sobota, 28 marca 2015

Isla del Sol. Pierwsze wrażenia z Boliwii.

Isla del Sol na jeziorze Titicaca to nasze pierwsze doświadczenie Boliwii.

Na granicy peruwiańsko-boliwijskiej spędziliśmy parę godzin, bo przesiedzieliśmy wizę w Peru o osiem dni. Za każdy dzień płaci się dolara. Opłatę uiszcza się w banku w wiosce, do której trzeba się cofnąć jakieś 2 km. Można też zapłacić w biurze granicznym, ale wtedy do liczby przesiedzianych dni dochodzi magicznie jeszcze 10 dolarów.
Bank, jak się okazało, otwierają o 8.30, więc musieliśmy poczekać nieco ponad godzinę. W zimnym deszczu. O 8.30 też nie otworzyli, bo, jak nam wyjaśnił wiekowy ochroniarz, no hay sistema. Znaczy, system nawalił, prawdopodobnie przez pogodę. Nie ma połączenia z centralą, nic się nie da załatwić. Czekamy więc, a jest nas już ze 40 osób, kolejną godzinę w deszczu, bo nie wiadomo czemu nie wpuszczają do środka. W końcu udało się, zapłaciliśmy 16 bagsów i wracamy na granicę. Tam jeszcze kolejne pół godzimy, bo musimy zrobić kopie kilku stronic paszportów na pamiątkę, a w biurze granicznym nie mają (lub tylko ukrywają przed naszym wzrokiem) ksero.
Chwilę później dostajemy pieczątki i jesteśmy w Boliwii z wizą (chyba) na trzy miesiące.

Od granicy do Copacabana jedzie się 20 minut. Copacabana, zdaniem niektórych blogerów, to jedna z boliwijskich perełek. Niestety, nie robi na nas dobrego wrażenia. Jest jednym z tych hiper-turystycznych miejsc, gdzie ceny produktów i usług sięgają sufitu, będąc jednocześnie absurdalne w stosunku do ich jakości. Tutaj też mamy pierwsze zetknięcie z boliwijską obsługą klienta. To, co w Europie urosło do rangi niemal sztuki, w Boliwii praktycznie nie istnieje. Co oznacza, że kelnerzy, sprzedawcy i inni pracujący w usługach mają, nieładnie mówiąc, kompletnie wyjebane. Najczęściej nikt cię nie przywita, nikt nie podejdzie do stolika, przy którym siądziesz; na posiłki czeka się czasem do kilkudziesięciu minut. Dziś robiłam zakupy w małym sklepie w Coroico. Obsługiwał mnie nieuważnie kilkunastoletni chłopak, uważnie przy tym oglądając program w telewizji. Gdy już wszystkie zakupy leżały zgrupowane na wielkim worku ryżu, ja sięgnęłam po portfel, a on zawiesił wzrok na telewizorze. Pomyślałam, mam czas, poczekam, ale po dwóch minutach znudziło mi się i poprosiłam o rachunek. Popatrzył na mnie, jakbym przyfrunęła z Marsa. Wczoraj z kolei, gdy kupowałam zapałki, starszy sprzedawca potraktował mnie z taką niechęcią, że zrobiło mi się autentycznie przykro. Omijał mnie wzrokiem, jak mógł i podczas całej tej małej transakcji nie wypowiedział ani słowa, raz coś burknął. Już któryś raz podczas tych kilku dni w Boliwii spotkałam się z taką jawna niechęcią do obcokrajowców. Początkowo myślałam, że to nieśmiałość, czy może wrodzona mrukowatość, ale chyba nie. Jawna antypatia we wzroku ludzi, którzy nie odpowiadają na moje pozdrowienie. Nie pojmuję, skąd się to bierze. Zwłaszcza po tylu miesiącach wśród bardzo gościnnych i pełnych ciepła Peruwiańczyków i Ekwadorczyków.

Wracając do głównego wątku... Szybko stwierdziliśmy, że nie zatrzymujemy się w Cobacabana i płyniemy prosto na Wyspę Słońca.
Podróż łódką trwa średnio 2,5 godziny. Bynajmniej nie dlatego, że wyspa jest daleko od brzegu. Po prostu łódka ma tempo chilloutowego piechura.
Jezioro Titicaca jest niezwykle rozległe, ma głęboką ciemnoniebieską barwę i oplata brzegi, meandrując w fantastyczny sposób. Chmury suną nisko, a słońce jest niemożliwie jaskrawe i mocne, bo jesteśmy na wysokości 3 800 metrów. Na horyzoncie widać ośnieżone wierzchołki Andów.
Wyspa Słońca jest malutka, spacer z południowego na północny brzeg zajmuje około 3 godzin. Nie ma tu ruchu samochodowego, wszyscy przemieszczają się pieszo.
Brzeg południowy i północny to miejsca siedlisk ludzkich. Reszta wyspy to piękny, niemal nienaruszony przez człowieka krajobraz, miejscami zadrzewiony, ale w przeważającej części surowy, skalisty.
Na głównej drodze północ-południe, prowadzącej szczytami wzgórz przez centrum wyspy, pobierane jest myto za korzystanie ze szlaku.
Zalesione południe to siedziba społeczności Yumani. Czujesz się tam jak przeniesiony w przeszłość, widać, że budynki i kamieniste drogi pamiętają dawne czasy. Na traktach co krok spotyka się autochtonów popędzających stadka mieszanej zwierzyny – świnie, owce, lamy i osły w różnych ilościach i konstelacjach.
Dla turystów Yumani to głównie sypialnia z zapleczem gastronomicznym.
Północ z kolei ma kilka pięknych plaż. Kręci się tam sporo argentyńskiej młodzieży, jest klimat klasycznej biby nad jeziorem, browary i gitary. Jest głośniej, żywiej niż na południu. Zdaje się też, że baza noclegowo-gastronomiczna jest mniej wyszukana i tańsza.
Spędziliśmy na wyspie dwie bardzo zimne noce, płacąc czasem absurdalne pieniądze za dość śmieciowe jedzenie, za to niewiele za pokój. Lokalna ciekawostka: gdy się mało płaci za kwaterunek, cena nie obejmuje papieru toaletowego. Ciśnienie wody w toalecie jest śmiesznie niskie, tym samym na spuszczaniu wody spędza się czasem sporo czasu.. Nie wiem co z ciepłą wodą w prysznicu, bo nie chciało nam się sprawdzać. Łazienka była niezbyt czysta i miała może 2,5 metra kwadratowego, obejmując zlew, toaletę i prysznic bez kabiny, zawieszony niemal nad sedesem.
Przeszliśmy wyspę z południa na północ i vice versa. Było chłodno i wietrznie, ale słońce doszczętnie spaliło nam twarze. Do dziś schodzą mi płaty poczerniałej skóry, a spod spodu wyziera jakaś niewinna, różowa substancja.

A tak wygląda Isla del Sol. Tylko 12 zdjęć, bo internet w Coroico, gdzie tymczasowo mieszkamy, jest bardzo powolny, foty ładują się godzinami.
(w).














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz