Kambô
to żaba amazońska. Gdy czuje się zagrożona, wydziela przez skórę
jad. System obronny. Autochtoni korzystają z tej trucizny, żeby
oczyścić organizm i wyostrzyć zmysły przed polowaniem. Ma mieć
zbawienny wpływ na układ immunologiczny i chronić przed wieloma
poważnymi chorobami, aż do Parkinsona włącznie.
Terapią
kambô w Pisac zajmuje się Adrian. Korzysta on z jadu giant
monkey frog (Phyadponllomedusa
bicolor) zawierającego ponad 200 biologicznie czynnych peptydów
(cokolwiek to oznacza).
Nasi
przyjaciele Shir i Itamar opowiadali nam o tym lekarstwie już w
Vilcabambie. Podobno od swojej terapii czują się dużo silniejsi,
potrzebują mniej snu i jedzenia. Bardzo polecali, więc w końcu się
skusiłem.
Poleca
się, aby przeprowadzić trzy sesje z żabą, za każdym razem
zwiększając dawkę jadu. Pierwsze dwie sesje były dla mnie dosyć
znośne. Widocznie miały mnie przygotować do ostatniej. Opiszę
tylko ją, bo najwięcej fajerwerków.
O
10 rano odwiedziłem Adriana w tzw. Gringoville – osiedlu kilku
ładnych domków na najdroższych „przedmieściach” Pisacu. Poza
mną, w sesji uczestniczyli znani mi z aya-ceremonii Mike i Grace.
Oto oni po prawej na tym zdjęciu.
Na
początek, jak zawsze, wypiliśmy po ponad 2 litry wody. Następnie
Adrian otworzył ceremonię, poprosił kambô, aby była dla nas
łaskawa w swych leczniczych właściwościach, zachęcał, abyśmy
skupili się na intencjach na ceremonię, i takie tam oczyszczanie i
energetyczne przygotowywanie przestrzeni. Następnie, przy pomocy
rozgrzanego patyczka, nadpalił każdemu z nas naskórek na ramieniu
lub nodze. Mike'owi i Grace po 5 „punktów”, bo była to ich
pierwsza sesja po dłuższej przerwie. Już kiedyś zmagali się z
kambô. U mnie nadpalił 7, bo na poprzednich dwóch sesjach
przeżyłem już odpowiednio 3 i 5 punktów. Z przypalonych miejsc
zdrapał naskórek drewnianym widelczykiem, po czym zaaplikował w te
punkty jad.
Jak
zwykle, u wszystkich działanie zaczęło się szybko. Ja już po
kilku minutach miałem mdłości i podłe samopoczucie. Standard. Po
niecałych 10 minutach wszyscy wymiotowali do własnych podręcznych
wiaderek. Ja, jak zwykle, wymiotowałem kilka(naście?) razy, na
początek tylko wodą, potem dodatkowo mnóstwem żółci. Zgodnie z
zaleceniami, byłem bez śniadania i po lekkiej kolacji dzień
wcześniej, więc nie było tam żadnych pokarmów towarzyszących.
Każde kilkanaście sekund przerwy starałem się wykorzystać na
picie wody – zalecenie lekarza, które ma ułatwić dalsze
czyszczenie. Woda jest tu „pojazdem”, do którego wsiadają różne
trucizny z wątroby, śledziony, oraz sam jad żaby. Następnie ów
pojazd uruchamia swoje silniki odrzutowe i pa pa nieczystości. I tak
aż do skutku – aż organizm zneutralizuje jad, pozbywając się
przy okazji zalegającego tam od lat brudu.
Tymczasem
w tle Adrian machał grzechotką, dosyć wojowniczo bił w bęben,
grał na flecie i śpiewał wychwalające kambô pieśni. Wibracje
miały pomóc w bitwie i oczyszczaniu.
Gdy
Adrian zauważył, że ktoś nazbyt się męczy i nawet picie wody
nie pomaga, oferował mu kolejne lekarstwo zwane rapé.
Jest to specjalna tabaka – mieszanka amazońskiego tytoniu
(Nicotina
rustica),
popiołu różnych drzew oraz suszonych i zmielonych na proch ziół.
Curandero
wdmuchuje rapé
pacjentowi
rurką w kształcie „V” (czasem po prostu wydrążonym ze szpiku
rogiem jakiegoś koziołka). Najpierw strzał do lewej dziurki nosa
(mającej symbolizować umieranie), potem do prawej (odrodzenie).
Mieszanki rapé
mają bardzo różny skład i moc. Te lekkie zwykle tylko
odświeżają, ale te najmocniejsze mogą spowodować nawet
kilkugodzinne czyszczenie organizmu różnymi drogami, nawet same w
sobie, bez kombo z kambô. Zależy to od rapé,
wrażliwości pacjenta, towarzyszących substancji, intencji i
chwili. Adrian korzysta ze specjalnej rapé,
mającej głównie wspomóc wymioty. Wszyscy skorzystali i wszystkim
pomagało w procesie.
Tym
razem moja czyszczenie trwało nieco dłużej, chyba ponad pół
godziny. Było to mocno wycieńczające, ale jak zwykle nadeszła
ostatnia potężna fala wymiotów, po której wiedziałem, że to
koniec. Ulga jak zwykle wspaniała. Na pierwszej sesji pozostał mi
jeszcze na kwadrans lekki ból w podbrzuszu – Adrian wspominał, że
może się pojawić. Za drugim razem oraz teraz nic takiego się nie
stało. Progres.
Położyłem
się. Wtedy Adrian zaproponował dopełnienie ceremonii jeszcze
jednym lekarstwem. Sananga
to
roślina, z której przyrządza się płynny ekstrakt. Również z
dżungli, ma się rozumieć. Kazał mi zamknąć oczy, a następnie
wkroplił odrobinę na powieki. Kazał zamrugać. Tak zrobiłem i
oczy zaczęły mnie mocno piec, ale tylko przez kilkanaście sekund.
Sananga
ma
być bardzo dobra na oczy, ostrość wzroku oraz rozświetlenie
wewnętrznych wizji. Przez następny kwadrans leżałem bez ruchu,
czułem przyjemne mrowienie od głowy aż po koniuszki palców u
dłoni i stóp. Ulga była coraz większa i był to pierwszy moment,
w którym jednoznacznie odczuwałem przyjemność. Choć cała reszta
też może sprawić pewną pokrętną „przyjemność”, jeśli
wierzy się, że cierpienie ma być zbawienne dla zdrowia.
Zaczęliśmy
chwilę po 10. Adrian zamknął ceremonię przed 12, kiedy już
doszliśmy do siebie i pozostała w nas tylko ekscytacja po
zakończonej bitwie. Po poprzednich sesjach, po kilku godzinach
wszystko było w normie. Tym razem potrzebowałem całego dnia
odpoczynku i kilku godzin snu w ciągu dnia. Położyłem się spać
też wcześnie. Ale następnego dnia, jak zwykle jak nowy.
Trudno
orzec, czy i jak duży wpływ ma to na mnie do dziś. Minął miesiąc
i czuję się świetnie, ale sporo się działo i być może i tak
czułbym się świetnie. Kto wie. Teraz ruszyliśmy w podróż, co
oznacza mniejszą kontrolę nad odżywianiem się i często jedzenie
„byle czego”. Dam znać, jeśli zauważę ewidentną poprawę lub
jej brak. Na razie pozostała dosyć interesująca skaryfikacja na
lewym ramieniu, która ma zniknąć za parę lat. Będzie to
jednocześnie sugestia, że może warto powtórzyć terapię.
(ano)
po pierwszej sesji |
po wszystkich |
miesiąc później |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz