wtorek, 30 września 2014

Temazcal #2 czyli hardkorowa PRAbabcia sauny

Jak już wspomniałem w poprzednim poście o temazcalu, swoją drugą, a Weronki premierową ceremonię w „szałasie potu” odbyliśmy na wstępie kilkuetapowego rytuału z okazji przesilenia jesiennego. Tym razem temazcal wydawał się dużo bardziej autentyczny (dla niektórych turystów idealistów ma to niebywałe znaczenie). Wszystko działo się w szamańskim (a raczej taitańskim; od taity („ojca”), czyli mistrza ceremonii) siedlisku Zhurac Pamba, a grubo ponad połowa uczestników była mniej lub bardziej miejscowa.

Inaczej wyglądał nawet sam „szałas”. Nie był to przykrytym kocami drewniany szkielet, ale konstrukcja, chyba ze spajanych cementem kamieni. Tylko wejście i tylne okienko były przykryte skórami z dzika lub podobnego zwierza. Z zewnątrz kopuła była w prosty sposób ozdobiona, a na wierzchu stała figurka Pachamamy, leżało kilka par małych poroży i różne takie taitańskie bibeloty.


Przed ceremonią dowiedzieliśmy się, że między „szałasem” a ogniem, w którym rozgrzewa się kamienie, jest linia mocy, której nie można przekraczać. Linię miał dodatkowo wzmacniać rosnący na niej spory kaktus wachuma. Jak zwykle nieco sceptyczny i ciekawski, próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej o tym przesądzie. Bezskutecznie.

Kopuła była mniejsza, niż na mojej poprzedniej ceremonii. Wtedy myślałem, że jest ciasno (tak mówił prowadzący Bernard). Ale dopiero tym razem dowiedziałem się, co to znaczy ciasno w temazcalu. Do lepianki o średnicy około trzech metrów wcisnęło się prawie 40 osób. Powstały dwa rzędy. W pierwszym – taita i inni wyjadacze, którzy zniosą żar hardkor nad hardkory, a w drugim reszta. Mnie wyznaczono miejsce praktycznie na wejściu/wyjściu, przez co, gdy do środka wsuwano rozpalone kamienie, musiałem nieco przepychać się z sąsiadami, bo były dosłownie centymetry od moich stóp i uda.
Kamieni było sporo. Podczas poprzedniego temazcalu, na początek każdej vuelty do środka wsuwano nie więcej, niż pięć dużych kamieni. Tym razem były one mniejsze, ale za każdym razie wsuwano ich 13! Łącznie więc 52, jeden na cześć każdego narodu świata (?). Nie udało mi się dowiedzieć, co mają na myśli poprzez „naród”. Być może chodzi tylko o rdzenne narody obu Ameryk... A może Europejczycy to jeden naród... Widocznie pytałem nie te osoby, co trzeba, bo się nie dowiedziałem. Kamienie, zwane, zdaję się, abuelos („dziadki”) lub abuelitos („dziadunie”) wsuwano specjalną długą szuflą, a następnie niejaki Ivan przenosił je z szufli na środek lepianki przy pomocy dwóch niewielkich poroży jakiegoś jelenia czy innego daniela.

Tym razem było też dużo hałaśliwiej, śpiewniej i w stu procentach „pogańsko”. Głośno modlił się każdy, kto chciał, i zawsze zwracał się na początku do niejakiego Grand Espiritu („Wielkiego Ducha”). Na modlitwy społeczność reagowała żwawo. Gdy aprobowali którąś prośbę do Wielkiego Ducha, przytakiwali a'ha, a w szczególnych przypadkach wykrzykiwali a'ho! Częstym zakończeniem modlitwy (oraz sentencją na wejście do lepianki) było todos somos familia – „wszyscy jesteśmy rodziną”.
Gdy rozbrzmiały śpiewy, okazało się, że większość osób zna te kilka pieśni na krzyż i śpiewa je na całe gardło. Totalna ciemność, żar i do tego hałas śpiewów najpierw mnie zaniepokoił, ale potem okazało się, że generowana w ten sposób wspólnie moc pomaga poradzić sobie z żarem w środku. Wprawdzie pierwszy przyśpiew nie był zbyt udany, ale następne bardzo mi się podobały, a melodie i rytm chóru powoli się wyrównywały. Były to raczej proste, mantryczne chanty, więc już za pierwszym razem dołączyłem w połowie do co po niektórych melodii. Niektóre były naprawdę niezłe i miały nie lada moc, przynajmniej w tym kontekście. Tak jak za pierwszym temazcalem, pieśniom akompaniował wyłącznie bęben i zawsze w podobny sposób – bębniarz uderzał w ten sam punkt bębna bez żadnego zróżnicowanego rytmu. Wybierał tempo i naginał w skórę akustyczne techno. Melodię robiły śpiewy. Proste i działało. Swoją drogą, był to też najlepszy spośród tych kilku koncertów, na które tu trafiłem. Oczywiście moc dawały kontekst, moje uczestnictwo w koncercie i akustyka wewnątrz lepianki, a nie profesjonalizm wykonawczy, ale tego akurat tu zawsze brakuje.

Większość uczestniczyła w ceremonii z zapamiętaniem. Pomyślałem, że jest to dobre nie tylko na oczyszczenie z toksyn, ale też na zacieśnienie więzów rodziny i wspólnoty, oraz na uświadomienie dzieciom (i nie tylko) jak dużo zawdzięczamy najzwyklejszym siłom natury. Modlitwy zaczynały się zwykle właśnie od dziękczynienia za to, że ziemia dźwiga nas na swoich barkach, obdarza tym i tamtym, a dopiero potem były prośby, żeby dalej było dobrze.

Mimo ścisku, ze wszystkimi czterema vueltami poradziłem sobie dużo lepiej, niż poprzednim razem. Żar wnikał głęboko w zatoki, ale udało mi się wysiedzieć całą ceremonię, tak jak zresztą chyba wszyscy uczestnicy! Aby się położyć, trzeba byłoby się nieźle nagimnastykować i porozpychać sąsiadów. Nikt też nie wyszedł!

Siedząc tak w samych bokserkach, wśród zapachu palonego tytoniu, palo santo i ludzkiego potu, stwierdziłem, że to chyba moje dotychczas najbardziej pierwotne doświadczenie (a było ich ostatnio kilka). Poprzednim razem w centrum medytacji siedziało się na kocach. Tutaj po prostu na ziemi. Uczestnicy byli przeróżni – ewidentni autochtoni, dzieci, starcy, facet bez nogi, jak również trochę Europejczyków i gringów. Takie siedzenie ściśniętych półgolasów na piachu, gdzie w powietrzu miesza się pot wszystkich wokół, byłby prawdopodobnie niezłym szokiem estetycznym dla większości ludzi „zachodu”. Oczywiście temperatury, jakie tam panują, nie pozwalają na przetrwanie większości zarazków, ale nie tym jest szok estetyczny. To miejsce było zupełnie innym obliczem egzotyki, niż palmy nad błękitnym wybrzeżem karaibskim.

Na pierwszym planie nieostra Słowaczka Eva, dzięki której trafiliśmy do Zhurac Pamby, "czwartą ścianę" przebija taita, a ten w kiczowatej masce to tzw. diablo, o którym innym razem.

Po wyjściu z temazcalu w chłodną już noc, część zapoconej czeladzi zaczęła obmywać się pod szlauchem, a reszta czekała na swoją kolej, ogrzewając się przy ognisku. Trwało to z pół godziny, po czym wszyscy ruszyli na dół na przedziwne tańce. Ale o tym innym razem.
Tak jak o tym, że cała noc zakończyła się kolejnym temazcalem o poranku. W tym jednak nie wzięliśmy już udziału. Gdzieś są granice, przynajmniej dla nas. Weronka stwierdziła, że ci, co uczestniczyli w całej ceremonii od początku do końca, muszą być ulepieni z innej gliny. Pozazdrościć konstytucji fizycznej tej gliny.

(ano)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz