Isla
del Sol na jeziorze Titicaca to nasze pierwsze doświadczenie
Boliwii.
Na
granicy peruwiańsko-boliwijskiej spędziliśmy parę godzin, bo
przesiedzieliśmy wizę w Peru o osiem dni. Za każdy dzień płaci
się dolara. Opłatę uiszcza się w banku w wiosce, do której
trzeba się cofnąć jakieś 2 km. Można też zapłacić w biurze
granicznym, ale wtedy do liczby przesiedzianych dni dochodzi
magicznie jeszcze 10 dolarów.
Bank,
jak się okazało, otwierają o 8.30, więc musieliśmy poczekać
nieco ponad godzinę. W zimnym deszczu. O 8.30 też nie otworzyli,
bo, jak nam wyjaśnił wiekowy ochroniarz, no hay sistema. Znaczy,
system nawalił, prawdopodobnie przez pogodę. Nie ma połączenia z
centralą, nic się nie da załatwić. Czekamy więc, a jest nas już
ze 40 osób, kolejną godzinę w deszczu, bo nie wiadomo czemu nie
wpuszczają do środka. W końcu udało się, zapłaciliśmy 16
bagsów i wracamy na granicę. Tam jeszcze kolejne pół godzimy, bo
musimy zrobić kopie kilku stronic paszportów na pamiątkę, a w
biurze granicznym nie mają (lub tylko ukrywają przed naszym
wzrokiem) ksero.
Chwilę
później dostajemy pieczątki i jesteśmy w Boliwii z wizą (chyba)
na trzy miesiące.
Od
granicy do Copacabana jedzie się 20 minut. Copacabana, zdaniem
niektórych blogerów, to jedna z boliwijskich perełek. Niestety,
nie robi na nas dobrego wrażenia. Jest jednym z tych
hiper-turystycznych miejsc, gdzie ceny produktów i usług sięgają
sufitu, będąc jednocześnie absurdalne w stosunku do ich jakości.
Tutaj też mamy pierwsze zetknięcie z boliwijską obsługą klienta.
To, co w Europie urosło do rangi niemal sztuki, w Boliwii
praktycznie nie istnieje. Co oznacza, że kelnerzy, sprzedawcy i inni
pracujący w usługach mają, nieładnie mówiąc, kompletnie
wyjebane. Najczęściej nikt cię nie przywita, nikt nie podejdzie do
stolika, przy którym siądziesz; na posiłki czeka się czasem do
kilkudziesięciu minut. Dziś robiłam zakupy w małym sklepie w
Coroico. Obsługiwał mnie nieuważnie kilkunastoletni chłopak,
uważnie przy tym oglądając program w telewizji. Gdy już wszystkie
zakupy leżały zgrupowane na wielkim worku ryżu, ja sięgnęłam po
portfel, a on zawiesił wzrok na telewizorze. Pomyślałam, mam czas,
poczekam, ale po dwóch minutach znudziło mi się i poprosiłam o
rachunek. Popatrzył na mnie, jakbym przyfrunęła z Marsa. Wczoraj z
kolei, gdy kupowałam zapałki, starszy sprzedawca potraktował mnie
z taką niechęcią, że zrobiło mi się autentycznie przykro.
Omijał mnie wzrokiem, jak mógł i podczas całej tej małej
transakcji nie wypowiedział ani słowa, raz coś burknął. Już
któryś raz podczas tych kilku dni w Boliwii spotkałam się z taką
jawna niechęcią do obcokrajowców. Początkowo myślałam, że to
nieśmiałość, czy może wrodzona mrukowatość, ale chyba nie.
Jawna antypatia we wzroku ludzi, którzy nie odpowiadają na moje
pozdrowienie. Nie pojmuję, skąd się to bierze. Zwłaszcza po tylu
miesiącach wśród bardzo gościnnych i pełnych ciepła
Peruwiańczyków i Ekwadorczyków.
Wracając
do głównego wątku... Szybko stwierdziliśmy, że nie zatrzymujemy
się w Cobacabana i płyniemy prosto na Wyspę Słońca.
Podróż
łódką trwa średnio 2,5 godziny. Bynajmniej nie dlatego, że wyspa
jest daleko od brzegu. Po prostu łódka ma tempo chilloutowego
piechura.
Jezioro
Titicaca jest niezwykle rozległe, ma głęboką ciemnoniebieską
barwę i oplata brzegi, meandrując w fantastyczny sposób. Chmury
suną nisko, a słońce jest niemożliwie jaskrawe i mocne, bo
jesteśmy na wysokości 3 800 metrów. Na horyzoncie widać ośnieżone
wierzchołki Andów.
Wyspa
Słońca jest malutka, spacer z południowego na północny brzeg
zajmuje około 3 godzin. Nie ma tu ruchu samochodowego, wszyscy
przemieszczają się pieszo.
Brzeg
południowy i północny to miejsca siedlisk ludzkich. Reszta wyspy
to piękny, niemal nienaruszony przez człowieka krajobraz, miejscami
zadrzewiony, ale w przeważającej części surowy, skalisty.
Na
głównej drodze północ-południe, prowadzącej szczytami wzgórz
przez centrum wyspy, pobierane jest myto za korzystanie ze szlaku.
Zalesione
południe to siedziba społeczności Yumani. Czujesz się tam jak
przeniesiony w przeszłość, widać, że budynki i kamieniste drogi
pamiętają dawne czasy. Na traktach co krok spotyka się autochtonów
popędzających stadka mieszanej zwierzyny – świnie, owce, lamy i
osły w różnych ilościach i konstelacjach.
Dla
turystów Yumani to głównie sypialnia z zapleczem gastronomicznym.
Północ
z kolei ma kilka pięknych plaż. Kręci się tam sporo argentyńskiej
młodzieży, jest klimat klasycznej biby nad jeziorem, browary i
gitary. Jest głośniej, żywiej niż na południu. Zdaje się też,
że baza noclegowo-gastronomiczna jest mniej wyszukana i tańsza.
Spędziliśmy
na wyspie dwie bardzo zimne noce, płacąc czasem absurdalne
pieniądze za dość śmieciowe jedzenie, za to niewiele za pokój.
Lokalna ciekawostka: gdy się mało płaci za kwaterunek, cena nie
obejmuje papieru toaletowego. Ciśnienie wody w toalecie jest
śmiesznie niskie, tym samym na spuszczaniu wody spędza się czasem
sporo czasu.. Nie wiem co z ciepłą wodą w prysznicu, bo nie
chciało nam się sprawdzać. Łazienka była niezbyt czysta i miała
może 2,5 metra kwadratowego, obejmując zlew, toaletę i prysznic
bez kabiny, zawieszony niemal nad sedesem.
Przeszliśmy
wyspę z południa na północ i vice versa. Było chłodno i
wietrznie, ale słońce doszczętnie spaliło nam twarze. Do dziś
schodzą mi płaty poczerniałej skóry, a spod spodu wyziera jakaś
niewinna, różowa substancja.
A
tak wygląda Isla del Sol. Tylko 12 zdjęć, bo internet w Coroico,
gdzie tymczasowo mieszkamy, jest bardzo powolny, foty ładują się
godzinami.
(w).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz