Sweat
lodge albo szałas potu to już dla nas nie całkowita nowość.
Ja pociłem się w nim już po raz trzeci, o czym pisałem w tym poście oraz w tym. Napiszę więc tylko o nowościach.
Prowadzącym
był mieszkający w tutejszej (czyli mieszczącej się w Świętej
Dolinie Inków koło Cuzco) miejscowości Arin meksykanin Roberto, na
czas ceremonii przybierający imię Taki.
Taki to ten najbardziej po lewej, nad tyłkiem tego zwariowanego psa (o którym w kolejnym poście) |
Dygresja.
Co
ciekawe, napisaliśmy do niego kilka tygodni wcześniej z pytaniem,
czy nie przyjmie nas na wolontariat. Gość od czasu do czasu szuka
kogoś, kto pomoże mu w prowadzeniu jego plantacji grzybów
jadalnych i leczniczych. Ma tam podobno różne wzmacniające układ
odpornościowy grzybki, ale niestety ma też obecnie pewną Chinkę
na terminie.
W
każdym razie chcę wkrótce odwiedzić go ponownie, żeby pokazał
mi swoje uprawy, bo temat bardzo ciekawy. O grzybach ludzkość wie
nadal bardzo niewiele, a być może uratują nam one w przyszłości
tyłki. Jak to? Podobno odkryto niedawno grzyby, które sprawnie
rozkładają plastik, oraz inne,
które recyklują ropę! Teraz trzeba tylko wykminić, jak tu wcisnąć
je masowo i rentownie wielkim trucicielom świata. No i potrzeba
ludzi, którzy będą je przemysłowo hodować.
Koniec
dygresji.
Tym
razem pomogliśmy odrobinę w przygotowaniach. Taki poprosił, abyśmy
nałamali gałęzi eukaliptusa oraz molle,
czyli peruwiańskiego drzewa pieprzowego. Gałęzie miały mocny
aromat żywiczny i były podczas ceremonii maczane w wiadrze z wodą, aby następnie zraszać abuelitos
(„dziadków”), czyli
wrzucane do środka szałasu rozgrzane kamienie. A tych było znów
aż 13 na każdą vuelta,
których było jak zwykle cztery.
Tym
razem było też bardziej swojsko. Taki przypomniał, że ceremonia
jest metaforycznym powrotem do łona Matki Ziemi, aby wychodząc,
odrodzić się. Tak więc rozgolaszenie jest naturalne, bo tak na
świat przyszliśmy. Nie ma się co krępować, wszak nie jesteśmy
tu po to, by się oglądać. Jeśli ktoś czuje się tak swobodniej,
to proszę bardzo. Kilkoro uczestników czuło się.
Inną
nowością był ołtarzyk, na którym uczestnicy wyłożyli swoje
„przedmioty mocy”. Były to różne kryształy, kamienie, agua
de florida (ziołowe „sole
trzeźwiące” o przeważającej woni bergamotki na alkoholu),
tytoń, figurka inkaskiego bóstwa, tykwa, misa tybetańska oraz
kukurydza (jest tu ich kilka gatunków i dla Inków były, zdaję
się, symbolem dobrych zbiorów czy coś).
Jako
pilny dokumentator, strzeliłem ołtarzykowi fotę, co okazało się
delikatnym faux pais,
przynajmniej dla nieco dziwnego Kanadyjczyka Adama, który studiuje
obecnie moce ayahuaski w peruwiańskiej dżungli. Powiedział, że
fotografowanie ołtarza is not very respectful.
Nie powiedział jednak, dlaczego. Być może kradnę w ten sposób
część mocy przedmiotom.
Osobiście,
nie przekonuje mnie cała ta koncepcja. Wprowadza klimat materializmu
w sprawy, które, zdawałoby się, powinny z założenia być
anty materialistyczne i skierowane na człowieka. W Valle
Sagrada rynek „przedmiotów mocy” zdaje się być prężny i
lukratywny. Tak jak cały „przemysł” ceremonii z substancjami
leczniczo-halucynogennymi. Sam nie wiem, co o tym myśleć.
zbezczeszczony zdjęciem ołtarz |
Wracając
do głównego wątku, był to też chyba najsilniejszy temazcal,
w jakim uczestniczyliśmy. Ostatnia vuelta okazała
się niemal zbyt mocna dla samego prowadzącego. Poprosił o
zastąpienie go przy prowadzeniu jej. Dla mnie pierwsze trzy były w
miarę spoko, przy czwartej już leżałem, próbując wytrwać.
Weronka
weszła z nadzieją, że pomoże jej to z nabrzmiałym węzłem
chłonnym, który dokuczał jej od kilku tygodni. Nieco się też
niepokoiła, bo być może nie jest dobrym pomysłem skrajne
nagrzewanie ciała, jeśli jest to zapalenie, a zapewne było.
Podzieliliśmy się obawami z Takim, który odpowiedział, że na
pewno pomoże. Mylił się. Zdaję się, że to jeden z tych
nieodpowiedzialnych znachorów, co uważają, że ich lekarstwo
pomaga na wszystko. Staramy się na takich uważać, ale czasem
tracimy czujność.
Ja,
wchodząc do szałasu, byłem lekko podziębiony. W dolinie trwa
akurat pora deszczowa, pada niezbyt intensywnie, ale codziennie, i
jest chłodno. Po temazcalu czułem
się dużo lepiej. Nagrzanie zwykle pomaga na większość moich
skromnych dolegliwości.
Zdaję
się, że pomogły mi też wibracje leczniczych pieśni. Większość
była nudnawa, ale prosta i dobrze mi się w nich uczestniczyło.
Zaczynam powoli rozumieć leczniczy wymiar śpiewów. Nucąc,
przesyła się wibracje po całym ciele, co może uspokoić organizm
(spróbujcie kiedyś na ciężki lub cisnący żołądek) oraz umysł.
W konfrontacji z silnymi bodźcami trudnego do zniesienia gorąca,
wibracje te pomogły mi nie wpaść w popłoch. A spokój i równy
oddech świetnie wspomagają organizm podczas przyjmowania tak dużej
dawki leczniczych bodźców.
ciąg dalszy uszczelniania szałasu |
Inną
nowością było też żucie liści koki przed wejściem. Dla
jasności przypomnę, że koka to nie koks (tak jak makowiec to nie
heroina). Liście koki mają mnóstwo witamin i wspomagają
przyswajanie tlenu, co przydaje się na tych wysokościach (dolina
leży na trzech tysiącach metrów).
Ten
temazcal wydał się
nieco partyzancki, ale i tak chętnie skoczę tam znowu. Choćby
dlatego, że działa na zasadzie dobrowolnych datków bez progu
minimalnego, co w tej okolicy jest rzadkością.
Wiem
jednak, że nie mogę polegać na rzetelności prowadzącego. Przed
wejściem muszę sam ocenić, czy mój organizm właśnie tego teraz
potrzebuje. Tutaj sam muszę być własnym curandero.
Ale przecież poniekąd zawsze tak jest. Kto ma znać moje ciało
lepiej ode mnie? Lekarze i inni znachorzy mogą być przewodnikami,
ale to pacjent sam się leczy. I niech to będzie morał tej
opowieści: moje przyszłe zdrowie będzie wynikiem pilności w
studiowaniu auto-medycyny.
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz