W
końcu jakiś gad. I to nie gdzieś tam w głębi w dżungli, tylko
obok restauracji. Ktoś zauważył na krzaku zwiniętego w kłębek,
śpiącego węża. Ja dowiedziałem się o nim, bo kwoki-kuchary po
kolei podchodziły do krzaka, po czym uciekały z piskiem i machaniem
łapami. Podszedłem więc zrobić mu sesję zdjęciową. Menago
hosterii Raik powiedział, żeby uważać i nie budzić go, bo
jest jadowity. I to nie byle jak jadowity – rzekomo po ukąszeniu
ma się 20 minut na przyjęcie surowicy albo kaput.
W
każdym razie w okolicy kręcą się dzieci, psy, więc szefowie
wydali wyrok śmierci na gada.
Wykonał go jeden z tutejszych robotników od wszystkiego, od
ogrodnictwa, przez wykończeniówkę i naprawę piecyków gazowych,
po tępienie węży. Jednym sprawnym cięciem maczety przepołowił
gada.
W końcu widziałem na własne oczy zjawisko działania
zdecentralizowanego układu nerwowego. Obie połowy węża nadal się
wiły, a co jakiś czas gadzina pokazywała język.
Wąż
był mały – najwyżej 40 cm długości. Egzekutor wybebeszył
też z niego jaja. Widać wężyca, niedoszła mama.
Po
chwili kwoki z kuchni przyniosły alkohol, w którym maczają patyk,
żeby rozpalać palniki. Szefowa kuchar stwierdziła, że gada trzeba
spalić, bo kły nadal stanowią zagrożenie. Zrobili więc ognisko z
węża, a ja zastanawiałem się nad trucizną. Zapewne taki potężny
jad z gruczołów kłowych byłby cenną zdobyczą dla jakiegoś
znachora. Wszak większość trucizn to stężone lekarstwa.
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz