piątek, 30 maja 2014

Wonsz

W końcu jakiś gad. I to nie gdzieś tam w głębi w dżungli, tylko obok restauracji. Ktoś zauważył na krzaku zwiniętego w kłębek, śpiącego węża. Ja dowiedziałem się o nim, bo kwoki-kuchary po kolei podchodziły do krzaka, po czym uciekały z piskiem i machaniem łapami. Podszedłem więc zrobić mu sesję zdjęciową. Menago hosterii Raik powiedział, żeby uważać i nie budzić go, bo jest jadowity. I to nie byle jak jadowity – rzekomo po ukąszeniu ma się 20 minut na przyjęcie surowicy albo kaput.


W każdym razie w okolicy kręcą się dzieci, psy, więc szefowie wydali wyrok śmierci na gada. Wykonał go jeden z tutejszych robotników od wszystkiego, od ogrodnictwa, przez wykończeniówkę i naprawę piecyków gazowych, po tępienie węży. Jednym sprawnym cięciem maczety przepołowił gada.


W końcu widziałem na własne oczy zjawisko działania zdecentralizowanego układu nerwowego. Obie połowy węża nadal się wiły, a co jakiś czas gadzina pokazywała język.
Wąż był mały – najwyżej 40 cm długości. Egzekutor wybebeszył też z niego jaja. Widać wężyca, niedoszła mama.


Po chwili kwoki z kuchni przyniosły alkohol, w którym maczają patyk, żeby rozpalać palniki. Szefowa kuchar stwierdziła, że gada trzeba spalić, bo kły nadal stanowią zagrożenie. Zrobili więc ognisko z węża, a ja zastanawiałem się nad trucizną. Zapewne taki potężny jad z gruczołów kłowych byłby cenną zdobyczą dla jakiegoś znachora. Wszak większość trucizn to stężone lekarstwa.


(ano)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz