stała figurka Pachamamy, leżało
kilka par małych poroży i różne takie taitańskie
bibeloty.
Przed
ceremonią dowiedzieliśmy się, że między „szałasem” a
ogniem, w którym rozgrzewa się kamienie, jest linia mocy, której
nie można przekraczać. Linię miał dodatkowo wzmacniać rosnący
na niej spory kaktus wachuma. Jak zwykle nieco sceptyczny i
ciekawski, próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej o tym
przesądzie. Bezskutecznie.
Kopuła
była mniejsza, niż na mojej poprzedniej ceremonii. Wtedy myślałem,
że jest ciasno (tak mówił prowadzący Bernard). Ale dopiero tym
razem dowiedziałem się, co to znaczy ciasno w temazcalu.
Do lepianki o średnicy około trzech metrów wcisnęło się prawie
40 osób. Powstały dwa rzędy. W pierwszym – taita
i inni wyjadacze, którzy zniosą żar hardkor nad hardkory, a w
drugim reszta. Mnie wyznaczono miejsce praktycznie na
wejściu/wyjściu, przez co, gdy do środka wsuwano rozpalone
kamienie, musiałem nieco przepychać się z sąsiadami, bo były
dosłownie centymetry od moich stóp i uda.
Kamieni
było sporo. Podczas poprzedniego temazcalu,
na początek każdej vuelty
do środka wsuwano nie więcej, niż pięć dużych kamieni. Tym
razem były one mniejsze, ale za każdym razie wsuwano ich 13!
Łącznie więc 52, jeden na cześć każdego narodu świata (?). Nie
udało mi się dowiedzieć, co mają na myśli poprzez „naród”.
Być może chodzi tylko o rdzenne narody obu Ameryk... A może
Europejczycy to jeden naród... Widocznie pytałem nie te osoby, co
trzeba, bo się nie dowiedziałem. Kamienie, zwane, zdaję się,
abuelos („dziadki”)
lub abuelitos („dziadunie”)
wsuwano specjalną długą szuflą, a następnie niejaki Ivan
przenosił je z szufli na środek lepianki przy pomocy dwóch
niewielkich poroży jakiegoś jelenia czy innego daniela.
Tym
razem było też dużo hałaśliwiej, śpiewniej i w stu procentach
„pogańsko”. Głośno modlił się każdy, kto chciał, i zawsze
zwracał się na początku do niejakiego Grand Espiritu („Wielkiego
Ducha”). Na modlitwy społeczność reagowała żwawo. Gdy
aprobowali którąś prośbę do Wielkiego Ducha, przytakiwali a'ha,
a w szczególnych przypadkach wykrzykiwali a'ho! Częstym
zakończeniem modlitwy (oraz sentencją na wejście do lepianki) było
todos somos familia –
„wszyscy jesteśmy rodziną”.
Gdy
rozbrzmiały śpiewy, okazało się, że większość osób zna te
kilka pieśni na krzyż i śpiewa je na całe gardło. Totalna
ciemność, żar i do tego hałas śpiewów najpierw mnie
zaniepokoił, ale potem okazało się, że generowana w ten sposób
wspólnie moc pomaga poradzić sobie z żarem w środku. Wprawdzie
pierwszy przyśpiew nie był zbyt udany, ale następne bardzo mi się
podobały, a melodie i rytm chóru powoli się wyrównywały. Były
to raczej proste, mantryczne chanty,
więc już za pierwszym razem dołączyłem w połowie do co po
niektórych melodii. Niektóre były naprawdę niezłe i miały nie
lada moc, przynajmniej w tym kontekście. Tak jak za pierwszym
temazcalem, pieśniom
akompaniował wyłącznie bęben i zawsze w podobny sposób –
bębniarz uderzał w ten sam punkt bębna bez żadnego zróżnicowanego
rytmu. Wybierał tempo i naginał w skórę akustyczne techno.
Melodię robiły śpiewy. Proste i działało. Swoją drogą, był to
też najlepszy spośród tych kilku koncertów, na które tu
trafiłem. Oczywiście moc dawały kontekst, moje uczestnictwo w
koncercie i akustyka wewnątrz lepianki, a nie profesjonalizm
wykonawczy, ale tego akurat tu zawsze brakuje.
Większość
uczestniczyła w ceremonii z zapamiętaniem. Pomyślałem, że jest
to dobre nie tylko na oczyszczenie z toksyn, ale też na zacieśnienie
więzów rodziny i wspólnoty, oraz na uświadomienie dzieciom (i nie
tylko) jak dużo zawdzięczamy najzwyklejszym siłom natury. Modlitwy
zaczynały się zwykle właśnie od dziękczynienia za to, że ziemia
dźwiga nas na swoich barkach, obdarza tym i tamtym, a dopiero potem
były prośby, żeby dalej było dobrze.
Mimo
ścisku, ze wszystkimi czterema vueltami poradziłem
sobie dużo lepiej, niż poprzednim razem. Żar wnikał głęboko w
zatoki, ale udało mi się wysiedzieć całą ceremonię, tak jak
zresztą chyba wszyscy uczestnicy! Aby się położyć, trzeba byłoby
się nieźle nagimnastykować i porozpychać sąsiadów. Nikt też
nie wyszedł!
Siedząc
tak w samych bokserkach, wśród zapachu palonego tytoniu, palo santo
i ludzkiego potu, stwierdziłem, że to chyba moje dotychczas
najbardziej pierwotne doświadczenie (a było ich ostatnio kilka).
Poprzednim razem w centrum medytacji siedziało się na kocach. Tutaj
po prostu na ziemi. Uczestnicy byli przeróżni – ewidentni
autochtoni, dzieci, starcy, facet bez nogi, jak również trochę
Europejczyków i gringów. Takie siedzenie ściśniętych półgolasów
na piachu, gdzie w powietrzu miesza się pot wszystkich wokół,
byłby prawdopodobnie niezłym szokiem estetycznym dla większości
ludzi „zachodu”. Oczywiście temperatury, jakie tam panują, nie
pozwalają na przetrwanie większości zarazków, ale nie tym jest
szok estetyczny. To miejsce było zupełnie innym obliczem egzotyki,
niż palmy nad błękitnym wybrzeżem karaibskim.
Na pierwszym planie nieostra Słowaczka Eva, dzięki której trafiliśmy do Zhurac Pamby, "czwartą ścianę" przebija taita, a ten w kiczowatej masce to tzw. diablo, o którym innym razem. |
Po
wyjściu z temazcalu w
chłodną już noc, część zapoconej czeladzi zaczęła obmywać
się pod szlauchem, a reszta czekała na swoją kolej, ogrzewając
się przy ognisku. Trwało to z pół godziny, po czym wszyscy
ruszyli na dół na przedziwne tańce. Ale o tym innym razem.
Tak
jak o tym, że cała noc zakończyła się kolejnym temazcalem
o poranku. W tym jednak nie wzięliśmy już udziału. Gdzieś są
granice, przynajmniej dla nas. Weronka stwierdziła, że ci, co
uczestniczyli w całej ceremonii od początku do końca, muszą być
ulepieni z innej gliny. Pozazdrościć konstytucji fizycznej tej
gliny.
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz