niedziela, 28 września 2014

Temazcal czyli hardkorowa babcia sauny

Ceremonia oczyszczania odbywa się w tak zwanej sweat lodge, czyli „szałasie potu”. W Vilcabambie są dwa miejsca, które się tym zajmują. Ja wybrałem się do centrum medytacji razem z nowym ogrodnikiem wolontariuszem hosterii – Niemcem Lotharem (to ten dzierżący truchło węża w poście Psy i ludzie). Bernard z centrum medytacji organizuje temazcal w każdą drugą i czwartą sobotę miesiąca.

Szałas to szczelnie przykryty kocami, prosty drewniany szkielet. Kilka godzin przed ceremonią rozpala się ognisko, żeby rozgrzać do czerwoności kamienie, które podczas ceremonii trafiają do szałasu.


Tym razem przyszło aż 20 chętnych osób, co oznaczało ścisk i niemożliwość siedzenia po turecku. Najpierw wchodzą panie, potem panowie. Przed wejściem, każda osoba owiewa się dymem z ogniska, a wchodząc mówi a'homi tako'jassi (zapis fonetyczny), co oznacza 'dla wszystkich, których znam'. 'Zaklęcie' to jest często powtarzane również w trakcie ceremonii.

Ceremonia składa się z czterech vueltas (wejść) lub puertas (drzwi). Pierwsza jest na rozgrzewkę. Gdy wszyscy usadzą się na swoich miejscach, pomocnicy wrzucają do środka kilka dużych, rozgrzanych do czerwoności kamieni, które następnie prowadzący ceremonię posypują wonną mieszanką roślinną, głównie tytoniem i bardzo popularnym w Ekwadorze drewnem eteryczno-leczniczym palo santo ('święte drzewo' - Bursera graveolens). Spalając się podczas kontaktu z gorącymi kamieniami, mieszanka ładnie iskrzy. Na początku każdej kolejnej vuelty do środka wrzucane są nowe kamienie.

Gdy już kamienie i wiadro wody wjadą do środka, wejście do szałasu też jest uszczelniane i zaczyna się pocenie, polewanie kamieni wodą, granie na bębnie i ceremonialne śpiewy w całkowitej ciemności, w której widać tylko rozżarzone (do czasu polania wodą) kamienie. Bernard zachęcał do wpatrywania się w nie, bo to w tym miejscu mają pojawiać się potencjalne wizje. Pierwsza vuelta trwała chyba tylko kilka minut (nie myśli się o czasie), ale po jej zakończeniu wszyscy byli już porządnie spoceni, a co słabsi lub bardziej spanikowani leżeli bliżej ziemi, gdzie było odrobinę chłodniej. Po każdej vuelta namiot jest otwierany z dwóch stron na kilka do kilkunastu minut, żeby wpuścić trochę chłodnego powietrza.

Druga vuelta jest najdłuższa, bo poświęcona modlitwie. Po kolei każdy uczestnik głośno modli się, zwykle o zdrowie i szczęście swoje, bliskich i dalszych znajomych.
W odróżnieniu od ceremonii z udziałem psychodelików, najwyraźniej ta ceremonia nie została wykorzeniona z lokalnej tradycji. Ponad połowę uczestników stanowili miejscowi, poza tym kilkoro gringów i Europejczyków.
Zaskoczyło mnie nieco, że ten skądinąd rytuał 'pogański' (ignoranckie to uproszczenie) i 'prekolumbijski' (a to z kolei europocentryczne) najwyraźniej nie został również dotychczas zaatakowany przed kościół katolicki. Co więcej, chyba zaszła pewna zdrowa synergia. Podczas vuelty modlitw, prawie połowa uczestników kierowała modlitwy do boga, ewidentnie mając na myśli jedynego boga monoteistycznego. Większość modlitw była prosta, typu: „zdrowia i szczęścia dla rodziny, w szczególności mojej chrześnicy, i żeby szwagier przestał tyle pić”. Ale była też jedna gringula, co modliła się o przetrwanie zagrożonych gatunków gdzieś tam w Afryce.
Pod koniec drugiej vuelty tylko najtwardsi nie leżeli na ziemi. Ja leżałem. Niektórzy zapewne skorzystali z rady Bernarda, że jak jest bardzo źle, to trzeba zwinąć się w płód i przyłożyć rękę do ust i nosa tak, żeby oddychać najchłodniejszym powietrzem tuż ponad matką ziemią.
Swoją drogą część symboliki temazcalu to powrót do łona Pachamamy, gdzie następuje oczyszczenie, a koniec ceremonii to ponowne narodziny – nie żadna radykalna zmiana, ale jakaś.

Po otwarciu szałasu kilka osób wyszło. Bernard mówił, że 'przerwanie kręgu' nie jest dobre dla ceremonii i bywają temazcale, z których taita (z quichua 'ojciec' – curandero prowadzący temazcal  lub inne ceremonie) zabrania wychodzić, ale oni takich nie prowadzą. Mówił, że sam brał udział w 500 ceremoniach i wyszedł może trzy razy. Ja też wyszedłem, bo pęcherz mnie cisnął. Potem dowiedziałem się, że o pełny pęcherz nie należy się martwić, bo podczas pocenia się potrzeba w końcu ustaje. W każdym razie te 40 metrów do łazienki i z powrotem pokonałem nieco się zataczając.
Gdy już wszyscy wrócili na swoje miejsca (poza dwojgiem uczestników, którzy czmychnęli), do szałasu wjechały szklanki wody. Każdy wypił przynajmniej dwie duże szklany, a niektórzy wylali sobie na głowę dodatkowe kilka.

Trzecia vuelta miała być najbardziej hardkorowa, ale też najkrótsza. Taka też była. Dosłownie po kilkunastu sekundach uderzył mnie żar, który natychmiast przeczyścił moje zatoki (niestety nie na stałe). Po minucie leżałem już na ziemi. Było za ciasno, żeby zwinąć się w kłębek, a palenisko było zbyt blisko, żeby wyciągnąć nogi, więc czułem jak kolana, które trzymałem w górze, płonęły.
Bernard uczył się prowadzenia ceremonii od Indian z rezerwatu. Przejął od nich nowszą tradycję, według której ta najmocniejsza część ceremonii poświęcona jest ulżeniu cierpieniom kobiet i dzieci na całym świecie. Uczestnicy ceremonii powinni podejść do tej vuelty nie jako do cierpienia, ale poświęcenia swojego komfortu, aby dzięki temu kobiety i dzieci uzyskały ulgę w swoim trudnym losie. Ta nowsza tradycja Indian wiąże się przede wszystkim z okropnym spustoszeniem, które w północnoamerykańskich rezerwatach uczynił alkohol i inne narkotyki, a co za tym idzie powszechna przemoc w rodzinie.

Trzecie wejście trwało najwyżej trzy minuty. Co ciekawe, połowa uczestników ledwo dyszała, ale nikt nie wyszedł. Bernard uspokajał wszystkich, że czwarta będzie dłuższa, ale już nie tak mocna. A poświęcona jest uzupełnieniu modlitw (jeśli ktoś zapomniał wspomnieć o czymś ważnym podczas drugiej vuelty) i śpiewom ceremonialnym. Pod koniec czwartej vuelty Bernard zachęcił każdego, kto jeszcze nie zwinął się w płód, że teraz ma ostatnią szansę na zadośćuczynienie symbolicznemu wymiarowi ceremonii.

Po wyjściu z szałasu kilka minut dochodziłem do siebie, a potem kolejne kilkanaście brałem prysznic, ubierałem się i zbierałem mandżur. Przed ceremonią zastanawiałem się jeszcze, czy aby nie pójść potem na koncert, ale nie było możliwości. Skoczyliśmy z Lotharem na taniego i smacznego naleśnika z warzywami do Natural Joghurt, i zmyliśmy się na chatę. Tam sprawdziłem, czy Weronka daje sobie radę z barem i uciekłem spać, bo jednak głowa lekko mnie bolała z odwodnienia. Następnego dnia nie czułem jakiegoś wyjątkowego wzrostu wydolności, ale też żadnych skutków ubocznych.


Kilka dni później trafiliśmy z Weronką na kolejny temazcal, otwierający całonocną ceremonię z okazji jesiennego przesilenia. Różnic było sporo. Bardzo sporo. Ale o tym następnym razem.

(ano)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz