piątek, 9 stycznia 2015

Temazcal #3

Sweat lodge albo szałas potu to już dla nas nie całkowita nowość. Ja pociłem się w nim już po raz trzeci, o czym pisałem w tym poście oraz w tym. Napiszę więc tylko o nowościach.

Prowadzącym był mieszkający w tutejszej (czyli mieszczącej się w Świętej Dolinie Inków koło Cuzco) miejscowości Arin meksykanin Roberto, na czas ceremonii przybierający imię Taki.

Taki to ten najbardziej po lewej, nad tyłkiem tego zwariowanego psa (o którym w kolejnym poście)

Dygresja.
Co ciekawe, napisaliśmy do niego kilka tygodni wcześniej z pytaniem, czy nie przyjmie nas na wolontariat. Gość od czasu do czasu szuka kogoś, kto pomoże mu w prowadzeniu jego plantacji grzybów jadalnych i leczniczych. Ma tam podobno różne wzmacniające układ odpornościowy grzybki, ale niestety ma też obecnie pewną Chinkę na terminie.
W każdym razie chcę wkrótce odwiedzić go ponownie, żeby pokazał mi swoje uprawy, bo temat bardzo ciekawy. O grzybach ludzkość wie nadal bardzo niewiele, a być może uratują nam one w przyszłości tyłki. Jak to? Podobno odkryto niedawno grzyby, które sprawnie rozkładają plastik, oraz inne, które recyklują ropę! Teraz trzeba tylko wykminić, jak tu wcisnąć je masowo i rentownie wielkim trucicielom świata. No i potrzeba ludzi, którzy będą je przemysłowo hodować.
Koniec dygresji.

Tym razem pomogliśmy odrobinę w przygotowaniach. Taki poprosił, abyśmy nałamali gałęzi eukaliptusa oraz molle, czyli peruwiańskiego drzewa pieprzowego. Gałęzie miały mocny aromat żywiczny i były podczas ceremonii maczane w wiadrze z wodą, aby następnie zraszać abuelitos („dziadków”), czyli wrzucane do środka szałasu rozgrzane kamienie. A tych było znów aż 13 na każdą vuelta, których było jak zwykle cztery.

Tym razem było też bardziej swojsko. Taki przypomniał, że ceremonia jest metaforycznym powrotem do łona Matki Ziemi, aby wychodząc, odrodzić się. Tak więc rozgolaszenie jest naturalne, bo tak na świat przyszliśmy. Nie ma się co krępować, wszak nie jesteśmy tu po to, by się oglądać. Jeśli ktoś czuje się tak swobodniej, to proszę bardzo. Kilkoro uczestników czuło się.

Inną nowością był ołtarzyk, na którym uczestnicy wyłożyli swoje „przedmioty mocy”. Były to różne kryształy, kamienie, agua de florida (ziołowe „sole trzeźwiące” o przeważającej woni bergamotki na alkoholu), tytoń, figurka inkaskiego bóstwa, tykwa, misa tybetańska oraz kukurydza (jest tu ich kilka gatunków i dla Inków były, zdaję się, symbolem dobrych zbiorów czy coś).
Jako pilny dokumentator, strzeliłem ołtarzykowi fotę, co okazało się delikatnym faux pais, przynajmniej dla nieco dziwnego Kanadyjczyka Adama, który studiuje obecnie moce ayahuaski w peruwiańskiej dżungli. Powiedział, że fotografowanie ołtarza is not very respectful. Nie powiedział jednak, dlaczego. Być może kradnę w ten sposób część mocy przedmiotom.
Osobiście, nie przekonuje mnie cała ta koncepcja. Wprowadza klimat materializmu w sprawy, które, zdawałoby się, powinny z założenia być anty materialistyczne i skierowane na człowieka. W Valle Sagrada rynek „przedmiotów mocy” zdaje się być prężny i lukratywny. Tak jak cały „przemysł” ceremonii z substancjami leczniczo-halucynogennymi. Sam nie wiem, co o tym myśleć.

zbezczeszczony zdjęciem ołtarz 

Wracając do głównego wątku, był to też chyba najsilniejszy temazcal, w jakim uczestniczyliśmy. Ostatnia vuelta okazała się niemal zbyt mocna dla samego prowadzącego. Poprosił o zastąpienie go przy prowadzeniu jej. Dla mnie pierwsze trzy były w miarę spoko, przy czwartej już leżałem, próbując wytrwać.
Weronka weszła z nadzieją, że pomoże jej to z nabrzmiałym węzłem chłonnym, który dokuczał jej od kilku tygodni. Nieco się też niepokoiła, bo być może nie jest dobrym pomysłem skrajne nagrzewanie ciała, jeśli jest to zapalenie, a zapewne było. Podzieliliśmy się obawami z Takim, który odpowiedział, że na pewno pomoże. Mylił się. Zdaję się, że to jeden z tych nieodpowiedzialnych znachorów, co uważają, że ich lekarstwo pomaga na wszystko. Staramy się na takich uważać, ale czasem tracimy czujność.
Ja, wchodząc do szałasu, byłem lekko podziębiony. W dolinie trwa akurat pora deszczowa, pada niezbyt intensywnie, ale codziennie, i jest chłodno. Po temazcalu czułem się dużo lepiej. Nagrzanie zwykle pomaga na większość moich skromnych dolegliwości.
Zdaję się, że pomogły mi też wibracje leczniczych pieśni. Większość była nudnawa, ale prosta i dobrze mi się w nich uczestniczyło. Zaczynam powoli rozumieć leczniczy wymiar śpiewów. Nucąc, przesyła się wibracje po całym ciele, co może uspokoić organizm (spróbujcie kiedyś na ciężki lub cisnący żołądek) oraz umysł. W konfrontacji z silnymi bodźcami trudnego do zniesienia gorąca, wibracje te pomogły mi nie wpaść w popłoch. A spokój i równy oddech świetnie wspomagają organizm podczas przyjmowania tak dużej dawki leczniczych bodźców.

ciąg dalszy uszczelniania szałasu

Inną nowością było też żucie liści koki przed wejściem. Dla jasności przypomnę, że koka to nie koks (tak jak makowiec to nie heroina). Liście koki mają mnóstwo witamin i wspomagają przyswajanie tlenu, co przydaje się na tych wysokościach (dolina leży na trzech tysiącach metrów).

Ten temazcal wydał się nieco partyzancki, ale i tak chętnie skoczę tam znowu. Choćby dlatego, że działa na zasadzie dobrowolnych datków bez progu minimalnego, co w tej okolicy jest rzadkością.
Wiem jednak, że nie mogę polegać na rzetelności prowadzącego. Przed wejściem muszę sam ocenić, czy mój organizm właśnie tego teraz potrzebuje. Tutaj sam muszę być własnym curandero. Ale przecież poniekąd zawsze tak jest. Kto ma znać moje ciało lepiej ode mnie? Lekarze i inni znachorzy mogą być przewodnikami, ale to pacjent sam się leczy. I niech to będzie morał tej opowieści: moje przyszłe zdrowie będzie wynikiem pilności w studiowaniu auto-medycyny.

(ano)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz