Jak
już wspominałem, niedziele mamy wolne. Prawo ekwadorskie zabrania
sprzedaży alkoholu w niedzielę po godzinie 16. Podobno hosteria
jest jednym z niewielu miejsc, która przestrzega tego zakazu. Ma on
rzekomo zmniejszyć liczbę poniedziałkowych wypadków drogowych.
Rząd broni żyjących chwilą obywateli przed nimi samymi. Z innych
żartobliwych pomysłów, za przekroczenie limitu prędkości można
tu trafić na trzy doby za kratki. Swoją drogą, jakiekolwiek limity
prędkości wprowadzono dopiero kilka lat temu.
Ale
nie o tym. W niedzielę postanowiliśmy wybrać się do Parku
Narodowego Podocarpus – bujnego lasu wysokogórskiego
(2500 m n.p.m. i wyżej),
który najczęściej zanurzony jest w chmurze. Plan był taki:
wsiadamy do busa relacji Vilcabamba-Loja, wysiadamy przy drodze do
parku, maszerujemy 8 km pod górę, bo tam park się zaczyna,
robi się ciemno, więc kładziemy się spać w chatach zwanych
cabanas, i wstajemy o świcie,
bo wtedy kolorowe ptactwo jest najbardziej aktywne. Wprawdzie
holenderski recepcjonista Martin powiedział nam, że mokro tam i
zimno, ale przecież jesteśmy z ludów północy.
Dojechaliśmy
do drogi do parku. Stoi tam chata leśników, którzy też nieco
zniechęcali nas do marszu. Spytali, czy mamy śpiwór. Nie, ale mamy
koc. Postraszyli, że zimno na górze. Odpowiedzieliśmy, że
jesteśmy z Polski. Ale od połowy drogi zacznie padać i nie
przestanie. No trudno, jaki park, taka pogoda. Ale cabana
kosztuje 3 $ za osobę.
Damy radę. Z tym, że nie ma tam teraz nikogo, poza turystami z
Chile, więc mamy zeskłotować jedną z cabani; stoją
otwarte, da się je zamknąć od środka i mamy się nie martwić, bo
nic nam tam nie zginie. Dobra.
Ruszyliśmy
pod górę do parku. Po około kilometrze marszu, życzliwy autochton
podwiózł nas 2 3 km. Po kolejnych pięciu (już w
deszczu, jak zapowiedzieli strażnicy) dotarliśmy do celu. Gdyby
samarytanin nas nie podwiózł, pewnie dotarlibyśmy tam po ciemku.
Od
razu spotkaliśmy chilijską parę, która biwakowała w namiocie.
Powiedzieli, że przyjechali 5 dni temu. Ich pierwszy dzień był
też ich ostatnim słonecznym tutaj. Od 4 dni non stop pada.
Wprawdzie nie są to ulewy, a raczej taki kapuśniak wewnątrz
chmury. Co nie zmienia faktu, że doszliśmy na górę przemoknięci.
Zdaliśmy sobie też sprawę, że nie kupimy tu niczego do jedzenia.
Na szczęście wychodząc z hosterii
zawinąłem z kuchni dwa banany.
Szybko
się ściemniło, więc zaszyliśmy się w cabanach,
zjedliśmy kolację – banana na spółę, zawinęliśmy w koc,
obejrzeliśmy film i poszliśmy spać. A przynajmniej Weronka, bo ja
musiałem zdjąć jedyną bluzę, która przemokła podczas marszu.
Weronka lepiej rozkminiła temat okrycia. Pod górę wchodziła tylko
w koszulce i kurtce „przeciwdeszczowej”. Taka ona
przeciwdeszczowa, jak i moja. Ja nieopatrznie miałem na sobie
również jedyną bluzę. Tak więc Weronka zasnęła w swetrze i
futerku, a ja próbowałem zasnąć w koszulce. Zimno. Przez ostatni
miesiąc przyzwyczailiśmy się, że temperatura waha się pomiędzy
20 a 30 stopniami. Przez wcześniejszy w selvie,
wahała się pomiędzy 25 a
35 stopniami. Tak więc może i jesteśmy z ludów północy,
ale ostatnio rozpieszczanych. Bałem się, że dostanę zapalenia
płuc, że będziemy mieli zawroty głowy i stoczymy się w jakąś
przepaść... Takie różne paranoje wygodnickiego gringo.
Oczywiście, nic z tych rzeczy nie nastąpiło. Po nieskończenie
długim czasie, w końcu udało mi się dołączyć do pochrapującej
ukochanej.
Jak
wspomniałem, plan był, żeby wyskoczyć z wyra skoro świt. Z tym
że krople deszczu o brzasku zdawały się wyjątkowo ciężkie, a
zimno wyjątkowo zimne. Wstaliśmy o dziewiątej – po 12 godzinach.
To tyle z oglądania ptactwa. Dawno poleciały do swojej ptasiej
pracy. Mogłem sobie do gaci zajrzeć. Nastrój miałem pogrzebowy,
trząsłem się z zimna, a deszcz ani myślał, żeby dać spokój.
Przez chwilę myślałem, żeby jak najszybciej uciekać na dół,
ale za daleko dotarliśmy, by zawrócić bez walki.
Tak
więc ruszyliśmy w las. Chilijczycy powiedzieli, że do najbliższego
miradora, czyli punktu
widokowego, jest tylko pół godziny. Jest szansa, że zobaczymy tam
coś więcej, niż tylko chmurę. Po kilkunastu minutach mieliśmy
już przemoknięte buty. Kolejna wtopa – nie mamy odpowiedniego
obuwia do takich wypraw, tylko takie półbuty do joggingu z
oddychającą siateczką. Jeden nieostrożny krok w błocko, które
wydawało się stałym lądem, i mokra skarpeta. Poza tym, mimo
bujnej wegetacji, na tej wysokości trochę trudniej o tlen, a nie
jadłem nic gorącego od ponad 20 godzin. Do tego słaby
nastrój, więc po 20 minutach wspinaczki, w tym kilku
postojach, żeby uspokoić serce, które ewidentnie chciało na
spacer, dałem za wygraną. Przyszło mi to ze szczególnym trudem,
bo Weronka chciała piąć się dalej, przynajmniej do tego
nieszczęsnego, pierwszego miradora.
Tak więc zjedliśmy śniadanie (banana na spółę) i zrobiliśmy
dwie najmniejsze pętle po parku – 12 minutową i 20 minutową.
Wrażenia optyczne – wspaniałe; termiczne – okropne.
Różowe grzybki |
Przezroczysto-różowe grzybki |
Liściokwiat kwiatolistny |
Przynajmniej
drogę powrotną udało nam się skrócić. Po kilku kilometrach
schodzenia w dół, złapaliśmy taksówkę. Pół godziny wcześniej
jechała do góry, więc spodziewaliśmy się jej powrotu. W środku
było już dwoje gości z naszej hosterii.
Im udało się dotrzeć do pierwszego miradora,
ale nie widzieli żadnego ptactwa, a widoczność w chmurze była
ograniczona do 20 m, więc widoków też niewiele. Uff, nic nie
straciliśmy.
P.S.
Przedwczoraj
Weronka znów odwiedziła Podocarpus, tylko że od jego wschodniej,
dużo łagodniejszej klimatycznie strony. Relacja wkrótce.
(ano)
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz