piątek, 6 czerwca 2014

Downhill, off-road, chill-out

Czemu nikt mi nie powiedział jak zajebiste jest zjeżdżanie rowerem z góry? To jak gra komputerowa. Z tym że chodzi tylko o to, by nie stracić jedynego życia, a poziom trudności waha się bardzo nierównomiernie. Na gracza czyhają przeróżne przeszkody, typu strome zjazdy po żwirze przed ostrym zakrętem nad przepaścią, głębokie błocka, strumienie (czasem można przejechać, ale bezpieczniej przenieść rower), wyskakujące nagle z gospodarstw psy i inne.

Wyruszyliśmy w składzie: Kaluka – organizator wypadu i recepcjonista hosterii, jego luba Charlotte z Niemiec, nasz 68 letni sąsiad John, Weronka i ja. Zaczęliśmy od wypożyczenia rowerów, załadowania ich na taksówkę i zawiezienia najwyżej jak się da – tam, gdzie zaczyna się piesza trasa po parku Podocarpus, o którym pisałem już tutaj. Tym razem pogoda była dużo lepsza – na górze lekko kropiło, ale po kilometrze przestało.

Na początku zjazd był dosyć stromy. Trochę wydygałem, bo jesteśmy z Weronką kompletnymi żółtodziobami w górskim pedałowaniu, a tu od razu na głęboką wodę i uważać na hamulce, bo są tak mocne, że łatwo wylecieć przez kierownicę.
8 kilometrowy odcinek z Podocarpusa do drogi Vilcamaba-Loja pokonaliśmy w pół godziny, z kilkoma postojami na zjawiskowych punktach widokowych. Na jednym z nich widzieliśmy tęczę w dolinie pod naszymi stopami. Tego jeszcze nie było, choć w okolicach Podocarpusa jest to podobno częste zjawisko.

Po dotarciu do jezdni, przejechaliśmy nią zaledwie kilkadziesiąt metrów, by znów zjechać w polną drogę. Od teraz trasa była już mniej stroma. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do rzeki, gdzie zrobiliśmy krótki popas – banany i czekolada. Zmieniliśmy też lekko nasz stan skupienia, wzorem klubu CBC (pozdro Jarek i Kuba). Nie wiem czy był to na to najlepszy moment, bo przed nami był najbardziej zdradziecki etap – wąskie ścieżki żwirowe nad rozpadlinami, kamieniste koryta strumienia i sporo błota. Jednak rowery dawały radę. Były tylko dwa małe incydenty. Weronka raz zbyt mocno przyhamowała i przeleciała nad kierownicą. Jednak chyba nie jechała zbyt szybko, bo nawet nie zdarła sobie dłoni, na których wylądowała. Ja natomiast przyhamowałem na żwirze przed bardzo wąską ścieżką, którą zamierzałem pokonać pieszo. Tyle koło roweru ześlizgnęło się i omal nie wypadło poza krawędź przepaści. Jednak lewą nogę miałem już na ziemi, a prawą przytrzymałem koło. Jadący tuż za mną John nie zareagował, więc chyba nawet nie wyglądało to groźnie.

Po trudnym odcinku wjechaliśmy na wiejską drogę, co chwilę mijając małe wioski, pojedyncze domy (zamieszkałe i opuszczone), kury, kaczki, drób i jakieś rozszczekane wypierdki.
Ten etap był dla mnie najprzyjemniejszy. Wyczuwałem potencjalnie optymalne tempo życia tych osad, pełnych spokoju i bujnej zieleni wokół.
Po drodze napotkaliśmy też klacz ze źrebakiem. Kaluka powiedział, że chyba urodził się tej nocy. Wczoraj tędy przejeżdżał i jeszcze go nie było, za to była klacz. Faktycznie mały był bardzo mały i co nieco sfatygowany, choć już pewnie stał na nogach.

Ostatni etap był nudnawy – zwykły zjazd jezdnią do bardzo przyjemnego miasteczka Malacatos, kilka kilometrów od Vilcabamby. Tam zatrzymaliśmy się na lody i małe browarki, czekając na naszego taksówkarza.

Całe 4 5 godzin ubawu kosztowało nas 16 $ od głowy. Wygląda na to, że nie opyla się inwestować pieniądz we własny rower plus czas na jego mycie, konserwację i naprawy. No chyba że ktoś lubi i umi.
W każdym razie polecam – zjeżdżanie rowerem z góry jest zajebiste. Lepsze niż konie (nie według Weronki) – więcej kontroli, emocji, łatwiej zrobić postój w dowolnym miejscu i tylko kilka odcinków pod górę. Tort z samych wisienek. Postaram się zjadać go co tydzień-dwa.


(ano)

P.S. Zapomniałem zabrać na wypad aparat, więc zamiast tego kilka kolejnych rajskich fot. Wbijajcie pooddychać, odpocząć po tej Nocy Kultury w Lublinie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz