Vilcabamba
obfituje w niebagatelne osobowości. W zasadzie to jeden z
substratów, na których opiera się jej legenda. Wszyscy jakimś
cudem wiedzą, że to miejsce zaludnione przez outsiderów, hippisów,
wielbicieli naturalnego stylu życia, różnego rodzaju freaków,
ufolubów, wyznawców teorii spiskowych. W zasadzie to z tego względu
tak wiele osób tu przybywa – cudny krajobraz i doskonała aura są
wartością drugorzędną. W sumie i my przyjechaliśmy tu ze względu
na tę legendę. Zjadała nas ciekawość.
Nic
więc dziwnego, że spotkaliśmy tu najbardziej niezwykłego
człowieka, jakiego nasze uszy słyszały. Mazen ma 36 lat, pochodzi
z Brazylii i wygląda trochę jak Jezus. Jest niesamowicie
charyzmatyczną, przykuwającą uwagę postacią. To jego historia.
Gdy
miał 15 lat, razem z rodziną wyprowadzili się z Brazylii do
Dubaju. Tam skończył uniwersytet i rozpoczął życie zawodowe.
Pełne sukcesów. Pracował najpierw w nieruchomościach, potem w
branży informatycznej.
Mazen
to koleś z wizją. Ma talent do rozpoczynania interesów.
Mistrzowsko organizuje sytuacje, zawiązuje relacje między ludźmi,
generalnie tworzy pole, by wszystkie potrzebne elementy się ze sobą
spotkały i żeby zaiskrzyło. Dalej przekazuje pałeczkę
menedżerowi, bo twierdzi, że w zarządzaniu już nie jest taki
dobry. Znając go kilka tygodni myślę, że po prostu go to nudzi.
Mazen łaknie nowych wrażeń, ludzi, pomysłów, miejsc.
Po
16 latach spędzonych w Dubaju (z przerwami na studia zagraniczne i
szalone podróże) wrócił do Brazylii. Zaczął grać w pokera. Na
skalę brazylijską tamtej chwili był cholernie dobry, jak twierdzi.
Nazbierał trofeów. No i postanowił wybrać się do Las Vegas. Tam
okazało się, że nie jest aż tak dobry. Wrócił więc do
Brazylii, zamieszkał na południowym wybrzeżu. Na pewnej imprezie
poznał kobietę swego życia i ożenił się z nią. Po niedługim
czasie jego żona zachorowała na białaczkę. Lekarze zdołali ją z
tego wyciągnąć, co jest absolutną rzadkością.
Mazen
ogromnie lubi marihuanę, a w Brazylii, jak twierdzi, trudno o dobre
palenie. Pewnego razu wpadł więc na pomysł, by zamówić nasiona z
zagranicy. Naturalnie okazało się, że nie jest to legalne. Słudzy
porządku publicznego dość szybko wpadli na jego trop i Mazen
praktycznie z dnia na dzień musiał opuścić kraj, by nie wylądować
w pace. Spakował więc swe manatki i wyjechał.
Podróżował
po obu Amerykach, trochę dłużej zabawił w Panamie. W międzyczasie
okazało się, że żona Mazena ma raka piersi. Z rakiem nie ma
przeproś, jak raz zagnieździ się w ciele, bardzo poważnie osłabia
system immunologiczny i czyni go podatnym na kolejne zachorowania. Ze
względu na proces leczenia musiała zostać w Brazylii. Gdy tylko
czuła się nieco lepiej, wsiadała w samolot i ruszała spotkać się
z mężem w tym egzotycznym zakątku świata, w którym akurat
przebywał. Ta sytuacja ciągnie się blisko od trzech lat. Żona
Mazena miała podwójną mastektomię, wydali blisko 200 tys. dolarów
na leczenie.
Przez
ten czas Mazen, który jest bardzo zamożnym koleżką, wpadł na
pomysł stworzenia alternatywnego healing center, ukierunkowanego na
pomoc ludziom chorym na raka. Kluczową ideą jest wzmocnienie
systemu odpornościowego, przywrócenie wewnętrznej równowagi
organizmu. Bowiem chemioterapia jest mieszanką bardzo silnych
składników chemicznych, które krążą po organizmie i niszczą
komórki rakowe,ale niestety także wiele pozostałych komórek –
m. in. włosów, podniebienia, języka i innych powierzchni
śluzowych, w które obfituje ciało ludzkie.
Mazen
chce, by healing center było organizacją non – profit, by terapia
nie wiązała się z wydawaniem fortuny; chce przełamać schemat
wielkiego biznesu opartego na leczeniu raka, stworzyć pewną niszę.
Jego idea to spotkanie wielu rodzajów medycyny alternatywnej z
różnych części świata w jednym miejscu. Będzie tam zatem
energoterapia, chiropraktyka, ziołolecznictwo, terapia z
wykorzystaniem koloidalnego złota, qikong. Pewnie także joga,
ajurweda, reiki, i inne nie znane mi szkoły lecznictwa.
Drugą
odnogą działalności będzie produkcja żywności. Mazen jest nieco
zwariowany na punkcie organicznego pożywienia. Jest wegetarianinem i
abstynentem, w portfelu nosi sól z Himalajów. Planuje stworzyć
własną markę super zdrowej żywności. Wychodzi z założenia
(słusznego chyba, zważywszy na statystyki zachorowalności na raka
w odniesieniu do poszczególnych krajów – im bardziej rozwinięty
i konsumpcyjny kraj, tym większy procent zachorowalności), że
jedno nadzwyczajne lekarstwo na raka nie istnieje, i jedynym, co
można zrobić, to starać się żyć świadomie, jak najbliżej
natury, w sposób prosty, jedząc niewiele, za to świeżych,
nieprzetworzonych produktów, dobrze oddychając, redukując własne
potrzeby, ograniczając konsumpcję i dając sobie tym samym więcej
wolności.
Vilcabamba
wydaje się być miejscem stworzonym do takiego życia. Od trzech
tygodni Mazen jest zajęty poszukiwaniem ziemi pod budowę healing
center, a także domu do wynajęcia (jego żona wreszcie skończyła
hospitalizację i w przyszłym tygodniu przybywa do Vilcabamby).
Co
więcej, w marcu Mazen kupił kawał pięknej ziemi w Panamie, a parę
dni temu kilka hektarów w Brazylii. Plan jest więc grubaśny – od
początku ma to być nie jedno, ale mini sieć healing center
leczących ludzi chorych na raka.
Mazen i ja w naszej ulubionej wege restauracji Urku Warmy |
Wczoraj
wieczorem Mazen i John wpadli na pomysł otworzenia „falafela” na
głównym placu Vilcabamby, w budynku należącym do kościoła (jest
akurat pod wynajem). Pierwszy pomysł na nazwę to Holy Falafel, z
logo w kształcie aureoli. Odpadł. Drugi pomysł to UFO Falafel i
wówczas falafelki będą w kształcie latających talerzy. Dysputy
trwają, zobaczymy, co z tego wyniknie. Co istotne, odbywają się
one przy akompaniamencie vaporizera, czyli wspaniałego urządzenia
do ogrzewania marihuany (lub innych leczniczych roślin) do momentu,
w którym THC (bądź inne pożądane substancje) jest uwalniane bez
spalania rośliny. Podgrzewanie
zioła do temperatury spalania THC bez spalania rośliny powoduje, że
utrata THC jest minimalna, a sam proces mniej szkodliwy dla zdrowia.
Takie
cuda na tym świecie.
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz