Shir
poznaliśmy na ceremonii wachumy. Kilka dni później odwiedziła nas
w hosterii ze swoim chłopakiem Itamarem. Później wpadli do
'naszego' baru jeszcze kilkakrotnie. Dzięki nim zmieniły się nieco
nasze plany i najprawdopodobniej udamy się do Valle Sagrada w Peru –
dolinie rozciągającej się mniej więcej od Cuzco do Machu Picchu.
Mówili, że panuje tam podobnie wyluzowany klimat, co w Vilcabambie
i okolicach, ale nieco bardziej rodzinny. Poza tym gra się tam
rzekomo dużo muzyki na żywo, czego brak mi w Ekwadorze.
Shir
i Itamar są koło trzydziestki i pochodzą z Izraela. Przez kilka
lat prowadzili firmę produkującą naturalne kosmetyki – mydła,
dezodoranty, szampony, kremy, olejki itd. Byli w to bardzo
zaangażowani, w zasadzie byli tą firmą. Wszystko wytwarzali
samemu, Shir zaprojektowała logo, zwykle też sami sprzedawali swoje
produkty. Sporo bujali się po różnych festiwalach, a tydzień
przed każdym pracowali praktycznie bez przerwy, żeby we dwójkę
wyprodukować dość towaru. Zdecydowali się na przystępne ceny, bo
była to firma ludzi z ideą. Chcieli promować naturalne kosmetyki
na szeroką skalę, a nie tylko wśród shipisiałej mniejszości
(swoją drogą podobno bardzo prężnej w ich agresywnym kraju).
Celem było zainteresować nimi ludzi, którzy nigdy by nie
pomyśleli, ile toksycznego syfu pakuje się do większości
kosmetyków przemysłowych.
I
udało się. Narobiły się dzieciaki po łokcie, ale np. ich
dezodorant świetnie się w Izraelu sprzedawał. Mimo przystępnych
cen, zarobili sporo kasy. Po kilku latach sprzedali firmę znajomym i
od tej pory podróżują to tu, to tam. Ich następcy unowocześniają
firmę (łatwiejsze płatności internetowe, sprawniejsza wysyłka),
dorzucili też kilka produktów do katalogu. Shir i Itamar też
czasem podrzucą im pomysł do rozważenia, a Weronka podrzuciła im
pomysł czekoladowej pomadki witaminowej.
W każdym razie nazwa firmy to po polsku Las a tutaj link do jej strony z nagromadzeniem hebrajskich hieroglifów.
Sami
natomiast podróżują tempem socjologiczno-kulturoznawczym,
zatrzymując się w większości miejsc przynajmniej na miesiąc.
Czasem wyprodukują też kilka kilo mydła i bawią się w obnośnych
sprzedawców, żeby reperować wędrowny budżet.
W
Ameryce Południowej byli kilka miesięcy, skupiając się głównie
na roślinach leczniczych, z naciskiem na kaktusa wachumę. W Peru
poddali się też zwariowanej kuracji przy użyciu pewnej żaby.
Działa to tak: robi się malutkie nacięcia w skórze kuracjusza w
trzech miejscach, macza się patyk w truciźnie żaby, którą ta
wydziela, gdy czuje się zagrożona, i nakłada jad na rany,
wprowadzając go do krwiobiegu. Przez następne 20 minut do pół
godziny, pacjent czuje się bardzo chory, często cierpi na wymioty,
biegunkę i zawroty głowy, bywa nawet, że mdleje. Halucynacji w tym
przypadku brak. Po tym czasie organizm zwalcza truciznę i pacjent
czuje ogromną ulgę oraz radykalną poprawę nastroju. Tydzień
później powtarza się kurację z pięcioma nacięciami skóry, a
dwa tygodnie później raz jeszcze z siedmioma nacięciami. Itamar
zemdlał na drugim etapie, więc przy trzecim znachor zrobił mu znów
tylko 3 nacięcia.
Efekt?
Powiadają, że natychmiastowy wzrost energii o 40% na stałe,
mniejsza potrzeba snu, wydajniejsze trawienie, a więc mniejsza
potrzeba jedzenia itp. Poza tym podobno kuracja chroni przed wieloma
„chorobami cywilizacyjnymi” w starszym wieku, takimi jak
Parkinson albo Alzheimer, nie pamiętam dokładnie.
Historia
niezmiernie mnie ubawiła, bo przypomniałem sobie darcie łacha
przez pana Pratchetta ze studentów magii liżących żaby w celach
rekreacyjnych. Wprawdzie jest vice versa, ale i tak czuję się,
jakbym przeprowadził się na satyrę Świata Dysku.
Raz
odwiedziliśmy Shir i Itamara u nich w hostelu, gdzie dali nam krótki
kurs produkcji mydła. Łatwe to i bezpieczne, gdy przestrzega się
kilku zdroworozsądkowych zaleceń. W zasadzie potrzeba tylko dużo
oleju, nieco kreta do udrażniania rur i kilka domowych utensyliów.
Reszta to dodatki, które jednak robią z mydła mydło zapachowe,
lecznicze, nawilżające itp. Wrzucimy przepis, jak już zrobimy
własne (wcześniej w kolejce jest jeszcze czekolada z kakao, miodu i
oleju kokosowego).
Opowiedzieli nam też o jedynym polskim pisarzu, którego
książkę czytali i bardzo im się spodobała. Tak bardzo, że
szukali innych, ale nie zostały przetłumaczone na hebrajski ani
nawet na angielski. Książka, którą przeczytali, to „Ziemia
słonych skał” autorstwa Stanisława Supłatowicza albo Sat Okha
(co w języku shawnee znaczy Długie Pióro). Był to facet,
który urodził się w Kanadzie. Jego matką była polska
uciekinierka, a ojcem wódz plemienia Szaunisów. Przed II wojną
wrócił do Polski, gdzie potem walczył jako partyzant. „Ziemia
słonych skał” jest jego pierwszą książką. Napisał ją w '58
roku. Podobno jest przeważnie autobiograficzna, a także
przeciekawa. Weronka ma mgliste wspomnienie, że chyba czytała jego
bajkę „Biały mustang” jako lekturę w podstawówce. W każdym
razie Shir powiedziała mi, żeby koniecznie dać im znać, jeśli
kiedyś przetłumaczę jakąś jego książkę na angielski. Kto wie.
Jeśli czyta to jakiś wydawca, polecam się.
Shir
i Itamar są już w Kanadzie. W Peru sporo słyszeli o pewnym
mykologu, który pracuje z leczniczymi właściwościami magicznych
grzybów. Nigdy go nie spotkali, ale wzięli namiar i napisali do
niego maila. Powiedział, że chętnie ich przyjmie i nauczy
obchodzenia się z grzybami i ich hodowli. Będą mogli mieszkać u
niego i jeździć jego samochodem. Mają dobre przeczucie i planują
zostać tam co najmniej pół roku. Działanie świata i ludzi to
jednak spora zagadka.
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz