piątek, 30 maja 2014

Podocarpus Survival Park

Jak już wspominałem, niedziele mamy wolne. Prawo ekwadorskie zabrania sprzedaży alkoholu w niedzielę po godzinie 16. Podobno hosteria jest jednym z niewielu miejsc, która przestrzega tego zakazu. Ma on rzekomo zmniejszyć liczbę poniedziałkowych wypadków drogowych. Rząd broni żyjących chwilą obywateli przed nimi samymi. Z innych żartobliwych pomysłów, za przekroczenie limitu prędkości można tu trafić na trzy doby za kratki. Swoją drogą, jakiekolwiek limity prędkości wprowadzono dopiero kilka lat temu.

Ale nie o tym. W niedzielę postanowiliśmy wybrać się do Parku Narodowego Podocarpus – bujnego lasu wysokogórskiego (2500 m n.p.m. i wyżej), który najczęściej zanurzony jest w chmurze. Plan był taki: wsiadamy do busa relacji Vilcabamba-Loja, wysiadamy przy drodze do parku, maszerujemy 8 km pod górę, bo tam park się zaczyna, robi się ciemno, więc kładziemy się spać w chatach zwanych cabanas, i wstajemy o świcie, bo wtedy kolorowe ptactwo jest najbardziej aktywne. Wprawdzie holenderski recepcjonista Martin powiedział nam, że mokro tam i zimno, ale przecież jesteśmy z ludów północy.

Dojechaliśmy do drogi do parku. Stoi tam chata leśników, którzy też nieco zniechęcali nas do marszu. Spytali, czy mamy śpiwór. Nie, ale mamy koc. Postraszyli, że zimno na górze. Odpowiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski. Ale od połowy drogi zacznie padać i nie przestanie. No trudno, jaki park, taka pogoda. Ale cabana kosztuje 3 $ za osobę. Damy radę. Z tym, że nie ma tam teraz nikogo, poza turystami z Chile, więc mamy zeskłotować jedną z cabani; stoją otwarte, da się je zamknąć od środka i mamy się nie martwić, bo nic nam tam nie zginie. Dobra.
Ruszyliśmy pod górę do parku. Po około kilometrze marszu, życzliwy autochton podwiózł nas 2 3 km. Po kolejnych pięciu (już w deszczu, jak zapowiedzieli strażnicy) dotarliśmy do celu. Gdyby samarytanin nas nie podwiózł, pewnie dotarlibyśmy tam po ciemku.
Od razu spotkaliśmy chilijską parę, która biwakowała w namiocie. Powiedzieli, że przyjechali 5 dni temu. Ich pierwszy dzień był też ich ostatnim słonecznym tutaj. Od 4 dni non stop pada. Wprawdzie nie są to ulewy, a raczej taki kapuśniak wewnątrz chmury. Co nie zmienia faktu, że doszliśmy na górę przemoknięci. Zdaliśmy sobie też sprawę, że nie kupimy tu niczego do jedzenia. Na szczęście wychodząc z hosterii zawinąłem z kuchni dwa banany.
Szybko się ściemniło, więc zaszyliśmy się w cabanach, zjedliśmy kolację – banana na spółę, zawinęliśmy w koc, obejrzeliśmy film i poszliśmy spać. A przynajmniej Weronka, bo ja musiałem zdjąć jedyną bluzę, która przemokła podczas marszu. Weronka lepiej rozkminiła temat okrycia. Pod górę wchodziła tylko w koszulce i kurtce „przeciwdeszczowej”. Taka ona przeciwdeszczowa, jak i moja. Ja nieopatrznie miałem na sobie również jedyną bluzę. Tak więc Weronka zasnęła w swetrze i futerku, a ja próbowałem zasnąć w koszulce. Zimno. Przez ostatni miesiąc przyzwyczailiśmy się, że temperatura waha się pomiędzy 20 a 30 stopniami. Przez wcześniejszy w selvie, wahała się pomiędzy 25 a 35 stopniami. Tak więc może i jesteśmy z ludów północy, ale ostatnio rozpieszczanych. Bałem się, że dostanę zapalenia płuc, że będziemy mieli zawroty głowy i stoczymy się w jakąś przepaść... Takie różne paranoje wygodnickiego gringo. Oczywiście, nic z tych rzeczy nie nastąpiło. Po nieskończenie długim czasie, w końcu udało mi się dołączyć do pochrapującej ukochanej.

Jak wspomniałem, plan był, żeby wyskoczyć z wyra skoro świt. Z tym że krople deszczu o brzasku zdawały się wyjątkowo ciężkie, a zimno wyjątkowo zimne. Wstaliśmy o dziewiątej – po 12 godzinach. To tyle z oglądania ptactwa. Dawno poleciały do swojej ptasiej pracy. Mogłem sobie do gaci zajrzeć. Nastrój miałem pogrzebowy, trząsłem się z zimna, a deszcz ani myślał, żeby dać spokój. Przez chwilę myślałem, żeby jak najszybciej uciekać na dół, ale za daleko dotarliśmy, by zawrócić bez walki.
Tak więc ruszyliśmy w las. Chilijczycy powiedzieli, że do najbliższego miradora, czyli punktu widokowego, jest tylko pół godziny. Jest szansa, że zobaczymy tam coś więcej, niż tylko chmurę. Po kilkunastu minutach mieliśmy już przemoknięte buty. Kolejna wtopa – nie mamy odpowiedniego obuwia do takich wypraw, tylko takie półbuty do joggingu z oddychającą siateczką. Jeden nieostrożny krok w błocko, które wydawało się stałym lądem, i mokra skarpeta. Poza tym, mimo bujnej wegetacji, na tej wysokości trochę trudniej o tlen, a nie jadłem nic gorącego od ponad 20 godzin. Do tego słaby nastrój, więc po 20 minutach wspinaczki, w tym kilku postojach, żeby uspokoić serce, które ewidentnie chciało na spacer, dałem za wygraną. Przyszło mi to ze szczególnym trudem, bo Weronka chciała piąć się dalej, przynajmniej do tego nieszczęsnego, pierwszego miradora. Tak więc zjedliśmy śniadanie (banana na spółę) i zrobiliśmy dwie najmniejsze pętle po parku – 12 minutową i 20 minutową. Wrażenia optyczne – wspaniałe; termiczne – okropne.


Różowe grzybki

Przezroczysto-różowe grzybki


Liściokwiat kwiatolistny


Przynajmniej drogę powrotną udało nam się skrócić. Po kilku kilometrach schodzenia w dół, złapaliśmy taksówkę. Pół godziny wcześniej jechała do góry, więc spodziewaliśmy się jej powrotu. W środku było już dwoje gości z naszej hosterii. Im udało się dotrzeć do pierwszego miradora, ale nie widzieli żadnego ptactwa, a widoczność w chmurze była ograniczona do 20 m, więc widoków też niewiele. Uff, nic nie straciliśmy.

P.S.

Przedwczoraj Weronka znów odwiedziła Podocarpus, tylko że od jego wschodniej, dużo łagodniejszej klimatycznie strony. Relacja wkrótce.

(ano)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz