Zanim
ruszyliśmy w tą podróż, planowaliśmy przeprowadzić się na wieś
na wiosnę i lato, aby przekonać się, jak będzie nam się
mieszkało poza dużym skupiskiem ludzkim, oferującym tysiąc
atrakcji i dwa dystrakcji.
Święta
Dolinie Inków to poniekąd nasz poligon doświadczalny w tej
materii. Mieszkamy tu już ponad 5 tygodni i planujemy zostać w
okolicy do początku marca. Chyba pisałam już o tym, że dłuższe
pomieszkiwanie w różnych pięknych miejscach sprawia nam znacznie
więcej frajdy niż intensywne podróżowanie: dwa dni tu, autobus,
trzy dni tam. Tak było w Vilcabambie, tak też jest w Świętej
Dolinie. W ten sposób można dużo głębiej poznać okolicę, zżyć
się z krajobrazem, zaprzyjaźnić się, skorzystać z lokalnych
sekretów; pożyć, po prostu, zamiast przejechać przez.
Poniekąd,
ten rok zaczął się dla nas niełatwo. Najpierw moje przeciągające
się kłopoty ze zdrowiem, wolontariat, który zamiast 3 tygodni
potrwał tydzień, no i najprawdopodobniej wtopa z naszymi powrotnymi
biletami lotniczymi, ale o tym jeszcze pewnie będziemy pisać. Do
tego topniejące zasoby finansowe i przestawienie się na znacznie
oszczędniejszy niż dotąd tryb życia. Mimo to, a może dzięki
temu, układa nam się tu zadziwiająco dobrze. Życie jest proste i
przyjemne. Brak pieniędzy okazuje się nie przeszkodą, a wyzwaniem.
Uczymy się, jak sobie radzić przy ograniczonych środkach. Można
sobie radzić naprawdę nieźle, gdy wyeliminować parę zbędnych,
kosztownych nawyków, tendencję do zaspokajania kaprysów i do
gromadzenia rzeczy.
Przyjechaliśmy
do Świętej Doliny po połowie grudnia. Najpierw wynajęliśmy pokój
w Casa del Rio w Calca. Calca jest oddalona 20 minut jazdy od Pisac,
bardziej swojska i niemal nieturystyczna. Do tego ma największy i
najtańszy targ w dolinie.
Casa
del Rio okazała się małą komuną turecką. Landlordem domu jest
Bulent, który słabo mówi po hiszpańsku i wcale po angielsku, mimo
to brawurowo pełni swą funkcję. Bulent jest grafikiem
komputerowym; opuścił Turcję ze względów politycznych. Teraz
wynajmuje cały ten dom od pewnego Peruwiańczyka i podnajmuje w nim
pokoje; z tego się utrzymuje. Na co dzień zajmuje się naprawami
drobnych usterek, lubi też porządkować. Raz na tydzień kupuje
świeże kwiaty do wszystkich pokoi. Jak przychodzą dobre czasy,
jedzie do Cusco na słynny targ San Pedro, wraca z kaktusami i gotuje
z nich wywar. Dziś Bulent robi spore print – odciski
kapeluszy grzybów, by następnie sfotografować je i przesłać
znajomemu ekspertowi do oceny ich magiczności.
Gdy
tu przybyliśmy, z Bulentem mieszkała jego narzeczona, która teraz
na chwilę wróciła do Turcji i aktualnie czeka na tanie bilety, by
przyfrunąć z powrotem. Poza tym, największy pokój o nazwie
Brazylia zajmowała miła parka z Istambułu, Boliwię Ali, wychowany
w Stanach Turek, który studiuje w Amsterdamie, a jeszcze inny pokój
Jimmy o wyglądówie bałkańskiego mafioso. My mieszkaliśmy parę
dni w Argentynie, a potem w tańszej Wenezueli. Koło świąt do Casa
del Rio dołączyły jeszcze trzy Peruwianki, i w takim składzie
mieszkaliśmy do pierwszego stycznia.
Kolejny
tydzień spędziliśmy na wolontariacie w Taray u
francusko-peruwiańskiej rodziny. Doriane powoli zaczyna pisać
doktorat z antropologii. Pisze o amazońskim plemieniu Shipibo, z
którego wywodzi się jej mąż. Filder to ayahuasquero i zarazem
inspirowany przez ayahuaskę artysta-plastyk. Namiętnie pali zioło,
jest hektyczny, chaotyczny i do tego ma wybujałe ego. Dorian i Fielder mają
trzy słodkie, lecz pełne charakteru córeczki, oraz psa i kotkę z
małymi kociakami. Naszą rolą podczas wolontariatu było zajmowanie
się domem, by Doriane miała czas pisać doktorat. Ja gotowałam,
Ano sprzątał. Całkiem fajnie było i mieliśmy zostać dłużej,
ale Doriane w ostatniej chwili zmieniła zdanie i zostawiła nas na
lodzie.
Przez
kolejny tydzień mieszkaliśmy w Nidra Wasi,
w najdroższej i chłodniejszej części Pisac. Potem
zdecydowaliśmy się na powrót do Casa del Rio.
Lubię ten dom. Jest niewykończony, niemal w stanie surowym, za to czysty, jasny i przestrzenny. Ma bielone ściany i dużo widnych okien. W każdym pokoju stoją wazony z kwiatami, wszędzie kręcą się miłe zwierzęta. W kuchni nie ma pieca ani lodówki, za to jest blender i sokowirówka. W łazience mamy standardowy elektryczny prysznic, więc podczas kąpieli prąd telepnie nas od czasu do czasu, ale i na to są sposoby.
Lubię ten dom. Jest niewykończony, niemal w stanie surowym, za to czysty, jasny i przestrzenny. Ma bielone ściany i dużo widnych okien. W każdym pokoju stoją wazony z kwiatami, wszędzie kręcą się miłe zwierzęta. W kuchni nie ma pieca ani lodówki, za to jest blender i sokowirówka. W łazience mamy standardowy elektryczny prysznic, więc podczas kąpieli prąd telepnie nas od czasu do czasu, ale i na to są sposoby.
Przed
domem jest duże pole truskawek, a zaraz obok eukaliptusowy gaj, w
którym pasą się dwie śmieszne owce. Z czterech stron świata
otaczają nas góry, zwane w Quechua Apu. Są bardzo majestatyczne,
czuje się ich moc i pozaczasową energię. W każdą stronę mamy
nie dalej niż kilometr do ich stóp.
Do
tego mikroklimat jest łagodny – ponoć zbliża się epicentrum pory
deszczowej, połowa lokalsów w lutym wyjeżdża na wakacje,
tymczasem niemal codziennie świeci oślepiające, gorące słońce.
Natomiast noce faktycznie są chłodne.
Do
miasteczka jest tylko 5 minut, ale wcale go stąd nie słychać. Co
niedzielę z dużymi plecakami ruszamy na targ,
znosząc kilogramy warzyw i owoców, w dłoniach niosąc bukiety z
mięty, pietruszki, cilantro, szczypiorku i oregano.
Prawie
nie smażymy. Niewiele korzystamy z nabiału i pieczywa. Wczoraj
zrobiłam wegański mus czekoladowy z kakao i bananów. Codziennie na
śniadanie jemy sałatki owocowe i pijemy koktajle z płatków
owsianych. Robimy soki z marchwi, pomarańczy, papai, mango, bananów
i marakui, i dorzucamy czarne, zdrowe ziarenka chia. Zaczęliśmy
eksperymentować z lokumą, w planach jest też oswojenie owoca noni.
Pierwszy raz jesteśmy tak długo niemal zupełnie na diecie
wegańskiej i świetnie nam z tym. Lekko. Nic nam nie brakuje.
Apetyty mamy nieziemskie, wszystko nam smakuje. Nie tylko jedzenie,
przygotowywanie go również. Codziennie ćwiczymy jogę, trochę
medytujemy, trochę czytamy. Ja robię na drutach i szyję woreczki
na magiczne akcesoria, Ano pracuje i pisze piosenki, inne niż
dotychczas. Od czasu do czasu korzystamy ze świętych roślin,
zawsze z dużą satysfakcją. Jesteśmy w trakcie procesu
transformacji. Ciągle się czegoś uczymy, powoli, ale codziennie
się zmieniamy. Kochamy nasze życie. Coraz lepiej wiemy, co lubimy i
co jest dla nas dobre. Co jest dla nas ważne, jak chcemy żyć.
Czego potrzebujemy, a co jest nam zbędne. Niewiele potrzebujemy do
szczęścia, jak się okazuje. Najważniejsze – czysty, jasny
umysł, otwarty na wszystko, co przychodzi.
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz