poniedziałek, 15 września 2014

Psychodeliczna flora

Bezustannie zachwyca mnie tutejsza wybujała flora, w tym wszechobecne enteogeny: kwiaty, pnącza, drzewa i kaktusy zawierające substancje psychoaktywne. W niemal każdym ogrodzie, na przydrożnej łące, na wędrownym szlaku napotykasz naturalnie występujące w przyrodzie psychodeliki. Jest więc mnogość okazów aguacolla czyli nasyconego meskaliną kaktusa san pedro; całe mnóstwo drzew Anadenanthera colubrina (huilco bądź vilco) z rodziny mimozowatych z wysoką zawartością DMT, 5-MeO-DMT i bufotetniny; wszędobylskie pomarańczowe Leonotis nepetifolia, znane też jako klip dagga bądź uszy lwa, które zawierają łagodnie psychoaktywną leonurynę; wilec z rodziny powojowatych (łac. ipomoea tricolor; ang. morning glory) o intensywnie szafirowej barwie, ktorego czarne nasionka zawierają alkaloid LSA, w działaniu zbliżony do LSD. Tam, gdzie na górskich łąkach pasą się krowy, gdy klimat zmienia się w nieco bardziej wilgotny, znajdziesz skupiska magicznych grzybków z psylocybiną, w centrum miasteczka zaś po ścianach pnie się obecna również w Polsce datura, czyli bieluń.

Przycięty san pedrito


Uszy lwa w porze suchej, niemal bez płatków
                 
W obecnych czasach powszechnie traktuje się je jako rośliny ozdobne, upiększające ogrody. Odmienne stany świadomości to ich drugie dno, z którego mało kto korzysta. Ta wiedza funkcjonuje bardziej jako lokalna ciekawostka. O, widzisz te zwariowane pomarańczowe kwiatki? Nie wiem jak się nazywają, ale gdy nazbierasz płatków i dobrze je ususzysz, można je palić w lufce. Działa odprężająco, trochę jak THC. Można z nich również przyrządzić herbatkę. Widzisz to drzewo? To vilco. Zawiera DMT. Te czarne nasionka należy uprażyć, zemleć i następnie spalić w lufce, najlepiej z dodatkiem tytoniu. Tradycyjnie sporządza się z niej psychoaktywną tabakę. Czysty odlot. I tak dalej.
Tyle przeróżności i bogactwa wykwitającego prosto z wnętrzności matki ziemi. Aż się nasuwa pytanie, dlaczego ludzie tak rzadko z niego korzystają. Jak bardzo kapitalizm wespół z innymi dominującymi poglądami, prądami myślowymi i oczywiście religią nałożył nam klapki na oczy, byśmy postrzegali, cenili i czcili tylko to, co jest tak ewidentnie na zewnątrz, a zamykali oczy i coraz bardziej bali się, odsuwali od prawd płynących z trzewi natury oraz spoglądania wewnątrz siebie? Coś niesamowitego.

Mimo takiej obfitości lokalnej psychoaktywnej roślinności, wygląda na to, że największą popularnością nadal cieszy się tu importowana z dżungli ayahuasca. Robotę robi tu wiedza hipsterów z globalnej wioski, czyli: do Ameryki Południowej przyjeżdża się popodróżować i na ayahuaskę. Do Vilcabamby przyjeżdża sporo turystów otwartych na doznania, o orientacji - powiedzmy - new age. Jednak pnącze duchów nie występuje na wysokości 1500 m n.p.m. Lokalsi i ludzie nieco dłużej przebywający na tym kontynencie zgodnie twierdzą, że psychodeliczne rośliny najlepiej jest przyjmować tam, gdzie rosną, w ich naturalnym środowisku. Ale skoro jest tu popyt, pojawi się też i podaż, w końcu nie jesteśmy tak daleko od granic Amazonii. Jest tu więc (ponoć rozrywany przez turystów) Czech Roman organizujący ceremonie z ayahuaską w każdy poniedziałek, czwartek i niedzielę(!). Ostatnio w całym miasteczku pojawiły się plakaty reklamujące ceremonie z ayahuaską. Nie wiem, czy to inicjatywa Romana, czy jakiś dżunglowy szaman przybył na zarobek z tobołkiem wypchanym ayahuaską. W każdym razie, dolna część plakatu to kupony z numerem telefonu do wyrwania, takie jak u nas, gdy ktoś oferuje korepetycje na przystankach autobusowych.

Jest tu też troje szamanów kaktusa san pedro, z których żaden, zdaje się, nie ma zbyt wielu zleceń, bo na meskalinę jedzie się raczej do Meksyku. Co również znamienne, nikt z trojga szamanów nie pochodzi z Vilcabamby.

W miasteczku jest bardzo fajna mała restauracja wegetariańska Urku Warmy – apetycznie serwowane pyszne, zdrowe jedzenie i niezwykle rodzinny klimat. Sylvia  właścicielka, która odpowiada za smaki, jest także szamanką. W każdą pełnię księżyca organizuje circulo de mujeres. Kobiety (głównie miejscowe – przyjaciółki, siostry, ciotki i kuzynki) gromadzą się tego wieczoru wokół ogniska, wspólnie piją san pedro, śpiewają, rozmawiają, tańczą, a gdy wstaje dzień, urządzają wielkie wspólne gotowanie. Lokalna, sympatyczna imprezka, obywająca się bez wymiany gotówkowej.

Myśląc o tym wszystkim ostatnio, naszła mnie refleksja na temat naszych rodzimych psychodelików i nieodmiennie z nimi związanych pogańskich ceremonii. Znany wszystkim bieluń dziędzierzawa, czyli czarcie ziele (notabene jakie piękne są inne jego ludowe imiona: m. in. pinderynda, denderewa, świńska wesz, durna rzepa, trąba anioła; swoją drogą to ciekawe, ilu imion się ta roślina doczekała), pokrzyk wilcza jagoda (Atropa belladonna), lulek czarny, mandragora, szałwia wieszcza, muszkatołowiec korzenny, bylica pospolita, muchomor czerwony – nadal spotykamy je w ogrodach, na łąkach i w lasach. Uznaje się je bezwarunkowo za trujące i niebezpieczne. Sama tak mniej więcej o tym myślałam bez głębszej refleksji, dopóki wczoraj nasz nowy ziomek Lothar nie rzucił sugestii: a co, jeśli to tylko silna propaganda? Manipulacja powszechnie dostępną informacją, a co za tym idzie wiedzą (lub jej brakiem) i przekonaniami, by nawet nie próbować się tym interesować. Właśnie. A co?
Gdzieś coś dzwoni, że chyba jakoś je można (było) spożywać. Ale to pogaństwo i wiedźmy (bo WIEDZiały ile, czego i po co można). Nawet w ludowych baśniach i legendach niewiele z tego przetrwało, wiedza o zażywaniu tych roślin chyba nigdzie nie funkcjonuje. Chociaż może nie mam racji, może się po prostu nie dokopałam wystarczająco głęboko.
(w)

PS. Kilka poetycznych zdjęć z końmi.









2 komentarze: