Ekwador
ma trzy przejścia graniczne z Peru: dwa powszechnie używane, a
trzecie znacznie rzadziej. My wybraliśmy to trzecie, bo z Vilcabamby
chcieliśmy dotrzeć prosto do Chachapoyas, miasta Ludzi z Chmur, i
tędy było najbliżej.
Podróż
z Vilca do Chacha trwa jakieś 16-17 godzin i obejmuje 5 przesiadek
autobusowych. Można, oczywiście, zatrzymać się po drodze na noc,
by odsapnąć, ale my chcieliśmy od razu trafić w kolejne piękne
miejsce, więc zrobiliśmy to za jednym zamachem.
Na
głównej ulicy Vilcabamby o pierwszej w nocy łapie się autobus do
Zumby. Do Zumby dotarliśmy o wpół do szóstej rano. Pierwszy transport do La Balsa (tak się nazywa przejście graniczne), tzw. ranchera,
rusza o ósmej. Ranchera wygląda tak:
A
jak dwie rachery się mijają, obie zjeżdżają na pobocze, co
wygląda tak:
Do
granicy jedzie się półtorej godziny dość spektakularną,
nieasfaltowaną, wąska drogą andyjską, na przemian dużo pod górę
i sporo z górki. Ranchera dowozi cię do samiutkiego
przejścia granicznego, które wygląda tak:
By
dostać pieczątkę wyjazdową z Ekwadoru trzeba się
cofnąć jakieś dwadzieścia metrów. Można się też nie cofać,
tylko przemknąć przez tą granicę, prawdopodobnie nikt nie zwróci
uwagi. Z przejścia granicznego korzystają głównie miejscowi z obu
stron, którzy sobie po prostu przez nie przechodzą. Strażnicy
graniczni siedzą w swoich budach, tego ekwadorskiego w zasadzie
musieliśmy zawołać, by podbił nam paszporty. Gdy spytałam go,
kiedy możemy wrócić do Ekwadoru, powiedział, że nie wie, bo nie
ma dostępu do systemu. Musielibyśmy się spytać na innym przejściu
granicznym.
Przejście
od strony peruwiańskiej wygląda tak:
Granicznik
po stronie peruwiańskiej okazał się powolnym, skrupulatnym
urzędasem. Dał nam wizę na trzy miesiące, choć ponoć
standardową praktyką jest sześć miesięcy na start. Na pytanie,
dlaczego tylko na trzy, nie odpowiedział. Nie to nie.
Z
granicy do najbliższego miasta, San Ignacio, trzeba przejechać
taksą, bo innego transportu nie ma. Potem z San Ignacio do Jaen
autobusem (ze trzy godzie), z kolei z Jaen do Bagua Grande busikiem,
zwanym na tym kontynencie colectivo (z półtorej godziny), i
ostatni etap – z Bagua Grande do Chachapoyas również colectivo
(ostatnie dwie godzinki). Do Chacha dotarliśmy koło osiemnastej,
czyli wszystko zgodnie z planem. Znaleźliśmy hostel i padliśmy na
pysk.
Następnego
dnia wstaliśmy co prawda rano, ale poszliśmy na targ i trochę
zamarudziliśmy. Jak już zjedliśmy śniadanie, było po dziesiątej. Okazało się, że jest za późno, by jechać do tych
spektakularnych miejsc, dla których tu przyjechaliśmy (o nich w
kolejnych postach). W związku z tym Jose, gospodarz hostelu, polecił
nam przejechać się do pobliskiej wioski, Huacas, na mirador nad
kanionem del Solche.
Okazało
się, że kanion jest totalnie wypasiony. Przepiękny, rozległy,
głęboki, z kilkoma wodospadami. Ziemia jest tam rdzawoczerwona,
roślinność w większości kolczasta, a pejzaż głównie skalisty,
na swój sposób bardzo surowy. Okolica nie jest popularna,
spotkaliśmy trzy osoby na krzyż. Do tego jeszcze pogoda była
oszałamiająca. Pozachwycaliśmy się tam ładnych parę godzin.
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz