Mieszkamy
w Świętej Dolinie już ponad trzy tygodnie, a ja nadal nie mam
jednoznacznego stosunku do tego miejsca.
Na
pewno swoje robi to, że przez cały ten czas byłam bardziej lub
mniej chora. Miałam węzeł chłonny jednego dnia wielkości ziarnka
fasoli, a kolejnego – dużego jajka. Jednego dnia wysoka gorączka,
następnego – pięć opryszczek na ustach. I tak w kółko.
Zwariować można.
W
końcu się poddałam i poszłam do lekarza. 2 stycznia, tuż po
nowym roku. Młoda doktorka zrobiła wystraszona minę, gdy zobaczyła
mój węzeł i po drobiazgowym wywiadzie powiedziała, że musimy
zrobić badania. Najpierw badanie krwi i badanie na pasożyty. Potem
badania w kierunku raka. Myślę sobie, niezły początek roku.
Tym
bardziej, że tak tu pędziliśmy, tyle słyszeliśmy o tym miejscu.
Że świetny klimat, wibrują dobre energie, cudowni ludzie, świetne
ceremonie i różnorodne możliwości duchowego rozwoju.
Badanie
krwi nic nie wykazało. Lekarka się rozmyśliła i zamiast biopsji
zapodała mi uderzeniową dawkę antybiotyków, po 1000 mg dwóch
różnych trucizn trzy razy dziennie. Załamałam się. Wszystkie
moje wizyty u lekarzy tak się kończą. Na wstępie dostaje się
antybiotyki, chociaż 80% infekcji to infekcje wirusowe, na które
antybiotyki nie mają prawa zadziałać. Za to z pewnością
zadziałają na wątrobę i nerki, znacząco je obciążając.
Organizm będzie potrzebował kilku tygodni i rozsądnej diety, by
wrócić do normy.
No
dobra, pomyślałam, może tym razem to jednak jest bakteria, a nie
wirus. W końcu od miesiąca leczyłam się wszelkimi naturalnymi
sposobami – imbirem, miodem, pszczelim pyłkiem, tytoniem, miksturą
ze smoczej krwi i paznokcia kota; odpoczywałam i spałam więcej,
niż chciałam, a infekcja na chwilę ustępowała, by po paru dniach
powrócić.
Wygląda
na to, że tym razem antybiotykoterapia miała rację bytu. Węzeł
chłonny znacznie się zmniejszył i znowu mogę poruszać szyją we
wszystkich kierunkach. Nadal jest wyczuwalny, gdy dotykam szyję
dłonią, ale pono to czasem ustępuje po kilku dniach od zakończenia
leczenia. Jeśli nie, wracam na dalsze badania.
A
na razie będę w końcu mieć szansę poeksplorować terytorium.
Bo,
w gruncie rzeczy, jest tu bardzo pięknie. Jest to piękno surowe,
dwubarwne, gliniasto-zielone. Dolina jest kompletnie płaska i
wygląda na to, że urodzajna. Przez jej środek płynie szybka,
brązowa Urubamba. Małe miasteczka ulepione z gliniastej ziemi
oddzielone są od siebie równo zielonymi poletkami uprawnymi. Zdaje
się, że szerokość doliny nie przekracza nigdzie 2 kilometrów. Z
obu stron zamykają ją strome, zuchwałe wierzchołki Andów. Nad co
drugą wioską wznoszą się inkaskie ruiny, poprzedzone
spektakularnymi tarasami.
Inkowie
czcili słońce, ale teraz jest go niewiele, mamy porę deszczową.
Pada codziennie, niebo jest niemal nieustannie zachmurzone, a
powietrze chłodne. Jesteśmy na wysokości ponad 3000 metrów. Woda
w prysznicach jest letnia, jej ciśnienie słabe. Woda w zlewach –
zawsze bardzo zimna. Ogrzewania nie ma nigdzie, więc chodzimy często
w kilku warstwach swetrów i śpimy pod dwoma lub trzema kocami.
Rozpieszczone po Kolumbii i Ekwadorze ciała nie chcą przywyknąć
do zmiany klimatu, ciągle marzną.
Ale
chyba powoli zaczynamy akceptować tę zmianę.
Ze
względu na zimne noce, wszystkie ceremonie, które się tu odbywają,
są w zamkniętych pomieszczeniach, co strasznie nas rozczarowało.
Jest tu kilka stożkowatych świątyń przeznaczonych specjalnie do
wspólnego picia wywarów ze świętych roślin. Ceremonie te są
profesjonalnie zorganizowane i dość drogie, co również nieco nas
odstręcza. Za to podobno jest bardzo muzykalnie, no i nie ma tylu
parających się czarną magią brujos,
co
w dżungli. Zobaczymy.
Poniżej
zdjęcia z naszych pierwszych dni w Świętej Dolinie.
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz