czwartek, 7 sierpnia 2014

Ocean boogie

Podróż na wybrzeże trwała w sumie około 14 godzin w jedną stronę. Była to podróż autobusowa, z czterema przesiadkami. Jeszcze parę tygodni wcześniej podróż nocnym autobusem przez Andy (w tym przypadku – najpierw wzniesienie się na ok. 2500 metrów, by zaraz potem zacząć zjeżdżać do poziomu morza, a wszystko to w przeciągu jakichś 6-7 godzin) wydawała się nam karkołomnym przedsięwzięciem. Na pohybel, jednak postanowiliśmy spróbować. Widać powoli oswajamy się z klimatem.
Początkowo czułam się jak na granicy jawy i snu, jak w jakiejś dziwacznej turbo-rakiecie. Było niebywale głośno i ciemno, z nagłymi oślepiającymi przebłyskami świateł, które za ułamek sekundy znów ginęły w ciemnościach. W sumie jednak okazało się nienajgorzej. Bowiem, mimo duszności, huku i serpentynowej drogi, poniewierającej tobą na wszystkie strony, da się w tych nocnych autobusach spać. Co oszczędza czas i hajs.

Zasadniczym celem naszej wyprawy było opisane już udanie się w mini-rejs na oglądanie wielorybów. Marzyliśmy o Galapagos, jednak kompletnie nas na to nie stać. Jednodniowy rejs na Isla de la Plata połączony z podziwianiem wielorybów to nasza namiastka darwinowskiego archipelagu. A że podróż na wybrzeże jest długa, postanowiliśmy spędzić tam tydzień. W notesie mieliśmy garść rekomendacji od gości i rezydentów Izhcaylumy co do potencjalnie interesujących bądź przyjemnych miejsc pobytu.

Naszym pierwszym punktem docelowym było Puerto Lopez.

Autobusy zatrzymują się na dworcu położonym 3 km poza miasteczkiem. Z dworca do centrum można się przespacerować szosą lub przejechać tzw. taxi moto za 50 centavos. Ten wynalazek jest, zdaje się, charakterystyczny dla Puerto Lopez. Trzęsie i hałasuje niemiłosiernie, ale z drugiej strony przejażdżka daje wyjątkowe poczucie lokalnego folkloru.



Puerto Lopez słynie z kilku pozycji programu turystycznego. Stąd płynie się na Isla de la Plata lub na krótsze rejsy, by spotkać oko w oko wieloryba. Zatem wszędzie, gdzie nie pójdziesz, napastują Cię handlarze oferty wycieczkowej, krzyczący na widok wszelkich turystopodobnych: BALLENAS, BALLENAS!
Druga rzecz to targ rybny, chyba najbardziej znany na całym wybrzeżu Ekwadoru. Każdego ranka kilkadziesiąt łodzi rybackich wyrusza w morze, by przywieźć dziesiątki czy nawet setki kilogramów ryb, krewetek, kalmarów i innych jadalnych stworzeń, mieszkających w oceanie. Złowiony towar wykładają na plaży. Tuż obok tego codziennego, spontanicznego targu rozkłada się kilkanaście naprędce skleconych mini-jadłodajni. Kucharki kupują od rybaków świeże rybki, sprawnie je przyrządzają i serwują klientom w towarzystwie ryżu, platanów i sałatki. W ofercie można też znaleźć zupę rybną oraz ceviche, czyli papkę z surowej ryby bądź owoców morza w marynacie z limonki z dodatkiem cebuli, papryki i soli. Taki śniadanioobiad to 3 bagsy. Tylko do godz. 10. Kto rano wstaje, ten się na cały dzień naje.


Inną fajną rzeczą w Puerto Lopez jest warzywniak, w którym pomieszkuje królik. Znaleźliśmy tam nasz absolutny owocowy numer jeden, czyli marakuje. Co jakiś czas zmienia mi się tu apetyt na owoce. Początkowo pałałam uczuciem do papai, teraz ledwie mogę je znieść. Od paru tygodni wielbię dojrzałe ananasy, które są niewymownie słodkie i soczyste. Arbuzy zawsze były i będą spoko. Z bananami jest bardzo różnie. Najlepsze są malutkie, ale niełatwo je spotkać. Uświadomiłam tu sobie, że banany krojone w plasterki są dużo smaczniejsze niż połykane w dużych gryzach; zupełnie zmienia się ich jędrność i soczystość. Podobnie zresztą rzecz ma się z truskawkami.


W centrum miasteczka natrafiliśmy na taki oto proekologiczny mural.


Dużo częściej jednak mury Puerto Lopez szpeciło takie wysprejowane hasło:


Dowiedzielismy się, że Colon to lokalny polityk; ladron to złodziej. Ale czemu 50 dni bez wody? Zagadka nierozwiązana.

20 km na południe od Puerto Lopez leży wioska Ayampe, będąca lokalnym centrum surferów. Zatrzymaliśmy się tam na 3 dni w bambusowej chatce należącej do hosterii Palma de Coco, z widokiem na ocean oddalony jeno o jakieś 60-70 metrów.



Plaża w Ayampe okazała się niezbyt urodziwa – wąska i najeżona wyrzuconymi z oceanu skarbami i śmieciami. Ponadto panujący tam mikroklimat był mało sprzyjający – wilgotny chłód i pochmurne niebo. Charakterystyczny pejzaż Ayampe to wyłaniająca się z oceanu formacja dwóch skał na horyzoncie oraz maleńkie figurki surferów co jakiś czas wynurzające się na moment, by po chwili zniknąć w odmęcie jakiejś fali.
Posnuliśmy się trochę po tej zamglonej plaży i zaspanej wiosce. W niedzielę rano wybraliśmy się na spacer w poszukiwaniu śniadania. Owoce i warzywa trudno dostać, za to w co drugiej chatce z bambusa można kupić ręcznie robione lody kokosowe oraz mrożone banany w czekoladzie na patyku, wyborne. Po południu poszliśmy na kawę do Cafe Cultura. Kawa okazała się dość podła, jak w większości miejsc w Ekwadorze, za to mieli tam kolekcję kilkudziesięciu dość przypadkowo dobranych książek, wśród których natknęliśmy się na „Dzienniki gwiezdne” Lema po hiszpańsku.


Z Ayampe jest rzut beretem do Montanity – imprezowego pępka Ekwadoru. Montanita obrosła legendą, sto razy słyszałam w Izhcaylumie: Montanita, wooow, maaaan, it`s soo cool, you HAVE to go there. Los chciał, że trafiliśmy tam w niedzielę po południu, kiedy połowa świata leczy kaca. Panował więc klimat wczorajszy, a nawet przedwczorajszy – brak jakiejkolwiek energii, nieświeżo, brudno, po ulicach i knajpach snują się tylko ledwo ciepłe niedobitki. Co więcej, dzień wcześniej utopiły się tam dwie pijane i przejedzone osoby. Wiało ponurą atmosferą. Zjedliśmy syfiasty obiad, szybko zrezygnowaliśmy z opcji imprezowania i wróciliśmy do naszej bambusowej dziupli w Ayampe.

Potem ruszyliśmy do Ayangue. Znów zamieszkaliśmy w chałupie z bambusa, tym razem na przewiewnym pięterku, z widokiem na tycią zatokę, wokół której usytuowane jest całe Ayangue. 



Wioska słynie z tanich homarów. No więc spróbowaliśmy. Za 10 bagsów dostaliśmy sporego homara, nad którym Bartek utknął z młotkiem prawie na godzinę. Dużo jedzenia i dużo zabawy. Słodko-gorzki, mięsisty, interesujący smak.




W pobliżu Ayangue znajduje się jedna z najpiękniejszych plaż Ekwadoru, Playa Rosada. Jeden ziomek zaoferował nam wypad na plażę łódką. Jak się, okazało, ten wypad to był taki wodny spacer, odnosił się do podziwiania Playa Rosada z morza, bo łódka nie może tam „zaparkować”. Powiedział, że możemy wyskoczyć z łodzi i dopłynąć do plaży, ale mając ze sobą elektronikę, nie zaryzykowaliśmy.



Jeszcze dwa słowa z drogi powrotnej. Dworzec autobusowy w Guayaquil, największym mieście Ekwadoru, to babilon, królestwo konsumpcji i ciągłe przemieszczanie się mas ludzkich. Kupić tam można chyba wszystko. Niestety, z branżą gastronomiczną jest upiornie. Wszystkie dworcowe restauracje to fast foody, co nie jest rozsądne, zważywszy na to, że wszyscy w którymś momencie wsiadamy do autobusu i w większości wypadków będziemy nim jechać godzinami, serpentynami. Niemniej czasem głód potrafi zwieść na manowce, i skusiłam się na sałatkę owocową, którą bufetowa zalała ciepławym sokiem z arbuza. Papaje były nieświeże, nabrałam więc też podejrzeń co do reszty owoców. Po połowie zrezygnowałam, i wyszło mi to na dobre. Bartek wszamał jakieś danie z kurczakiem i chorował cały następny dzień. Bez dwóch zdań, następnym razem robimy kanapki.
Co więcej, nie udało nam się kupić biletów na bezpośredni autobus do Loja. Mimo, że przybyliśmy na dworzec około osiemnastej, a autobusy kilku kompanii jeżdżą co godzinę do dwudziestej trzeciej (więc miało ich być jeszcze ze dwadzieścia), nie było ani jednego wolnego miejsca. Padaka. W końcu postanowiliśmy spędzić pół nocy na tym gigantycznym dworcu (mieliśmy rozpoczętą partię Heroesów, a na dworcu było wiele kontaktów, do których można się podłączyć) i o wpół do drugiej ruszyć na południe, do Machali, a stamtąd około piątej powinniśmy złapać już jakiś autobus do Loja. Wszystko poszło dość gładko, może poza faktem, że podczas 6-godzinnej podróży z Machali do Loja na pełny regulator grało radio z muzą ekwadorską, która jest po prostu straszna, najgorsza. Więc w tą stronę spania nie było.
A to już na dworcu w Loja.


Generalne moja refleksja na temat wakacji na wybrzeżu jest taka: spodoba ci się, jeśli lubisz wydawać pieniądze na fajne hotele, jedzenie, drinki i wszelkie konsumpcyjne różności, oferowane w poszczególnych miejscach. Jeśli starasz się nie wydawać za dużo, może być trochę męcząco i nudno. Niedrogie pokoje nie są zbyt przytulne, zwykle mają tylko ohydne jarzeniowe światło, często cuchnie w nich grzybem i jest chłodno. Jak mieszka się w średnio fajnym hostelu, raczej nie ma się ochoty spędzać w nim dużo czasu. Więc szuka się atrakcji na zewnątrz. W dobie wstrętnego kapitalizmu wszystkie atrakcje kosztują. Vilcabamba jest pod tym względem dość wyjątkowa – nie ma nudy nawet bez dużego wydawania hajsu. Gdzie nie pójdziesz, jest pięknie. Niedrogo można się tez naszamać. No i ten tygiel kulturowy – napotykani ludzie są albo ciekawi, albo przynajmniej sympatyczni.

Wybrzeże Pacyfiku nas nie zachwyciło. Za dwa lub trzy miesiące jedziemy do Kolumbii obczaić wybrzeże karaibskie. To może być czad.

(w)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz