Podróż
na wybrzeże trwała w sumie około 14 godzin w jedną stronę. Była
to podróż autobusowa, z czterema przesiadkami. Jeszcze parę
tygodni wcześniej podróż nocnym autobusem przez Andy (w tym
przypadku – najpierw wzniesienie się na ok. 2500 metrów, by zaraz
potem zacząć zjeżdżać do poziomu morza, a wszystko to w
przeciągu jakichś 6-7 godzin) wydawała się nam karkołomnym
przedsięwzięciem. Na pohybel, jednak postanowiliśmy spróbować.
Widać powoli oswajamy się z klimatem.
Początkowo
czułam się jak na granicy jawy i snu, jak w jakiejś dziwacznej
turbo-rakiecie. Było niebywale głośno i ciemno, z nagłymi
oślepiającymi przebłyskami świateł, które za ułamek sekundy
znów ginęły w ciemnościach. W sumie jednak okazało się
nienajgorzej. Bowiem, mimo duszności, huku i serpentynowej drogi,
poniewierającej tobą na wszystkie strony, da się w tych nocnych
autobusach spać. Co oszczędza czas i hajs.
Zasadniczym
celem naszej wyprawy było opisane już udanie się w mini-rejs na
oglądanie wielorybów. Marzyliśmy o Galapagos, jednak kompletnie
nas na to nie stać. Jednodniowy rejs na Isla de la Plata połączony
z podziwianiem wielorybów to nasza namiastka darwinowskiego
archipelagu. A że podróż na wybrzeże jest długa, postanowiliśmy
spędzić tam tydzień. W notesie mieliśmy garść rekomendacji od
gości i rezydentów Izhcaylumy co do potencjalnie interesujących
bądź przyjemnych miejsc pobytu.
Naszym
pierwszym punktem docelowym było Puerto Lopez.
Autobusy zatrzymują
się na dworcu położonym 3 km poza miasteczkiem. Z dworca do
centrum można się przespacerować szosą lub przejechać tzw. taxi
moto za 50 centavos. Ten wynalazek jest, zdaje się,
charakterystyczny dla Puerto Lopez. Trzęsie i hałasuje
niemiłosiernie, ale z drugiej strony przejażdżka daje wyjątkowe
poczucie lokalnego folkloru.
Puerto
Lopez słynie z kilku pozycji programu turystycznego. Stąd płynie
się na Isla de la Plata lub na krótsze rejsy, by spotkać oko w oko
wieloryba. Zatem wszędzie, gdzie nie pójdziesz, napastują Cię
handlarze oferty wycieczkowej, krzyczący na widok wszelkich
turystopodobnych: BALLENAS, BALLENAS!
Druga
rzecz to targ rybny, chyba najbardziej znany na całym wybrzeżu
Ekwadoru. Każdego ranka kilkadziesiąt łodzi rybackich wyrusza w
morze, by przywieźć dziesiątki czy nawet setki kilogramów ryb,
krewetek, kalmarów i innych jadalnych stworzeń, mieszkających w
oceanie. Złowiony towar wykładają na plaży. Tuż obok tego
codziennego, spontanicznego targu rozkłada się kilkanaście
naprędce skleconych mini-jadłodajni. Kucharki kupują od rybaków
świeże rybki, sprawnie je przyrządzają i serwują klientom w
towarzystwie ryżu, platanów i sałatki. W ofercie można też
znaleźć zupę rybną oraz ceviche, czyli papkę z surowej
ryby bądź owoców morza w marynacie z limonki z dodatkiem cebuli,
papryki i soli. Taki śniadanioobiad to 3 bagsy. Tylko do godz. 10.
Kto rano wstaje, ten się na cały dzień naje.
Inną
fajną rzeczą w Puerto Lopez jest warzywniak, w którym pomieszkuje
królik. Znaleźliśmy tam nasz absolutny owocowy numer jeden, czyli
marakuje. Co jakiś czas zmienia mi się tu apetyt na owoce.
Początkowo pałałam uczuciem do papai, teraz ledwie mogę je
znieść. Od paru tygodni wielbię dojrzałe ananasy, które są
niewymownie słodkie i soczyste. Arbuzy zawsze były i będą spoko.
Z bananami jest bardzo różnie. Najlepsze są malutkie, ale niełatwo
je spotkać. Uświadomiłam tu sobie, że banany krojone w plasterki
są dużo smaczniejsze niż połykane w dużych gryzach; zupełnie
zmienia się ich jędrność i soczystość. Podobnie zresztą rzecz
ma się z truskawkami.
W
centrum miasteczka natrafiliśmy na taki oto proekologiczny mural.
Dużo
częściej jednak mury Puerto Lopez szpeciło takie wysprejowane
hasło:
Dowiedzielismy
się, że Colon to lokalny polityk; ladron to złodziej. Ale czemu 50
dni bez wody? Zagadka nierozwiązana.
20
km na południe od Puerto Lopez leży wioska Ayampe, będąca
lokalnym centrum surferów. Zatrzymaliśmy się tam na 3 dni w
bambusowej chatce należącej do hosterii Palma de Coco, z widokiem
na ocean oddalony jeno o jakieś 60-70 metrów.
Plaża w Ayampe
okazała się niezbyt urodziwa – wąska i najeżona wyrzuconymi z
oceanu skarbami i śmieciami. Ponadto panujący tam mikroklimat był
mało sprzyjający – wilgotny chłód i pochmurne niebo.
Charakterystyczny pejzaż Ayampe to wyłaniająca się z oceanu
formacja dwóch skał na horyzoncie oraz maleńkie figurki surferów
co jakiś czas wynurzające się na moment, by po chwili zniknąć w
odmęcie jakiejś fali.
Posnuliśmy
się trochę po tej zamglonej plaży i zaspanej wiosce. W niedzielę
rano wybraliśmy się na spacer w poszukiwaniu śniadania. Owoce i
warzywa trudno dostać, za to w co drugiej chatce z bambusa można
kupić ręcznie robione lody kokosowe oraz mrożone banany w
czekoladzie na patyku, wyborne. Po południu poszliśmy na kawę do
Cafe Cultura. Kawa okazała się dość podła, jak w większości
miejsc w Ekwadorze, za to mieli tam kolekcję kilkudziesięciu dość
przypadkowo dobranych książek, wśród których natknęliśmy się
na „Dzienniki gwiezdne” Lema po hiszpańsku.
Z
Ayampe jest rzut beretem do Montanity – imprezowego pępka
Ekwadoru. Montanita obrosła legendą, sto razy słyszałam w
Izhcaylumie: Montanita, wooow, maaaan, it`s soo cool, you HAVE
to go there. Los chciał, że trafiliśmy tam w niedzielę po
południu, kiedy połowa świata leczy kaca. Panował więc klimat
wczorajszy, a nawet przedwczorajszy – brak jakiejkolwiek energii,
nieświeżo, brudno, po ulicach i knajpach snują się tylko ledwo
ciepłe niedobitki. Co więcej, dzień wcześniej utopiły się tam
dwie pijane i przejedzone osoby. Wiało ponurą atmosferą. Zjedliśmy
syfiasty obiad, szybko zrezygnowaliśmy z opcji imprezowania i
wróciliśmy do naszej bambusowej dziupli w Ayampe.
Potem
ruszyliśmy do Ayangue. Znów zamieszkaliśmy w chałupie z bambusa,
tym razem na przewiewnym pięterku, z widokiem na tycią zatokę,
wokół której usytuowane jest całe Ayangue.
Wioska słynie z tanich
homarów. No więc spróbowaliśmy. Za 10 bagsów dostaliśmy sporego
homara, nad którym Bartek utknął z młotkiem prawie na godzinę.
Dużo jedzenia i dużo zabawy. Słodko-gorzki, mięsisty,
interesujący smak.
W
pobliżu Ayangue znajduje się jedna z najpiękniejszych plaż
Ekwadoru, Playa Rosada. Jeden ziomek zaoferował nam wypad na plażę
łódką. Jak się, okazało, ten wypad to był taki wodny spacer,
odnosił się do podziwiania Playa Rosada z morza, bo łódka nie
może tam „zaparkować”. Powiedział, że możemy wyskoczyć z
łodzi i dopłynąć do plaży, ale mając ze sobą elektronikę, nie
zaryzykowaliśmy.
Jeszcze
dwa słowa z drogi powrotnej. Dworzec autobusowy w Guayaquil,
największym mieście Ekwadoru, to babilon, królestwo konsumpcji i
ciągłe przemieszczanie się mas ludzkich. Kupić tam można chyba
wszystko. Niestety, z branżą gastronomiczną jest upiornie.
Wszystkie dworcowe restauracje to fast foody, co nie jest rozsądne,
zważywszy na to, że wszyscy w którymś momencie wsiadamy do
autobusu i w większości wypadków będziemy nim jechać godzinami,
serpentynami. Niemniej czasem głód potrafi zwieść na manowce, i
skusiłam się na sałatkę owocową, którą bufetowa zalała
ciepławym sokiem z arbuza. Papaje były nieświeże, nabrałam więc
też podejrzeń co do reszty owoców. Po połowie zrezygnowałam, i
wyszło mi to na dobre. Bartek wszamał jakieś danie z kurczakiem i
chorował cały następny dzień. Bez dwóch zdań, następnym razem
robimy kanapki.
Co
więcej, nie udało nam się kupić biletów na bezpośredni autobus
do Loja. Mimo, że przybyliśmy na dworzec około osiemnastej, a
autobusy kilku kompanii jeżdżą co godzinę do dwudziestej trzeciej
(więc miało ich być jeszcze ze dwadzieścia), nie było ani jednego
wolnego miejsca. Padaka. W końcu postanowiliśmy spędzić pół
nocy na tym gigantycznym dworcu (mieliśmy rozpoczętą partię
Heroesów, a na dworcu było wiele kontaktów, do których można się
podłączyć) i o wpół do drugiej ruszyć na południe, do Machali,
a stamtąd około piątej powinniśmy złapać już jakiś autobus do
Loja. Wszystko poszło dość gładko, może poza faktem, że podczas
6-godzinnej podróży z Machali do Loja na pełny regulator grało
radio z muzą ekwadorską, która jest po prostu straszna, najgorsza.
Więc w tą stronę spania nie było.
A
to już na dworcu w Loja.
Generalne
moja refleksja na temat wakacji na wybrzeżu jest taka: spodoba ci
się, jeśli lubisz wydawać pieniądze na fajne hotele, jedzenie,
drinki i wszelkie konsumpcyjne różności, oferowane w
poszczególnych miejscach. Jeśli starasz się nie wydawać za dużo,
może być trochę męcząco i nudno. Niedrogie pokoje nie są zbyt
przytulne, zwykle mają tylko ohydne jarzeniowe światło, często cuchnie w nich grzybem i jest chłodno. Jak mieszka się w średnio
fajnym hostelu, raczej nie ma się ochoty spędzać w nim dużo
czasu. Więc szuka się atrakcji na zewnątrz. W dobie wstrętnego
kapitalizmu wszystkie atrakcje kosztują. Vilcabamba jest pod tym
względem dość wyjątkowa – nie ma nudy nawet bez dużego
wydawania hajsu. Gdzie nie pójdziesz, jest pięknie. Niedrogo można
się tez naszamać. No i ten tygiel kulturowy – napotykani ludzie
są albo ciekawi, albo przynajmniej sympatyczni.
Wybrzeże
Pacyfiku nas nie zachwyciło. Za dwa lub trzy miesiące jedziemy do
Kolumbii obczaić wybrzeże karaibskie. To może być czad.
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz