piątek, 1 sierpnia 2014

Goście: Shir i Itamar

Shir poznaliśmy na ceremonii wachumy. Kilka dni później odwiedziła nas w hosterii ze swoim chłopakiem Itamarem. Później wpadli do 'naszego' baru jeszcze kilkakrotnie. Dzięki nim zmieniły się nieco nasze plany i najprawdopodobniej udamy się do Valle Sagrada w Peru – dolinie rozciągającej się mniej więcej od Cuzco do Machu Picchu. Mówili, że panuje tam podobnie wyluzowany klimat, co w Vilcabambie i okolicach, ale nieco bardziej rodzinny. Poza tym gra się tam rzekomo dużo muzyki na żywo, czego brak mi w Ekwadorze.


Shir i Itamar są koło trzydziestki i pochodzą z Izraela. Przez kilka lat prowadzili firmę produkującą naturalne kosmetyki – mydła, dezodoranty, szampony, kremy, olejki itd. Byli w to bardzo zaangażowani, w zasadzie byli tą firmą. Wszystko wytwarzali samemu, Shir zaprojektowała logo, zwykle też sami sprzedawali swoje produkty. Sporo bujali się po różnych festiwalach, a tydzień przed każdym pracowali praktycznie bez przerwy, żeby we dwójkę wyprodukować dość towaru. Zdecydowali się na przystępne ceny, bo była to firma ludzi z ideą. Chcieli promować naturalne kosmetyki na szeroką skalę, a nie tylko wśród shipisiałej mniejszości (swoją drogą podobno bardzo prężnej w ich agresywnym kraju). Celem było zainteresować nimi ludzi, którzy nigdy by nie pomyśleli, ile toksycznego syfu pakuje się do większości kosmetyków przemysłowych.
I udało się. Narobiły się dzieciaki po łokcie, ale np. ich dezodorant świetnie się w Izraelu sprzedawał. Mimo przystępnych cen, zarobili sporo kasy. Po kilku latach sprzedali firmę znajomym i od tej pory podróżują to tu, to tam. Ich następcy unowocześniają firmę (łatwiejsze płatności internetowe, sprawniejsza wysyłka), dorzucili też kilka produktów do katalogu. Shir i Itamar też czasem podrzucą im pomysł do rozważenia, a Weronka podrzuciła im pomysł czekoladowej pomadki witaminowej.
W każdym razie nazwa firmy to po polsku Las a tutaj link do jej strony z nagromadzeniem hebrajskich hieroglifów.

Sami natomiast podróżują tempem socjologiczno-kulturoznawczym, zatrzymując się w większości miejsc przynajmniej na miesiąc. Czasem wyprodukują też kilka kilo mydła i bawią się w obnośnych sprzedawców, żeby reperować wędrowny budżet.
W Ameryce Południowej byli kilka miesięcy, skupiając się głównie na roślinach leczniczych, z naciskiem na kaktusa wachumę. W Peru poddali się też zwariowanej kuracji przy użyciu pewnej żaby. Działa to tak: robi się malutkie nacięcia w skórze kuracjusza w trzech miejscach, macza się patyk w truciźnie żaby, którą ta wydziela, gdy czuje się zagrożona, i nakłada jad na rany, wprowadzając go do krwiobiegu. Przez następne 20 minut do pół godziny, pacjent czuje się bardzo chory, często cierpi na wymioty, biegunkę i zawroty głowy, bywa nawet, że mdleje. Halucynacji w tym przypadku brak. Po tym czasie organizm zwalcza truciznę i pacjent czuje ogromną ulgę oraz radykalną poprawę nastroju. Tydzień później powtarza się kurację z pięcioma nacięciami skóry, a dwa tygodnie później raz jeszcze z siedmioma nacięciami. Itamar zemdlał na drugim etapie, więc przy trzecim znachor zrobił mu znów tylko 3 nacięcia.
Efekt? Powiadają, że natychmiastowy wzrost energii o 40% na stałe, mniejsza potrzeba snu, wydajniejsze trawienie, a więc mniejsza potrzeba jedzenia itp. Poza tym podobno kuracja chroni przed wieloma „chorobami cywilizacyjnymi” w starszym wieku, takimi jak Parkinson albo Alzheimer, nie pamiętam dokładnie.
Historia niezmiernie mnie ubawiła, bo przypomniałem sobie darcie łacha przez pana Pratchetta ze studentów magii liżących żaby w celach rekreacyjnych. Wprawdzie jest vice versa, ale i tak czuję się, jakbym przeprowadził się na satyrę Świata Dysku.


Raz odwiedziliśmy Shir i Itamara u nich w hostelu, gdzie dali nam krótki kurs produkcji mydła. Łatwe to i bezpieczne, gdy przestrzega się kilku zdroworozsądkowych zaleceń. W zasadzie potrzeba tylko dużo oleju, nieco kreta do udrażniania rur i kilka domowych utensyliów. Reszta to dodatki, które jednak robią z mydła mydło zapachowe, lecznicze, nawilżające itp. Wrzucimy przepis, jak już zrobimy własne (wcześniej w kolejce jest jeszcze czekolada z kakao, miodu i oleju kokosowego).


Opowiedzieli nam też o jedynym polskim pisarzu, którego książkę czytali i bardzo im się spodobała. Tak bardzo, że szukali innych, ale nie zostały przetłumaczone na hebrajski ani nawet na angielski. Książka, którą przeczytali, to „Ziemia słonych skał” autorstwa Stanisława Supłatowicza albo Sat Okha (co w języku shawnee znaczy Długie Pióro). Był to facet, który urodził się w Kanadzie. Jego matką była polska uciekinierka, a ojcem wódz plemienia Szaunisów. Przed II wojną wrócił do Polski, gdzie potem walczył jako partyzant. „Ziemia słonych skał” jest jego pierwszą książką. Napisał ją w '58 roku. Podobno jest przeważnie autobiograficzna, a także przeciekawa. Weronka ma mgliste wspomnienie, że chyba czytała jego bajkę „Biały mustang” jako lekturę w podstawówce. W każdym razie Shir powiedziała mi, żeby koniecznie dać im znać, jeśli kiedyś przetłumaczę jakąś jego książkę na angielski. Kto wie. Jeśli czyta to jakiś wydawca, polecam się.

Shir i Itamar są już w Kanadzie. W Peru sporo słyszeli o pewnym mykologu, który pracuje z leczniczymi właściwościami magicznych grzybów. Nigdy go nie spotkali, ale wzięli namiar i napisali do niego maila. Powiedział, że chętnie ich przyjmie i nauczy obchodzenia się z grzybami i ich hodowli. Będą mogli mieszkać u niego i jeździć jego samochodem. Mają dobre przeczucie i planują zostać tam co najmniej pół roku. Działanie świata i ludzi to jednak spora zagadka.


(ano)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz