Czemu
nikt mi nie powiedział jak zajebiste jest zjeżdżanie rowerem z
góry? To jak gra komputerowa. Z tym że chodzi tylko o to, by nie
stracić jedynego życia, a poziom trudności waha się bardzo
nierównomiernie. Na gracza czyhają przeróżne przeszkody, typu
strome zjazdy po żwirze przed ostrym zakrętem nad przepaścią,
głębokie błocka, strumienie (czasem można przejechać, ale
bezpieczniej przenieść rower), wyskakujące nagle z gospodarstw psy
i inne.
Wyruszyliśmy
w składzie: Kaluka – organizator wypadu i recepcjonista hosterii,
jego luba Charlotte z Niemiec, nasz 68 letni sąsiad John,
Weronka i ja. Zaczęliśmy od wypożyczenia rowerów,
załadowania ich na taksówkę i zawiezienia najwyżej jak się da –
tam, gdzie zaczyna się piesza trasa po parku Podocarpus, o którym
pisałem już tutaj.
Tym razem pogoda była dużo lepsza – na górze lekko kropiło, ale
po kilometrze przestało.
Na
początku zjazd był dosyć stromy. Trochę wydygałem, bo jesteśmy
z Weronką kompletnymi żółtodziobami w górskim pedałowaniu, a tu
od razu na głęboką wodę i uważać na hamulce, bo są tak mocne,
że łatwo wylecieć przez kierownicę.
8 kilometrowy
odcinek z Podocarpusa do drogi Vilcamaba-Loja pokonaliśmy w pół
godziny, z kilkoma postojami na zjawiskowych punktach widokowych. Na
jednym z nich widzieliśmy tęczę w dolinie pod naszymi stopami.
Tego jeszcze nie było, choć w okolicach Podocarpusa jest to podobno
częste zjawisko.
Po
dotarciu do jezdni, przejechaliśmy nią zaledwie kilkadziesiąt
metrów, by znów zjechać w polną drogę. Od teraz trasa była już
mniej stroma. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do rzeki, gdzie
zrobiliśmy krótki popas – banany i czekolada. Zmieniliśmy też
lekko nasz stan skupienia, wzorem klubu CBC (pozdro Jarek i Kuba).
Nie wiem czy był to na to najlepszy moment, bo przed nami był
najbardziej zdradziecki etap – wąskie ścieżki żwirowe nad
rozpadlinami, kamieniste koryta strumienia i sporo błota. Jednak
rowery dawały radę. Były tylko dwa małe incydenty. Weronka raz
zbyt mocno przyhamowała i przeleciała nad kierownicą. Jednak chyba
nie jechała zbyt szybko, bo nawet nie zdarła sobie dłoni, na
których wylądowała. Ja natomiast przyhamowałem na żwirze przed
bardzo wąską ścieżką, którą zamierzałem pokonać pieszo. Tyle
koło roweru ześlizgnęło się i omal nie wypadło poza krawędź
przepaści. Jednak lewą nogę miałem już na ziemi, a prawą
przytrzymałem koło. Jadący tuż za mną John nie zareagował, więc
chyba nawet nie wyglądało to groźnie.
Po
trudnym odcinku wjechaliśmy na wiejską drogę, co chwilę mijając
małe wioski, pojedyncze domy (zamieszkałe i opuszczone), kury,
kaczki, drób i jakieś rozszczekane wypierdki.
Ten
etap był dla mnie najprzyjemniejszy. Wyczuwałem potencjalnie
optymalne tempo życia tych osad, pełnych spokoju i bujnej zieleni
wokół.
Po
drodze napotkaliśmy też klacz ze źrebakiem. Kaluka powiedział, że
chyba urodził się tej nocy. Wczoraj tędy przejeżdżał i jeszcze
go nie było, za to była klacz. Faktycznie mały był bardzo mały i
co nieco sfatygowany, choć już pewnie stał na nogach.
Ostatni
etap był nudnawy – zwykły zjazd jezdnią do bardzo przyjemnego
miasteczka Malacatos, kilka kilometrów od Vilcabamby. Tam
zatrzymaliśmy się na lody i małe browarki, czekając na naszego
taksówkarza.
Całe
4 5 godzin ubawu kosztowało nas 16 $ od głowy.
Wygląda na to, że nie opyla się inwestować pieniądz we własny
rower plus czas na jego mycie, konserwację i naprawy. No chyba że
ktoś lubi i umi.
W
każdym razie polecam – zjeżdżanie rowerem z góry jest
zajebiste. Lepsze niż konie (nie według Weronki) – więcej
kontroli, emocji, łatwiej zrobić postój w dowolnym miejscu i tylko
kilka odcinków pod górę. Tort z samych wisienek. Postaram się
zjadać go co tydzień-dwa.
(ano)
P.S.
Zapomniałem zabrać na wypad aparat, więc zamiast tego kilka
kolejnych rajskich fot. Wbijajcie pooddychać, odpocząć po tej Nocy Kultury w Lublinie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz