W
Lublinie pochłanialiśmy czasem po kilka filmów tygodniowo. W
czasach filmweba, torrentów i temu podobnych, bogactwo dobrych
filmów jest w zasięgu ręki. Chodziliśmy po nitce do kłębka:
film dobrze wyreżyserowany i ogólnie ciekawy? Sprawdzamy reżysera
i ściągamy kolejny jego obraz. Dobry scenariusz lub fantastyczne
zdjęcia? Robimy to samo ze scenarzystą czy operatorem.
Jednak
tutejsza okolica i klimat podróży (nawet mimo stosunkowo rzadkiego
przemieszczania się) sprzyja działaniom analogowym. I tak zbyt dużo
czasu spędzam pod prądem przy pracy zarobkowej, pisaniu bloga itd.
Dlatego
sporą zmianą naszego stylu życia jest to, że prawie nie oglądamy
tu filmów. Szczególnie ja, bo Weronka postanowiła w którymś
momencie przypomnieć sobie zawiłości nigdy niedokończonych Lostów
i właśnie pożarła ostatnią serię. Na jej ściągnięcie z
torrentów czekała miesiąc, co jest inną kwestią zniechęcającą
do piractwa filmowo-muzycznego. Cóż, kiedyś to nadrobimy. Wytwory
sztuki nie zające.
Żałuję
też odrobinę, że w tym roku nie doświadczę nieco zaściankowego,
kameralnego, nienapompowanego i wyluzowanego klimatu Letniej Akademii
Filmowej w Zwierzyńcu. Z sentymentu zajrzałem na stronę Akademii
i
startuje ona 8 sierpnia, czyli w ten piątek.
Szczególnie
polecam przegląd Aleksieja Bałabanowa – filmy brutalne, mocne,
brudne, surowe. Widziałem jego „Brata”, „Ładunek 200”,
„Morfinę” i „Palacza”, z czego tylko „Brat” był dla
mnie jakiś niedorobiony estetycznie – być może reżyser
potrzebował jeszcze kilku lat, żeby się odnaleźć.
Od
kilku lat przymierzałem się nawet do roli uczestnika w Konkursie
Prelegentów Filmowych. Z tym jest jednak kłopot, że myślę o tym
zwykle zaraz po Akademii, potem zapominam, a termin słania prelekcji
mija kilka miesięcy przed jej startem. Tak więc na razie prelekcję
poćwiczę tutaj, bez spiny czy struktury wywodu akademickiego.
Wprawdzie
nie mamy już wolnych niedziel – otwieramy bar jak co dzień –
ale za to organizujemy w ten dzień wieczory filmowe. Głównie dla
siebie, bo mało kto przyjeżdża tu oglądać filmy. Jak
wspomniałem, miejsce skłania do działań analogowych.
W
jedną z takich niedziel puściłem film „Człowiek, który gapił
się na kozy” (w oryginale w liczbie mnogiej – „The Men Who
Stare at Goats”). Ani reżyser Grant Heslov, ani scenarzysta Peter
Strughan nie byli mi wcześniej znani, więc wybór był nieco
intuicyjnym strzałem na oślep. Coś kiedyś gdzieś kołacze mi się
mgliste wspomnienie, że słyszałem o tym filmie coś, co
pozostawiło pozytywne wrażenie. Do tego Clooney i Bridges w
obsadzie – panowie, którym w epicentrum kinematograficznej papki
jakoś udaje się nie grać lipy. Cieszę się, że zaufałem
intuicji, bo strzał na oślep okazał się strzałem w dziesiątkę.
Komedia.
Jak to kiedyś prosto i trafnie ujął Wołek, wśród znanych
gatunków filmowych najtrudniej o dobrą komedię – to prawda,
jeśli rozsądnie nie przyjmuje się do wiadomości istnienia takich
abominacji gatunkowych jak „familijny” i „komedia romantyczna”
(goń się, H. Grant!). Przykładem dobrej komedii według wyżej
wymienionego awangardowego fundamentalisty jest „Szef wszystkich
szefów” Von Triera. Zaiste, cieszę się, że to z nimi
obejrzałem. Jednak w tym przypadku chodzi o zupełnie inną komedią.
Dobrze widać, że to wyrób hollywoodzki, a więc
popularno-populistyczny, ale własne jazdy ma.
Najmocniejszym
punktem według mnie jest tu scenariusz. Tłem jest jednostka super-żołnierzy jedi, których zadaniem jest skłonienie wrogich
żołnierzy do pacyfizmu. Chodzi o to, o co nigdy nie chodziło
wojsku (mimo gadania propagandowego), a przecież od zawsze powinno –
sprawić, aby wróg nie chciał zabijać, co według założyciela
jednostki jest naturalnym odruchem szeregowych żółtodziobów.
Założycielem jest weteran z Wietnamu Bill Django. Grający go Jeff
Bridges ewidentnie nawiązuje rolą do kultowego Dude'a z „Big
Lebowskiego” (Tomaszu Ś., obejrzże ten film!). Zacna to
inspiracja i dobre posunięcie ludzi od castingu. Wiem, jak wszyscy
lubią, gdy opisuje im się film, więc na tym poprzestanę.
Dodatkowy
aspekt komediowy tego filmu w Vilcabambie był dla mnie jasny.
Szkolenie jednostki New Earth Army to w dużej mierze obóz new
age'owego samorozwoju. Joga, medytacje, uwolnienie ciała w
tańcu, LSD itd. Przeróżnych tego typu warsztatów i substancji w
Vilcabambie jest na pęczki. W „Człowieku...” cała kwestia
przedstawiona jest z dystansem, być może odrobinę zbyt
stereotypowo, być może nieco zbyt pobłażliwie i z góry, ale bez
przesady. Tym niemniej przesłanie jest raczej takie: praktyk tego
typu nie można brać poważnie, bo nie mają podstaw naukowych, oraz
jest to coś dla ludzi wprawdzie pozytywnych, ale mających lekki
bałagan na strychu.
Mimo
to kawał dobrego scenariusza. Nie ma żalu, nie ma lipy, nie ma
dłużyzn czy nudy. Idę dalej tą ścieżką. Już mam ściągniętą
kolejną pozycję napisaną przez Petera Straughana – „Szpieg”
(„Tinker Tailor Soldier Spy”).
Gdyby
jeszcze nie było to jasne, „Człowieka...” polecam. Nawet
zatwardziałym przeciwnikom Hollywood. Sam chciałem nie raz nim
zostać, ale po co się cisnąć, czasem bywa naprawdę nieźle.
W
niedzielę tydzień temu zaliczyliśmy lekką wtopę. Akurat trwają
wakacje w Ekwadorze, więc w hosterii były
ze trzy duże rodziny lokalsów. Nie zważając na to, na pierwszy
rzut wyświetliliśmy niezły hardkor pt. „Synekdocha, Nowy
Jork”. Inteligencki film w filmie w filmie... Bez hiszpańskich
napisów. Myślę, że o nim też napiszę, bo jest epicki –
oglądałem drugi raz. W każdym razie oglądaliśmy go we czworo (z
Niemcem Timem i jakąś dziewczyną), podczas gdy znudzeni goście
hałasowali przy bilardzie i ping-pongu.
Wakacje
nadal trwają, więc przedwczoraj chcieliśmy się poprawić. Miało
być populistycznie, hollywoodzko, po angielsku, ale z hiszpański
napisami. Mieliśmy zacząć przygodowo, dla całej rodziny, od „Pana
i władcy: Na krańcu świata” z parahistoryczno-heroicznym
(gladiator, Noe, Robin Hood) chałturnikiem Russellem, ale nie było
chętnych do oglądania.
Tak
więc o 22 puściłem „7 psychopatów” – kolejny strzał w
ciemno nieznanego mi reżysera/scenarzysty. Tym razem intuicja
podpowiada mi, że będzie tak sobie i na siłę fajnie. Martwił
mnie ten przyczłap Sam Rockwell, z drugiej strony uspokajali Woody
Harrelson, Christopher Walken i Tom Waits. Okazało się znów
całkiem nieźle. O tym obrazie też chyba napiszę, ale jeśli nie,
to i tak polecam.
(ano)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz