wtorek, 5 sierpnia 2014

Człowiek, który gapił się na kozy

W Lublinie pochłanialiśmy czasem po kilka filmów tygodniowo. W czasach filmweba, torrentów i temu podobnych, bogactwo dobrych filmów jest w zasięgu ręki. Chodziliśmy po nitce do kłębka: film dobrze wyreżyserowany i ogólnie ciekawy? Sprawdzamy reżysera i ściągamy kolejny jego obraz. Dobry scenariusz lub fantastyczne zdjęcia? Robimy to samo ze scenarzystą czy operatorem.
Jednak tutejsza okolica i klimat podróży (nawet mimo stosunkowo rzadkiego przemieszczania się) sprzyja działaniom analogowym. I tak zbyt dużo czasu spędzam pod prądem przy pracy zarobkowej, pisaniu bloga itd.
Dlatego sporą zmianą naszego stylu życia jest to, że prawie nie oglądamy tu filmów. Szczególnie ja, bo Weronka postanowiła w którymś momencie przypomnieć sobie zawiłości nigdy niedokończonych Lostów i właśnie pożarła ostatnią serię. Na jej ściągnięcie z torrentów czekała miesiąc, co jest inną kwestią zniechęcającą do piractwa filmowo-muzycznego. Cóż, kiedyś to nadrobimy. Wytwory sztuki nie zające.

Żałuję też odrobinę, że w tym roku nie doświadczę nieco zaściankowego, kameralnego, nienapompowanego i wyluzowanego klimatu Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu. Z sentymentu zajrzałem na stronę Akademii i startuje ona 8 sierpnia, czyli w ten piątek.
Szczególnie polecam przegląd Aleksieja Bałabanowa – filmy brutalne, mocne, brudne, surowe. Widziałem jego „Brata”, „Ładunek 200”, „Morfinę” i „Palacza”, z czego tylko „Brat” był dla mnie jakiś niedorobiony estetycznie – być może reżyser potrzebował jeszcze kilku lat, żeby się odnaleźć.
Od kilku lat przymierzałem się nawet do roli uczestnika w Konkursie Prelegentów Filmowych. Z tym jest jednak kłopot, że myślę o tym zwykle zaraz po Akademii, potem zapominam, a termin słania prelekcji mija kilka miesięcy przed jej startem. Tak więc na razie prelekcję poćwiczę tutaj, bez spiny czy struktury wywodu akademickiego.

Wprawdzie nie mamy już wolnych niedziel – otwieramy bar jak co dzień – ale za to organizujemy w ten dzień wieczory filmowe. Głównie dla siebie, bo mało kto przyjeżdża tu oglądać filmy. Jak wspomniałem, miejsce skłania do działań analogowych.


W jedną z takich niedziel puściłem film „Człowiek, który gapił się na kozy” (w oryginale w liczbie mnogiej – „The Men Who Stare at Goats”). Ani reżyser Grant Heslov, ani scenarzysta Peter Strughan nie byli mi wcześniej znani, więc wybór był nieco intuicyjnym strzałem na oślep. Coś kiedyś gdzieś kołacze mi się mgliste wspomnienie, że słyszałem o tym filmie coś, co pozostawiło pozytywne wrażenie. Do tego Clooney i Bridges w obsadzie – panowie, którym w epicentrum kinematograficznej papki jakoś udaje się nie grać lipy. Cieszę się, że zaufałem intuicji, bo strzał na oślep okazał się strzałem w dziesiątkę.
Komedia. Jak to kiedyś prosto i trafnie ujął Wołek, wśród znanych gatunków filmowych najtrudniej o dobrą komedię – to prawda, jeśli rozsądnie nie przyjmuje się do wiadomości istnienia takich abominacji gatunkowych jak „familijny” i „komedia romantyczna” (goń się, H. Grant!). Przykładem dobrej komedii według wyżej wymienionego awangardowego fundamentalisty jest „Szef wszystkich szefów” Von Triera. Zaiste, cieszę się, że to z nimi obejrzałem. Jednak w tym przypadku chodzi o zupełnie inną komedią. Dobrze widać, że to wyrób hollywoodzki, a więc popularno-populistyczny, ale własne jazdy ma.
Najmocniejszym punktem według mnie jest tu scenariusz. Tłem jest jednostka super-żołnierzy jedi, których zadaniem jest skłonienie wrogich żołnierzy do pacyfizmu. Chodzi o to, o co nigdy nie chodziło wojsku (mimo gadania propagandowego), a przecież od zawsze powinno – sprawić, aby wróg nie chciał zabijać, co według założyciela jednostki jest naturalnym odruchem szeregowych żółtodziobów. Założycielem jest weteran z Wietnamu Bill Django. Grający go Jeff Bridges ewidentnie nawiązuje rolą do kultowego Dude'a z „Big Lebowskiego” (Tomaszu Ś., obejrzże ten film!). Zacna to inspiracja i dobre posunięcie ludzi od castingu. Wiem, jak wszyscy lubią, gdy opisuje im się film, więc na tym poprzestanę.

Dodatkowy aspekt komediowy tego filmu w Vilcabambie był dla mnie jasny. Szkolenie jednostki New Earth Army to w dużej mierze obóz new age'owego samorozwoju. Joga, medytacje, uwolnienie ciała w tańcu, LSD itd. Przeróżnych tego typu warsztatów i substancji w Vilcabambie jest na pęczki. W „Człowieku...” cała kwestia przedstawiona jest z dystansem, być może odrobinę zbyt stereotypowo, być może nieco zbyt pobłażliwie i z góry, ale bez przesady. Tym niemniej przesłanie jest raczej takie: praktyk tego typu nie można brać poważnie, bo nie mają podstaw naukowych, oraz jest to coś dla ludzi wprawdzie pozytywnych, ale mających lekki bałagan na strychu.
Mimo to kawał dobrego scenariusza. Nie ma żalu, nie ma lipy, nie ma dłużyzn czy nudy. Idę dalej tą ścieżką. Już mam ściągniętą kolejną pozycję napisaną przez Petera Straughana – „Szpieg” („Tinker Tailor Soldier Spy”).
Gdyby jeszcze nie było to jasne, „Człowieka...” polecam. Nawet zatwardziałym przeciwnikom Hollywood. Sam chciałem nie raz nim zostać, ale po co się cisnąć, czasem bywa naprawdę nieźle.

W niedzielę tydzień temu zaliczyliśmy lekką wtopę. Akurat trwają wakacje w Ekwadorze, więc w hosterii były ze trzy duże rodziny lokalsów. Nie zważając na to, na pierwszy rzut wyświetliliśmy niezły hardkor pt. „Synekdocha, Nowy Jork”. Inteligencki film w filmie w filmie... Bez hiszpańskich napisów. Myślę, że o nim też napiszę, bo jest epicki – oglądałem drugi raz. W każdym razie oglądaliśmy go we czworo (z Niemcem Timem i jakąś dziewczyną), podczas gdy znudzeni goście hałasowali przy bilardzie i ping-pongu.
Wakacje nadal trwają, więc przedwczoraj chcieliśmy się poprawić. Miało być populistycznie, hollywoodzko, po angielsku, ale z hiszpański napisami. Mieliśmy zacząć przygodowo, dla całej rodziny, od „Pana i władcy: Na krańcu świata” z parahistoryczno-heroicznym (gladiator, Noe, Robin Hood) chałturnikiem Russellem, ale nie było chętnych do oglądania.
Tak więc o 22 puściłem „7 psychopatów” – kolejny strzał w ciemno nieznanego mi reżysera/scenarzysty. Tym razem intuicja podpowiada mi, że będzie tak sobie i na siłę fajnie. Martwił mnie ten przyczłap Sam Rockwell, z drugiej strony uspokajali Woody Harrelson, Christopher Walken i Tom Waits. Okazało się znów całkiem nieźle. O tym obrazie też chyba napiszę, ale jeśli nie, to i tak polecam.


(ano)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz