środa, 8 kwietnia 2015

No place for digital nomads

Szybko okazało się, że w Coroico nie będzie aż tak kolorowo, jak nam się początkowo wydało. Jak zwykle niespodziewanie, przyszło sporo pracy – parę odcinków do przetłumaczenia (a najpierw do ściągnięcia) i aktualizacja gry online w narzędziu wymagającym stałego dostępu do internetu. A internet jest tu najgorszy. W święta, jak się okazało – jeszcze gorszy niż najgorszy.
Większość hosteli, hoteli i restauracji w ogóle nie ma wi-fi. Inne mają, trochę, jeśli pogoda akurat jest słoneczna. Natomiast tam, gdzie wi-fi jest „na stałe”, tempo jest ślimacze. W miasteczku jest co prawda kilka kafejek internetowych, w tym jedna całkiem sprawna. Niestety, jedną z zasad, obok banu na oglądanie Youtube'a, jest tam ban na ściąganie programów i i filmów. Za pierwszym razem jakimś cudem udało mi się niezauważenie ściągnąć 2 krótkie odcinki w pół godziny. A potem Bartek spalił to miejsce, bo zaczął ściągać kolejny odcinek i, mówiąc o tym kolesiowi pracującemu w kafejce, skoczył w międzyczasie na zakupy. Gdy wrócił, ściąganie było przerwane, a koleś poinformował go, że tu ściągać nie można. I kropka. Po paru godzinach poszłam tam znów ja. Gdy tylko zaczęłam ściąganie, Chrome magicznie się wyłączył. To samo drugi, trzeci, czwarty raz. Idę i pytam typa, o co chodzi. Ten mówi, że jest to automatyczna blokada, gdy próbuje się coś ściągać. No to idę i pytam o możliwość ściągania w dwóch innych kafejkach. Ich pracownicy uśmiechają się pod nosem, jakbym pytała o coś nielegalnego, i mówią, nie, nie, nie można. Kolejnego dnia spróbowałam raz jeszcze w tej kafejce, co na początku. Tym razem nie udało mi się nawet ściągnąć programu ciężkości ledwie 4 mega. Chrome się zamknął i podleciał koleś, warcząc amiga, no se puede descargar programas. Mówię mu, że to do pracy, bardzo ważne. Nie można. A można gdzie indziej, pytam. Nie, nigdzie nie można. Najbliżej chyba w La Paz, 3 godziny drogi stąd. Na tym więc polega praca w kafejce internetowej w Coroico – podglądaniu, czy ktoś nie robi czegoś „zakazanego” i natychmiastowym zamykaniu takiej akcji. Frustrujące.
Więc kolejne dwa odcinki (niecałe 600 MB każdy) ściągaliśmy, siedząc od rana po restauracjach, Bartek w Bon Appetit, ja w Sol y Luna, drżąc, gdy tylko zaczynał padać deszcz. Po 4 godzinach ja miałam pierwszy, Bartek drugi. Z trzecim się ścigaliśmy, po godzinie Bartkowi się przerwało, a ja dokończyłam ściąganie, kończąc równocześnie komin na drutach (bo w międzyczasie nie można korzystać z netu, to niweczy szanse na powodzenie).
Jednak największą niespodzianką okazało się ściąganie ostatniego małego odcinka (300 MB). Bartek dostał go na mejla w czwartek, termin tłumaczenia był na wtorek. Myślimy sobie, luzik. Co za pomyłka. Bowiem czwartek to tutaj pierwszy dzień Semana Santa i do Coroico zaczęły zjeżdżać się tłumy na świąteczne wakacje. Tym samym jakość wi-fi drastycznie spadła. Próbowaliśmy ściągać ten odcinek każdego dnia, od czwartku do niedzieli, w różnych miejscach. Zmarnowaliśmy te dni niemal kompletnie, a i tak nie udało się. Stwierdziliśmy więc z żalem, że musimy wrócić do La Paz dzień wcześniej, niż planowaliśmy. Tak zrobiliśmy. W La Paz kolejna niespodzianka – tu też, ze względu na Semana Santa, wi-fi znacznie gorsze niż wcześniej. Wręcz fatalne. Próbujemy w hostelu, w restauracjach, w kafejkach internetowych. Wszędzie przerywa. Załamka. Jest godzina 18. (23 czasu polskiego), odcinek ma być gotowy na rano, a my nadal go nie mamy...
W końcu, jak zawsze zresztą, szczęście jakimś kosmicznym fartem się do nas uśmiechnęło. W meksykańskiej restauracji zapytałam właściciela o rozsądnej i dobrotliwej twarzy, czy wie może, gdzie moglibyśmy rozwiązać nasz wielki już problem. Typ, który okazał się Belgiem, zaprosił nas do swojego biura i zaproponował ściąganie na swoim kompie podłączonym kablem do routera. Udało się, w pół godziny mieliśmy ten cholerny odcinek. Poczułam równocześnie ulgę i frustrację – to, na co straciliśmy pięć dni, udało się zrobić w 30 minut.
Morał z tej bajki jest taki, że Boliwia nie jest krajem dla ludzi pracujących przez internet.

To chyba najwyższy czas na Vipassanę, którą jutro rozpoczynamy. 10 dni bez elektroniki i innych urządzeń, bez komunikacji werbalnej i nie, bez jakiejkolwiek aktywności. 10 dni istnienia skupionego na samym sobie. Czysta medytacja, od 4 rano do 9 wieczór. Podobno bywa to bardzo intensywne doświadczenie. Oczekujemy z niecierpliwością. Damy znać.
(w)


l
Codzienna droga do "pracy", czyli na ściąganie odcinków w Sol y Luna


Abstrahując od całej tej frustracji, Sol y Luna było najmilszym "biurem", w jakim dotąd pracowałam

2 komentarze:

  1. Ciekawy sposób pisania. Miło się czytali. Pozdrawiam!

    http://nataleczkaaa.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej ho, jakaś wypaśna ta wasza Vipassana, bo od ostatniego wpisu jutro minie 20 dni, piszta co i jak, pozdro!

    OdpowiedzUsuń