Ceremonia
oczyszczania odbywa się w tak zwanej sweat lodge,
czyli „szałasie potu”. W Vilcabambie są dwa miejsca, które się tym zajmują. Ja wybrałem się do centrum medytacji razem z
nowym ogrodnikiem wolontariuszem hosterii
– Niemcem Lotharem (to ten dzierżący truchło węża w poście
Psy i ludzie).
Bernard z centrum medytacji organizuje temazcal
w każdą drugą i czwartą sobotę miesiąca.
Szałas
to szczelnie przykryty kocami, prosty drewniany szkielet. Kilka
godzin przed ceremonią rozpala się ognisko, żeby rozgrzać do
czerwoności kamienie, które podczas ceremonii trafiają do szałasu.
Tym
razem przyszło aż 20 chętnych osób, co oznaczało ścisk i
niemożliwość siedzenia po turecku. Najpierw wchodzą panie, potem
panowie. Przed wejściem, każda osoba owiewa się dymem z ogniska, a
wchodząc mówi a'homi tako'jassi (zapis
fonetyczny), co oznacza 'dla wszystkich, których znam'. 'Zaklęcie'
to jest często powtarzane również w trakcie ceremonii.
Ceremonia
składa się z czterech vueltas
(wejść) lub puertas (drzwi).
Pierwsza jest na rozgrzewkę. Gdy wszyscy usadzą się na swoich
miejscach, pomocnicy wrzucają do środka kilka dużych, rozgrzanych
do czerwoności kamieni, które następnie prowadzący ceremonię
posypują wonną mieszanką roślinną, głównie tytoniem i bardzo
popularnym w Ekwadorze drewnem eteryczno-leczniczym palo santo
('święte drzewo' - Bursera
graveolens).
Spalając się podczas kontaktu z gorącymi kamieniami, mieszanka
ładnie iskrzy. Na początku każdej kolejnej vuelty
do środka wrzucane są nowe kamienie.
Gdy
już kamienie i wiadro wody wjadą do środka, wejście do szałasu
też jest uszczelniane i zaczyna się pocenie, polewanie kamieni
wodą, granie na bębnie i ceremonialne śpiewy w całkowitej
ciemności, w której widać tylko rozżarzone (do czasu polania
wodą) kamienie. Bernard zachęcał do wpatrywania się w nie, bo to
w tym miejscu mają pojawiać się potencjalne wizje. Pierwsza vuelta
trwała chyba tylko kilka minut
(nie myśli się o czasie), ale po jej zakończeniu wszyscy byli już
porządnie spoceni, a co słabsi lub bardziej spanikowani leżeli
bliżej ziemi, gdzie było odrobinę chłodniej. Po każdej vuelta
namiot jest otwierany z dwóch
stron na kilka do kilkunastu minut, żeby wpuścić trochę chłodnego
powietrza.
Druga
vuelta jest
najdłuższa, bo poświęcona modlitwie. Po kolei każdy uczestnik
głośno modli się, zwykle o zdrowie i szczęście swoje, bliskich i
dalszych znajomych.
W
odróżnieniu od ceremonii z udziałem psychodelików, najwyraźniej
ta ceremonia nie została wykorzeniona z lokalnej tradycji. Ponad
połowę uczestników stanowili miejscowi, poza tym kilkoro gringów
i Europejczyków.
Zaskoczyło
mnie nieco, że ten skądinąd rytuał 'pogański' (ignoranckie to
uproszczenie) i 'prekolumbijski' (a to z kolei
europocentryczne) najwyraźniej nie został również dotychczas
zaatakowany przed kościół katolicki. Co więcej, chyba zaszła
pewna zdrowa synergia. Podczas vuelty modlitw,
prawie połowa uczestników kierowała modlitwy do boga, ewidentnie
mając na myśli jedynego boga monoteistycznego. Większość modlitw
była prosta, typu: „zdrowia i szczęścia dla rodziny, w
szczególności mojej chrześnicy, i żeby szwagier przestał tyle
pić”. Ale była też jedna gringula, co modliła się o
przetrwanie zagrożonych gatunków gdzieś tam w Afryce.
Pod
koniec drugiej vuelty
tylko najtwardsi nie leżeli na ziemi. Ja leżałem. Niektórzy
zapewne skorzystali z rady Bernarda, że jak jest bardzo źle, to
trzeba zwinąć się w płód i przyłożyć rękę do ust i nosa
tak, żeby oddychać najchłodniejszym powietrzem tuż ponad matką
ziemią.
Swoją
drogą część symboliki temazcalu
to powrót do łona Pachamamy, gdzie następuje oczyszczenie, a
koniec ceremonii to ponowne narodziny – nie żadna radykalna
zmiana, ale jakaś.
Po
otwarciu szałasu kilka osób wyszło. Bernard mówił, że
'przerwanie kręgu' nie jest dobre dla ceremonii i bywają temazcale,
z których taita (z quichua 'ojciec'
– curandero
prowadzący temazcal lub
inne ceremonie) zabrania wychodzić, ale oni takich nie prowadzą.
Mówił, że sam brał udział w 500 ceremoniach i wyszedł może
trzy razy. Ja też wyszedłem, bo pęcherz mnie cisnął. Potem
dowiedziałem się, że o pełny pęcherz nie należy się martwić,
bo podczas pocenia się potrzeba w końcu ustaje. W każdym razie te
40 metrów do łazienki i z powrotem pokonałem nieco się
zataczając.
Gdy
już wszyscy wrócili na swoje miejsca (poza dwojgiem uczestników,
którzy czmychnęli), do szałasu wjechały szklanki wody. Każdy
wypił przynajmniej dwie duże szklany, a niektórzy wylali sobie na
głowę dodatkowe kilka.
Trzecia
vuelta miała być
najbardziej hardkorowa, ale też najkrótsza. Taka też była.
Dosłownie po kilkunastu sekundach uderzył mnie żar, który
natychmiast przeczyścił moje zatoki (niestety nie na stałe). Po
minucie leżałem już na ziemi. Było za ciasno, żeby zwinąć się
w kłębek, a palenisko było zbyt blisko, żeby wyciągnąć nogi,
więc czułem jak kolana, które trzymałem w górze, płonęły.
Bernard
uczył się prowadzenia ceremonii od Indian z rezerwatu. Przejął od
nich nowszą tradycję, według której ta najmocniejsza część
ceremonii poświęcona jest ulżeniu cierpieniom kobiet i dzieci na
całym świecie. Uczestnicy ceremonii powinni podejść do tej vuelty
nie jako do cierpienia, ale poświęcenia swojego komfortu, aby
dzięki temu kobiety i dzieci uzyskały ulgę w swoim trudnym losie.
Ta nowsza tradycja Indian wiąże się przede wszystkim z okropnym
spustoszeniem, które w północnoamerykańskich rezerwatach uczynił
alkohol i inne narkotyki, a co za tym idzie powszechna przemoc w
rodzinie.
Trzecie
wejście trwało najwyżej trzy minuty. Co ciekawe, połowa
uczestników ledwo dyszała, ale nikt nie wyszedł. Bernard uspokajał
wszystkich, że czwarta będzie dłuższa, ale już nie tak mocna. A
poświęcona jest uzupełnieniu modlitw (jeśli ktoś zapomniał
wspomnieć o czymś ważnym podczas drugiej vuelty)
i śpiewom ceremonialnym. Pod koniec czwartej vuelty
Bernard zachęcił każdego, kto jeszcze nie zwinął się w płód,
że teraz ma ostatnią szansę na zadośćuczynienie symbolicznemu
wymiarowi ceremonii.
Po
wyjściu z szałasu kilka minut dochodziłem do siebie, a potem
kolejne kilkanaście brałem prysznic, ubierałem się i zbierałem
mandżur. Przed ceremonią zastanawiałem się jeszcze, czy aby nie
pójść potem na koncert, ale nie było możliwości. Skoczyliśmy z
Lotharem na taniego i smacznego naleśnika z warzywami do Natural
Joghurt, i zmyliśmy się na chatę. Tam sprawdziłem, czy Weronka
daje sobie radę z barem i uciekłem spać, bo jednak głowa lekko
mnie bolała z odwodnienia. Następnego dnia nie czułem jakiegoś
wyjątkowego wzrostu wydolności, ale też żadnych skutków
ubocznych.
Kilka
dni później trafiliśmy z Weronką na kolejny temazcal,
otwierający całonocną ceremonię z okazji jesiennego przesilenia.
Różnic było sporo. Bardzo sporo. Ale o tym następnym razem.
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz