Możemy spokojnie powiedzieć, że
przejęliśmy kontrolę nad barem. Nasz niemiecki menedżer Raik od
początku obdarzył nas swobodą działania i zaufaniem. I jest to
chyba najlepszy pomysł. Tak więc poza fizycznymi ograniczeniami
zasobów w barze, nie ogranicza nas zbyt wiele.
Po pierwsze, sami robimy selekcję
muzy. Jako osoby nieobojętne wobec tła dźwiękowego, a do tego
dosyć eklektyczne w upodobaniach, cieszy nas to szczególnie. W
zeszły piątek selekcją zajęła się Weronka i z pięć osób
wyraziło swoje uznanie. To miło. Podobnie w sobotę, kiedy to
urządziliśmy naszą najlepszą dotychczasowa bibę w Ekwadorze.
Zdaje się, że część gości podziela to zdanie. Z żalem
wyprosiłem ostatnich dwóch niedobitków (Nikiego i Johna) o 4:30.
Niemal co dzień ktoś z naszej entuzjastycznej klienteli interesuje
się czymś, co puszczamy. Tak więc wprawdzie oferujemy potencjalnie
niezdrowe substancje, ale uspokajamy sumienie, prowadząc
działalnością poniekąd edukacyjną.
A czasem unplugged. Na zdj. Kaluka - kiedyś za barem, dziś na recepcji, a potem przed barem. |
Po drugie, możemy pić w pracy. Z
jednej strony pomysł ryzykowny dla osób nieodpowiedzialnych, ale
myślę, że uda nam się nie rozpić. Bez obaw, mamo. Zresztą od
lat jestem pracującym w domu tłumaczem freelancerem, więc żadna
to dla mnie nowość. Natomiast otwiera nam to pole do popisu w
kwestii udoskonalania drinków i koktajli. Przy okazji sobotniej
imprezy wymyśliłem dwa nowe. Recepturę podam w innym wpisie.
Po trzecie, to my
decydujemy, kiedy zamykamy. Mamy bardzo swobodny kontakt z zazwyczaj
zrelaksowanymi i entuzjastycznymi gośćmi, więc chyba jest to
najlepsza opcja. Gdy kończy nam się energia, nie musimy powoływać
się na konkretne godziny otwarcia czy politykę firmy. Zwyczajnie
ogłaszamy ostatnie zamówienie, bo czas na nas, licząc na empatię.
Działa.
Po czwarte, jest
nas dwoje, a spokojnie wystarczy jedna osoba, by ogarnąć temat.
Wczoraj na przykład spędziłem większość czasu przed barem,
tłumacząc doku reality o gościu szukającym kawy w Nepalu.
Podczas pracy sporo czytamy, huśtamy się w hamakach, kąpiemy się
i takie tam.
Nocne zmiany bywają
męczące, ale to ciekawa praca. Wędrowcy to chyba najlepsza
klientela, jaką może mieć barman. Wpadają tu głównie
europejczycy. Jak to ludzie w podróży po dalekich krainach,
tryskają sporym entuzjazmem. Dobrze się z nimi rozmawia. Jedni
wpadają jak po ogień, inni zostają na tydzień. Nikiego, o którym
jeszcze napiszę, przetrzymujemy tu potęgą dobrego klimatu od
poniedziałku, kiedy to planował ruszać dalej. Mamy też stałego
bywalca – sąsiada hosterii Johna. O nim również na pewno
napiszemy. Jest to także ciekawe doświadczenie lingwistyczne.
Posługuję się tu czterema językami. Z Weronką po polsku, z
większością po angielsku, czasem wcinam się w rozmowy po
niemiecku, a sporadycznie pojawi się też ktoś bardziej miejscowy,
gadający po ekwadorsku. Zdaję się, że dotychczas miałem kłopoty
ze zrozumieniem tylko niektórych rozmów po hiszpańsku oraz tych
kilku rozmów po tyrolsku.
Nasza pierwsza sobota/niedziela na służbie. Tańce i próby doświetlenia kadru ok. godz. 4. Od lewej Niki, Weronka i John. |
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz