wtorek, 23 grudnia 2014

Peru. Pierwsze dni.

Ekwador ma trzy przejścia graniczne z Peru: dwa powszechnie używane, a trzecie znacznie rzadziej. My wybraliśmy to trzecie, bo z Vilcabamby chcieliśmy dotrzeć prosto do Chachapoyas, miasta Ludzi z Chmur, i tędy było najbliżej.
Podróż z Vilca do Chacha trwa jakieś 16-17 godzin i obejmuje 5 przesiadek autobusowych. Można, oczywiście, zatrzymać się po drodze na noc, by odsapnąć, ale my chcieliśmy od razu trafić w kolejne piękne miejsce, więc zrobiliśmy to za jednym zamachem.
Na głównej ulicy Vilcabamby o pierwszej w nocy łapie się autobus do Zumby. Do Zumby dotarliśmy o wpół do szóstej rano. Pierwszy transport do La Balsa (tak się nazywa przejście graniczne), tzw. ranchera, rusza o ósmej. Ranchera wygląda tak:




A jak dwie rachery się mijają, obie zjeżdżają na pobocze, co wygląda tak:




Do granicy jedzie się półtorej godziny dość spektakularną, nieasfaltowaną, wąska drogą andyjską, na przemian dużo pod górę i sporo z górki. Ranchera dowozi cię do samiutkiego przejścia granicznego, które wygląda tak:




By dostać pieczątkę wyjazdową z Ekwadoru trzeba się cofnąć jakieś dwadzieścia metrów. Można się też nie cofać, tylko przemknąć przez tą granicę, prawdopodobnie nikt nie zwróci uwagi. Z przejścia granicznego korzystają głównie miejscowi z obu stron, którzy sobie po prostu przez nie przechodzą. Strażnicy graniczni siedzą w swoich budach, tego ekwadorskiego w zasadzie musieliśmy zawołać, by podbił nam paszporty. Gdy spytałam go, kiedy możemy wrócić do Ekwadoru, powiedział, że nie wie, bo nie ma dostępu do systemu. Musielibyśmy się spytać na innym przejściu granicznym.
Przejście od strony peruwiańskiej wygląda tak:




Granicznik po stronie peruwiańskiej okazał się powolnym, skrupulatnym urzędasem. Dał nam wizę na trzy miesiące, choć ponoć standardową praktyką jest sześć miesięcy na start. Na pytanie, dlaczego tylko na trzy, nie odpowiedział. Nie to nie.
Z granicy do najbliższego miasta, San Ignacio, trzeba przejechać taksą, bo innego transportu nie ma. Potem z San Ignacio do Jaen autobusem (ze trzy godzie), z kolei z Jaen do Bagua Grande busikiem, zwanym na tym kontynencie colectivo (z półtorej godziny), i ostatni etap – z Bagua Grande do Chachapoyas również colectivo (ostatnie dwie godzinki). Do Chacha dotarliśmy koło osiemnastej, czyli wszystko zgodnie z planem. Znaleźliśmy hostel i padliśmy na pysk.
Następnego dnia wstaliśmy co prawda rano, ale poszliśmy na targ i trochę zamarudziliśmy. Jak już zjedliśmy śniadanie, było po dziesiątej. Okazało się, że jest za późno, by jechać do tych spektakularnych miejsc, dla których tu przyjechaliśmy (o nich w kolejnych postach). W związku z tym Jose, gospodarz hostelu, polecił nam przejechać się do pobliskiej wioski, Huacas, na mirador nad kanionem del Solche.
Okazało się, że kanion jest totalnie wypasiony. Przepiękny, rozległy, głęboki, z kilkoma wodospadami. Ziemia jest tam rdzawoczerwona, roślinność w większości kolczasta, a pejzaż głównie skalisty, na swój sposób bardzo surowy. Okolica nie jest popularna, spotkaliśmy trzy osoby na krzyż. Do tego jeszcze pogoda była oszałamiająca. Pozachwycaliśmy się tam ładnych parę godzin.









(w)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz