poniedziałek, 12 stycznia 2015

Święta Dolina Inków - pierwsze tygodnie

Mieszkamy w Świętej Dolinie już ponad trzy tygodnie, a ja nadal nie mam jednoznacznego stosunku do tego miejsca.

Na pewno swoje robi to, że przez cały ten czas byłam bardziej lub mniej chora. Miałam węzeł chłonny jednego dnia wielkości ziarnka fasoli, a kolejnego – dużego jajka. Jednego dnia wysoka gorączka, następnego – pięć opryszczek na ustach. I tak w kółko. Zwariować można.
W końcu się poddałam i poszłam do lekarza. 2 stycznia, tuż po nowym roku. Młoda doktorka zrobiła wystraszona minę, gdy zobaczyła mój węzeł i po drobiazgowym wywiadzie powiedziała, że musimy zrobić badania. Najpierw badanie krwi i badanie na pasożyty. Potem badania w kierunku raka. Myślę sobie, niezły początek roku.

Tym bardziej, że tak tu pędziliśmy, tyle słyszeliśmy o tym miejscu. Że świetny klimat, wibrują dobre energie, cudowni ludzie, świetne ceremonie i różnorodne możliwości duchowego rozwoju.

Badanie krwi nic nie wykazało. Lekarka się rozmyśliła i zamiast biopsji zapodała mi uderzeniową dawkę antybiotyków, po 1000 mg dwóch różnych trucizn trzy razy dziennie. Załamałam się. Wszystkie moje wizyty u lekarzy tak się kończą. Na wstępie dostaje się antybiotyki, chociaż 80% infekcji to infekcje wirusowe, na które antybiotyki nie mają prawa zadziałać. Za to z pewnością zadziałają na wątrobę i nerki, znacząco je obciążając. Organizm będzie potrzebował kilku tygodni i rozsądnej diety, by wrócić do normy.

No dobra, pomyślałam, może tym razem to jednak jest bakteria, a nie wirus. W końcu od miesiąca leczyłam się wszelkimi naturalnymi sposobami – imbirem, miodem, pszczelim pyłkiem, tytoniem, miksturą ze smoczej krwi i paznokcia kota; odpoczywałam i spałam więcej, niż chciałam, a infekcja na chwilę ustępowała, by po paru dniach powrócić.
Wygląda na to, że tym razem antybiotykoterapia miała rację bytu. Węzeł chłonny znacznie się zmniejszył i znowu mogę poruszać szyją we wszystkich kierunkach. Nadal jest wyczuwalny, gdy dotykam szyję dłonią, ale pono to czasem ustępuje po kilku dniach od zakończenia leczenia. Jeśli nie, wracam na dalsze badania.
A na razie będę w końcu mieć szansę poeksplorować terytorium.

Bo, w gruncie rzeczy, jest tu bardzo pięknie. Jest to piękno surowe, dwubarwne, gliniasto-zielone. Dolina jest kompletnie płaska i wygląda na to, że urodzajna. Przez jej środek płynie szybka, brązowa Urubamba. Małe miasteczka ulepione z gliniastej ziemi oddzielone są od siebie równo zielonymi poletkami uprawnymi. Zdaje się, że szerokość doliny nie przekracza nigdzie 2 kilometrów. Z obu stron zamykają ją strome, zuchwałe wierzchołki Andów. Nad co drugą wioską wznoszą się inkaskie ruiny, poprzedzone spektakularnymi tarasami.
Inkowie czcili słońce, ale teraz jest go niewiele, mamy porę deszczową. Pada codziennie, niebo jest niemal nieustannie zachmurzone, a powietrze chłodne. Jesteśmy na wysokości ponad 3000 metrów. Woda w prysznicach jest letnia, jej ciśnienie słabe. Woda w zlewach – zawsze bardzo zimna. Ogrzewania nie ma nigdzie, więc chodzimy często w kilku warstwach swetrów i śpimy pod dwoma lub trzema kocami. Rozpieszczone po Kolumbii i Ekwadorze ciała nie chcą przywyknąć do zmiany klimatu, ciągle marzną.
Ale chyba powoli zaczynamy akceptować tę zmianę.

Ze względu na zimne noce, wszystkie ceremonie, które się tu odbywają, są w zamkniętych pomieszczeniach, co strasznie nas rozczarowało. Jest tu kilka stożkowatych świątyń przeznaczonych specjalnie do wspólnego picia wywarów ze świętych roślin. Ceremonie te są profesjonalnie zorganizowane i dość drogie, co również nieco nas odstręcza. Za to podobno jest bardzo muzykalnie, no i nie ma tylu parających się czarną magią brujos, co w dżungli. Zobaczymy.
Poniżej zdjęcia z naszych pierwszych dni w Świętej Dolinie.
(w)















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz