piątek, 11 lipca 2014

La vida normal, czyli nasza codzienność

Nasza codzienność w Vilcabambie jest niezwykle spokojna. Nadal lubimy długo spać, ale zawsze budzimy się przed dziesiątą, żeby zdążyć na śniadanie. Na śniadanie jemy sałatki owocowe, granolę z jogurtem i kanapki z dżemem. Nauczyliśmy się tu jeść obfite śniadania, jeść spokojnie i powoli, rozsmakowując się w nich – jest to zdrowe, daje dużo energii, i potem organizm nie potrzebuje już wielkich posiłków, których nie zdąży strawić do nocy.
Potem Ano ma zwykle jakąś pracę online, zarabia anioł na nasze przyszłe podróże; ja nadal uczę się hiszpańskiego, coraz bardziej efektywnie. Ostatnio czytam baśnie po hiszpańsku, przez co poznaję wiele uroczych i zarazem nieprzydatnych słów i sformułowań, jak np. abuelita tiene un vestido de una seda tan tupida, que cruje cuando anda, tj. w wolnym tłumaczeniu: babunia ma sukienkę z jedwabiu tak gęstego, że trzeszczy, gdy się porusza. 
To więcej frajdy niż uczyć się z podręczników, czy tylko z pełnych kolokwializmów i uproszczeń rozmów. No i składnia jest super poprawna.

Sporo też czytamy.. nie tylko Huxleya:)

Jak jest ładna pogoda, można popływać w basenie i się poopalać. Albo pobujać się na hamaku w cieniu, co kto woli. Ano zwykle woli hamak i przez to nadal tu i tam jest blady jak mleko, mimo że mieszka na równiku. Ja lubię uczcić słońce od czasu do czasu.

O czwartej mamy jogę, dwa razy w tygodniu na hamakach, w pozostałe dni.. chciałabym powiedzieć klasyczną, ale nie jest ona klasyczna. Południowoamerykańska odmiana jogi bywa trochę zbliżona do aerobiku. Nie wykonuje się wielu super asan, od tysięcy lat przynoszących wymierne korzyści dla ciała, za to dużo jakichś kombinowanych sekwencji, w których jedna pozycja dość szybko przechodzi w kolejną, w związku z czym człowiek nie ma czasu ugruntować się w jednej asanie, ustawić prawidłowo ciała, poczuć pracy poszczególnych grup mięśni. Stąd w końcu mam motywację, by ćwiczyć samodzielnie. Strasznie fajnie jest ćwiczyć samemu, gdy ma się już pewną wiedzę na temat jogi i na temat własnego ciała. Wiesz dokładnie, w jaki sposób wykonywać poszczególne asany, by przynosiły optymalne korzyści, oraz co się z czym je, czyli jak konstruować sekwencje asan; wiesz, czego twoje ciało najbardziej potrzebuje, gdzie jest bardzo sprawne, a gdzie najsłabsze i potrzebuje wzmocnienia. I umiesz mu to dawać.

Potem ja sprzątam bar, a Ano przygotowuje jedzenie. Pięknie rozwinął tu swój zmysł kulinarny. Jest mistrzem pizzy, lazanii, i innych dań makaronowych. Tutejsza kuchnia ma niebagatelne plusy – jest duża, dobrze zaopatrzona, i w zasadzie wszystko jest przygotowane bezpośrednio do użycia – warzywa pokrojone, makaron i ryż ugotowane, sosy przygotowane, ciasto ugniecione, itp. Zatem sztuką jest tu tylko odpowiednia kompozycja składników na danie i wrzucenie ich do garnka, pieca bądź na patelnię. Jednak jest też jeden duży minus – kuchnia jest pełna rozwrzeszczanych kucharek. I to absolutnie zawsze. Są wszędzie, ciągle plotkują, zaśmiewają się, i patrzą ci na ręce, gdy coś przygotowujesz. Patrzą sceptycznie, mówiąc oględnie. Ja czuje się tam na tyle nieswojo, że się poddałam i większość jedzenia przygotowuje Bartek, który w większym stopniu ma na to wyjebane.

O siódmej otwieramy bar. Przez kilka pierwszych tygodni uwielbialiśmy tę pracę, poznawaliśmy dużo mega ciekawych osób, i było naprawdę interesująco. Niestety, człowiek to zwierzę nużące się. Wszystko może się przejeść. Ostatnio na horyzoncie z rzadka pojawiają się sympatyczne osoby, z którymi coś zaiskrzy i od pierwszego zdania ma się ochotę spędzić całą noc na rozmowie... Częściej przy barze zasiadają znudzone pary bądź większe grupy ludzkie w różnym wieku (od nastolatków do emerytów; wszyscy potrafią być nudziarzami), i oczekują, że będziemy ich zabawiać konwersacją, entuzjastycznie opowiadać o sobie, oraz z szeroko otwartymi oczyma wysłuchiwać ich historii. Generalnie bardzo lubię ludzi, ale ile można? Na szczęście ostatnio przez hosterię przewija się niewielu turystów, więc udaje się zaoszczędzić trochę cierpliwości, świeżych opowieści i zainteresowania innymi na przyszłość. W końcu kto wie, kogo jeszcze poznamy.

(w)


Nieve, czyli snieg. Żarłoczna labradorka. Krąży opowieść, że udało jej się kiedyś
zakraść do kuchni i zjeść na raz 20 porcji kurczaka

Amy, siostra Nieve. Dziewczyny stanowią miejscową reprezentację yin i yang

Panchita


! Skaczący pająk! Ten jest maleńki,ale można rozpoznać
wizualne cechy charakterystyczne.


Tutejsza flora, ochrzczona przez Mazena UFO flowers. Płatki tych kwiatków są pono halucynogenne;
można je palić w lufce.

Oto osioł, który często pasie się na cmentarzu


Prawie wszyscy jeżdżą tu datsunami. W tle Mandango, magiczna góra Vilcabamby.
To nad nią często można zaobserwować UFO.

Tęcza vilcabambska. Takie widoki co najmniej raz na tydzień
.

1 komentarz: