wtorek, 7 kwietnia 2015

Kambô kombo

Kambô to żaba amazońska. Gdy czuje się zagrożona, wydziela przez skórę jad. System obronny. Autochtoni korzystają z tej trucizny, żeby oczyścić organizm i wyostrzyć zmysły przed polowaniem. Ma mieć zbawienny wpływ na układ immunologiczny i chronić przed wieloma poważnymi chorobami, aż do Parkinsona włącznie.
Terapią kambô w Pisac zajmuje się Adrian. Korzysta on z jadu giant monkey frog (Phyadponllomedusa bicolor) zawierającego ponad 200 biologicznie czynnych peptydów (cokolwiek to oznacza).
Nasi przyjaciele Shir i Itamar opowiadali nam o tym lekarstwie już w Vilcabambie. Podobno od swojej terapii czują się dużo silniejsi, potrzebują mniej snu i jedzenia. Bardzo polecali, więc w końcu się skusiłem.

Poleca się, aby przeprowadzić trzy sesje z żabą, za każdym razem zwiększając dawkę jadu. Pierwsze dwie sesje były dla mnie dosyć znośne. Widocznie miały mnie przygotować do ostatniej. Opiszę tylko ją, bo najwięcej fajerwerków.

O 10 rano odwiedziłem Adriana w tzw. Gringoville – osiedlu kilku ładnych domków na najdroższych „przedmieściach” Pisacu. Poza mną, w sesji uczestniczyli znani mi z aya-ceremonii Mike i Grace. Oto oni po prawej na tym zdjęciu.


Na początek, jak zawsze, wypiliśmy po ponad 2 litry wody. Następnie Adrian otworzył ceremonię, poprosił kambô, aby była dla nas łaskawa w swych leczniczych właściwościach, zachęcał, abyśmy skupili się na intencjach na ceremonię, i takie tam oczyszczanie i energetyczne przygotowywanie przestrzeni. Następnie, przy pomocy rozgrzanego patyczka, nadpalił każdemu z nas naskórek na ramieniu lub nodze. Mike'owi i Grace po 5 „punktów”, bo była to ich pierwsza sesja po dłuższej przerwie. Już kiedyś zmagali się z kambô. U mnie nadpalił 7, bo na poprzednich dwóch sesjach przeżyłem już odpowiednio 3 i 5 punktów. Z przypalonych miejsc zdrapał naskórek drewnianym widelczykiem, po czym zaaplikował w te punkty jad.

Jak zwykle, u wszystkich działanie zaczęło się szybko. Ja już po kilku minutach miałem mdłości i podłe samopoczucie. Standard. Po niecałych 10 minutach wszyscy wymiotowali do własnych podręcznych wiaderek. Ja, jak zwykle, wymiotowałem kilka(naście?) razy, na początek tylko wodą, potem dodatkowo mnóstwem żółci. Zgodnie z zaleceniami, byłem bez śniadania i po lekkiej kolacji dzień wcześniej, więc nie było tam żadnych pokarmów towarzyszących. Każde kilkanaście sekund przerwy starałem się wykorzystać na picie wody – zalecenie lekarza, które ma ułatwić dalsze czyszczenie. Woda jest tu „pojazdem”, do którego wsiadają różne trucizny z wątroby, śledziony, oraz sam jad żaby. Następnie ów pojazd uruchamia swoje silniki odrzutowe i pa pa nieczystości. I tak aż do skutku – aż organizm zneutralizuje jad, pozbywając się przy okazji zalegającego tam od lat brudu.

Tymczasem w tle Adrian machał grzechotką, dosyć wojowniczo bił w bęben, grał na flecie i śpiewał wychwalające kambô pieśni. Wibracje miały pomóc w bitwie i oczyszczaniu.


Gdy Adrian zauważył, że ktoś nazbyt się męczy i nawet picie wody nie pomaga, oferował mu kolejne lekarstwo zwane rapé. Jest to specjalna tabaka – mieszanka amazońskiego tytoniu (Nicotina rustica), popiołu różnych drzew oraz suszonych i zmielonych na proch ziół. Curandero wdmuchuje rapé pacjentowi rurką w kształcie „V” (czasem po prostu wydrążonym ze szpiku rogiem jakiegoś koziołka). Najpierw strzał do lewej dziurki nosa (mającej symbolizować umieranie), potem do prawej (odrodzenie). Mieszanki rapé mają bardzo różny skład i moc. Te lekkie zwykle tylko odświeżają, ale te najmocniejsze mogą spowodować nawet kilkugodzinne czyszczenie organizmu różnymi drogami, nawet same w sobie, bez kombo z kambô. Zależy to od rapé, wrażliwości pacjenta, towarzyszących substancji, intencji i chwili. Adrian korzysta ze specjalnej rapé, mającej głównie wspomóc wymioty. Wszyscy skorzystali i wszystkim pomagało w procesie.


Tym razem moja czyszczenie trwało nieco dłużej, chyba ponad pół godziny. Było to mocno wycieńczające, ale jak zwykle nadeszła ostatnia potężna fala wymiotów, po której wiedziałem, że to koniec. Ulga jak zwykle wspaniała. Na pierwszej sesji pozostał mi jeszcze na kwadrans lekki ból w podbrzuszu – Adrian wspominał, że może się pojawić. Za drugim razem oraz teraz nic takiego się nie stało. Progres.

Położyłem się. Wtedy Adrian zaproponował dopełnienie ceremonii jeszcze jednym lekarstwem. Sananga to roślina, z której przyrządza się płynny ekstrakt. Również z dżungli, ma się rozumieć. Kazał mi zamknąć oczy, a następnie wkroplił odrobinę na powieki. Kazał zamrugać. Tak zrobiłem i oczy zaczęły mnie mocno piec, ale tylko przez kilkanaście sekund. Sananga ma być bardzo dobra na oczy, ostrość wzroku oraz rozświetlenie wewnętrznych wizji. Przez następny kwadrans leżałem bez ruchu, czułem przyjemne mrowienie od głowy aż po koniuszki palców u dłoni i stóp. Ulga była coraz większa i był to pierwszy moment, w którym jednoznacznie odczuwałem przyjemność. Choć cała reszta też może sprawić pewną pokrętną „przyjemność”, jeśli wierzy się, że cierpienie ma być zbawienne dla zdrowia.

Zaczęliśmy chwilę po 10. Adrian zamknął ceremonię przed 12, kiedy już doszliśmy do siebie i pozostała w nas tylko ekscytacja po zakończonej bitwie. Po poprzednich sesjach, po kilku godzinach wszystko było w normie. Tym razem potrzebowałem całego dnia odpoczynku i kilku godzin snu w ciągu dnia. Położyłem się spać też wcześnie. Ale następnego dnia, jak zwykle jak nowy.

Trudno orzec, czy i jak duży wpływ ma to na mnie do dziś. Minął miesiąc i czuję się świetnie, ale sporo się działo i być może i tak czułbym się świetnie. Kto wie. Teraz ruszyliśmy w podróż, co oznacza mniejszą kontrolę nad odżywianiem się i często jedzenie „byle czego”. Dam znać, jeśli zauważę ewidentną poprawę lub jej brak. Na razie pozostała dosyć interesująca skaryfikacja na lewym ramieniu, która ma zniknąć za parę lat. Będzie to jednocześnie sugestia, że może warto powtórzyć terapię.

(ano)

po pierwszej sesji

po wszystkich

miesiąc później


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz