Granica
Przekroczenie
granicy Ekwador – Kolumbia okazało się całym rytuałem. Punkt,
do którego dojeżdżasz w Ekwadorze, to miejscowość Tulcan. Gdy
tylko wysiadasz z autobusu, zaczynają cię okrążać ludzie–kantory
(to jedyny rodzaj kantorów na tym przejściu granicznym; jak się
potem okazało, bardzo się opłaca wymieniać u nich pieniądze).
Wszyscy chcą z tobą zrobić jakiś deal, wymienić hajs albo
podwieźć do granicy. Czujesz się osaczony, zaczynasz być
ostrożny, i tym samym męczysz się szybciej niż zwykle. Stamtąd
do przejścia granicznego jest jeszcze kilka kilometrów, które
trzeba pokonać taksówką. Następny krok to zdobycie stempla
wyjazdowego z Ekwadoru. Ja dostałam swój stempel bez problemu, ale
Bartka, który udał się do innego okienka, urzędniczka wysłała z
powrotem do Tulcan w celu zdobycia wizy do Kolumbii. Że niby Polacy
potrzebują specjalnej wizy. Jak pani, która przybiła mój stempel,
się o tym dowiedziała, wpadła w lekki popłoch i zatrzymała mój
paszport. Zaczęło się więc dochodzenie, czy potrzebujemy tej
wizy, czy jednak nie. Zaaferowane panie poszły dzwonić. Po jakiejś
pół godzinie wróciły uśmiechnięte, że jednak ok, ok, nie
trzeba żadnej wizy.
Po
zdobyciu stempla przekracza się pieszo granicę - most nad małą
dolinką. I idzie po stempel wjazdowy do Kolumbii. Tu już poszło
gładko. Stąd taksówką lub tańszą opcją – colectivo (takim
ogórkiem) jedzie się do Ipiales – pierwszego kolumbijskiego
miasteczka za granicą.
Trochę
się ekscytujemy i wypatrujemy już różnic między Kolumbią a
Ekwadorem. No więc – jakby inna architektura, bardziej
wielopoziomowa, jakby więcej sklepów i lepiej zaopatrzone, ludzi na
ulicach więcej, więcej hałasu, krzyków i muzyki. Ale to wszystko
może tylko dlatego, że przejeżdżamy przez środek targu.
W
Ipiales szybko wskakujemy w autobus do Pasto – zanim się ściemni,
chcemy dotrzeć jak najdalej od granicy (miasteczka graniczne,
podobnie jak portowe, często mają szemrany klimat) i zarazem jak
najdalej na północ. W końcu Kolumbia to wielki kraj, a my mamy na
przebycie go niecałe dwa miesiące.
Bezpieczeństwo
Pasto
to dla nas tylko punkt przerzutowy – kima i dalej w drogę.
Pierwotnie planowaliśmy udać się nocnym autobusem z Ipiales wprost
do Popayan. W ostatniej chwili zaczęłam grzebać w internecie i
okazało się, że wszyscy odradzają jazdę nocą, bo odcinek
Pasto-Popayan jest niebezpieczny, regularnie zdarzają się tam
kradzieże. Grupa gagatków z bronią zatrzymuje autobus i bierze
sobie z niego, co chce. Wszystkie serwisy internetowe o tym trąbią,
przestrzegają także Kolumbijczycy. No więc zrezygnowaliśmy.
Na
granicy nikt nas nie pyrał, za to w autobusie na trasie
Pasto-Popayan zdarzyła się kontrola. Kolesie w moro i z karabinami
zatrzymali autobus, sprawdzili nam paszporty i przejrzeli część
bagaży. Takich „posterunków” spotkaliśmy po drodze kilka.
Widać to standardowa praktyka. Nawet jadąc rzadziej uczęszczaną
drogą przez Park Narodowy Punrace, o tej porze roku kompletnie
zalany deszczem i zimny, dojrzałam dwóch ziomków z bronią, w
samym środku niczego, chroniących się przed deszczem pod wielkim
liściem jakiegoś krzewu.
Gdy
w Vilcabambie robiliśmy wywiad na temat Kolumbii, wszyscy
entuzjastycznie twierdzili, że jest bardzo bezpiecznie, nawet
bezpieczniej niż w Ekwadorze. Tymczasem, ledwie przyjechaliśmy do
Popayan, właściciel hostelu ostrzegł nas, żeby aparat
fotograficzny nosić raczej w torbie niż na ramieniu, bo kradzieże
to chleb powszedni, zdarzają się nawet w centrum w biały dzień. W
San Agustin z kolei nie polecają szwędać się po zmroku. Ponoć
kilka tygodni temu w okolicy pojawiła się kilkunastoosobowa banda,
nie wiadomo dokładnie skąd, z Bogoty czy Neivy, i zrobiło się
niebezpiecznie, nawet lokalni starają się nie kręcić, gdy jest
ciemno.
Przykre
to wszystko. Chcąc nie chcąc jest się trochę bardziej spiętym i
z większą nieufnością podchodzi się do ludzi.
Drogi
Kolumbijskie
drogi, w porównaniu do ekwadorskich, są koszmarne. Bardzo wyboiste, jezdnie
albo popsute, albo w naprawie, albo jeszcze nie położone. Tym samym
odległość 250 km między Pasto a Popayan pokonuje się w 7-8
godzin . A jedziemy główną drogą krajową, Panamericaną, która
ponoć jest w świetnym stanie.
Jeszcze
większa zgroza jest na trasie Popayan-San Agustin – 120 km w
pokonujemy w 4,5 do 6 godzin, w zależności od brawury kierowcy.
Przez większość czasu jezdni nie ma; za to są gigantyczne dziury,
pełne wody, i wszechobecne błoto. A, gdy spojrzysz na mapę
Kolumbii, okazuje się że obie drogi to jedne z ważniejszych
arterii komunikacyjnych w kraju.
Jutro
jedziemy nocnym z San Agustin do Bogoty. Już się nie mogę
doczekać.
Za
to z Bogoty do Cartageny lecimy samolotem – nie dość, że
oszczędza się kilkanaście godzin, to bilet lotniczy okazał się
tańszy niż autobusowy.
Popayan
Jest
dokładnie takie, jak piszą w przewodnikach: nieduże kolonialne
miasto z kredowobiałymi budynkami starówki i kilkoma kościołami
do zwiedzenia. Ponadto, Popayan zostało wybrane przez UNESCO miastem
gastronomicznym, jakoby ze względu na podtrzymywanie tradycyjnych
metod przygotowania żywności. W hostelu, gdzie się zatrzymaliśmy,
na ścianie wisiała lista najznamienitszych lokalnych przysmaków.
Spróbowaliśmy dwóch czy trzech i podziękowaliśmy, doznania
okazały się zbyt obce dla naszych kubków smakowych.
ParkLife
Hostel
Na
koniec pogodny akcent – trafiliśmy do bardzo klimatycznego, ładnie
urządzonego hostelu, który ma wspólną ścianę z katedrą - katedralne witraże wychodzą nie, jak mogłoby się zdawać, na zewnątrz, lecz wprost na hostelową jadalnię. Zostaliśmy tam parę dni, żeby po dwóch tygodniach doprowadzić się w końcu do zdrowia.
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz