poniedziałek, 20 października 2014

Bienvenidos en Colombia #1

Granica
Przekroczenie granicy Ekwador – Kolumbia okazało się całym rytuałem. Punkt, do którego dojeżdżasz w Ekwadorze, to miejscowość Tulcan. Gdy tylko wysiadasz z autobusu, zaczynają cię okrążać ludzie–kantory (to jedyny rodzaj kantorów na tym przejściu granicznym; jak się potem okazało, bardzo się opłaca wymieniać u nich pieniądze). Wszyscy chcą z tobą zrobić jakiś deal, wymienić hajs albo podwieźć do granicy. Czujesz się osaczony, zaczynasz być ostrożny, i tym samym męczysz się szybciej niż zwykle. Stamtąd do przejścia granicznego jest jeszcze kilka kilometrów, które trzeba pokonać taksówką. Następny krok to zdobycie stempla wyjazdowego z Ekwadoru. Ja dostałam swój stempel bez problemu, ale Bartka, który udał się do innego okienka, urzędniczka wysłała z powrotem do Tulcan w celu zdobycia wizy do Kolumbii. Że niby Polacy potrzebują specjalnej wizy. Jak pani, która przybiła mój stempel, się o tym dowiedziała, wpadła w lekki popłoch i zatrzymała mój paszport. Zaczęło się więc dochodzenie, czy potrzebujemy tej wizy, czy jednak nie. Zaaferowane panie poszły dzwonić. Po jakiejś pół godzinie wróciły uśmiechnięte, że jednak ok, ok, nie trzeba żadnej wizy.
Po zdobyciu stempla przekracza się pieszo granicę - most nad małą dolinką. I idzie po stempel wjazdowy do Kolumbii. Tu już poszło gładko. Stąd taksówką lub tańszą opcją – colectivo (takim ogórkiem) jedzie się do Ipiales – pierwszego kolumbijskiego miasteczka za granicą.
Trochę się ekscytujemy i wypatrujemy już różnic między Kolumbią a Ekwadorem. No więc – jakby inna architektura, bardziej wielopoziomowa, jakby więcej sklepów i lepiej zaopatrzone, ludzi na ulicach więcej, więcej hałasu, krzyków i muzyki. Ale to wszystko może tylko dlatego, że przejeżdżamy przez środek targu.
W Ipiales szybko wskakujemy w autobus do Pasto – zanim się ściemni, chcemy dotrzeć jak najdalej od granicy (miasteczka graniczne, podobnie jak portowe, często mają szemrany klimat) i zarazem jak najdalej na północ. W końcu Kolumbia to wielki kraj, a my mamy na przebycie go niecałe dwa miesiące.

Bezpieczeństwo
Pasto to dla nas tylko punkt przerzutowy – kima i dalej w drogę. Pierwotnie planowaliśmy udać się nocnym autobusem z Ipiales wprost do Popayan. W ostatniej chwili zaczęłam grzebać w internecie i okazało się, że wszyscy odradzają jazdę nocą, bo odcinek Pasto-Popayan jest niebezpieczny, regularnie zdarzają się tam kradzieże. Grupa gagatków z bronią zatrzymuje autobus i bierze sobie z niego, co chce. Wszystkie serwisy internetowe o tym trąbią, przestrzegają także Kolumbijczycy. No więc zrezygnowaliśmy.
Na granicy nikt nas nie pyrał, za to w autobusie na trasie Pasto-Popayan zdarzyła się kontrola. Kolesie w moro i z karabinami zatrzymali autobus, sprawdzili nam paszporty i przejrzeli część bagaży. Takich „posterunków” spotkaliśmy po drodze kilka. Widać to standardowa praktyka. Nawet jadąc rzadziej uczęszczaną drogą przez Park Narodowy Punrace, o tej porze roku kompletnie zalany deszczem i zimny, dojrzałam dwóch ziomków z bronią, w samym środku niczego, chroniących się przed deszczem pod wielkim liściem jakiegoś krzewu.

Gdy w Vilcabambie robiliśmy wywiad na temat Kolumbii, wszyscy entuzjastycznie twierdzili, że jest bardzo bezpiecznie, nawet bezpieczniej niż w Ekwadorze. Tymczasem, ledwie przyjechaliśmy do Popayan, właściciel hostelu ostrzegł nas, żeby aparat fotograficzny nosić raczej w torbie niż na ramieniu, bo kradzieże to chleb powszedni, zdarzają się nawet w centrum w biały dzień. W San Agustin z kolei nie polecają szwędać się po zmroku. Ponoć kilka tygodni temu w okolicy pojawiła się kilkunastoosobowa banda, nie wiadomo dokładnie skąd, z Bogoty czy Neivy, i zrobiło się niebezpiecznie, nawet lokalni starają się nie kręcić, gdy jest ciemno.
Przykre to wszystko. Chcąc nie chcąc jest się trochę bardziej spiętym i z większą nieufnością podchodzi się do ludzi.

Drogi
Kolumbijskie drogi, w porównaniu do ekwadorskich, są koszmarne. Bardzo wyboiste, jezdnie albo popsute, albo w naprawie, albo jeszcze nie położone. Tym samym odległość 250 km między Pasto a Popayan pokonuje się w 7-8 godzin . A jedziemy główną drogą krajową, Panamericaną, która ponoć jest w świetnym stanie.
Jeszcze większa zgroza jest na trasie Popayan-San Agustin – 120 km w pokonujemy w 4,5 do 6 godzin, w zależności od brawury kierowcy. Przez większość czasu jezdni nie ma; za to są gigantyczne dziury, pełne wody, i wszechobecne błoto. A, gdy spojrzysz na mapę Kolumbii, okazuje się że obie drogi to jedne z ważniejszych arterii komunikacyjnych w kraju.
Jutro jedziemy nocnym z San Agustin do Bogoty. Już się nie mogę doczekać.
Za to z Bogoty do Cartageny lecimy samolotem – nie dość, że oszczędza się kilkanaście godzin, to bilet lotniczy okazał się tańszy niż autobusowy.

Popayan
Jest dokładnie takie, jak piszą w przewodnikach: nieduże kolonialne miasto z kredowobiałymi budynkami starówki i kilkoma kościołami do zwiedzenia. Ponadto, Popayan zostało wybrane przez UNESCO miastem gastronomicznym, jakoby ze względu na podtrzymywanie tradycyjnych metod przygotowania żywności. W hostelu, gdzie się zatrzymaliśmy, na ścianie wisiała lista najznamienitszych lokalnych przysmaków. Spróbowaliśmy dwóch czy trzech i podziękowaliśmy, doznania okazały się zbyt obce dla naszych kubków smakowych.




ParkLife Hostel
Na koniec pogodny akcent – trafiliśmy do bardzo klimatycznego, ładnie urządzonego hostelu, który ma wspólną ścianę z katedrą  - katedralne witraże wychodzą nie, jak mogłoby się zdawać, na zewnątrz, lecz wprost na hostelową jadalnię. Zostaliśmy tam parę dni, żeby po dwóch tygodniach doprowadzić się w końcu do zdrowia.
(w)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz