Bezustannie
zachwyca mnie tutejsza wybujała flora, w tym wszechobecne enteogeny:
kwiaty, pnącza, drzewa i kaktusy zawierające substancje
psychoaktywne. W niemal każdym ogrodzie, na przydrożnej łące, na
wędrownym szlaku napotykasz naturalnie występujące w przyrodzie
psychodeliki. Jest więc mnogość okazów aguacolla
czyli nasyconego meskaliną kaktusa san pedro; całe mnóstwo drzew Anadenanthera
colubrina
(huilco bądź vilco) z rodziny mimozowatych z wysoką zawartością
DMT, 5-MeO-DMT i bufotetniny; wszędobylskie pomarańczowe Leonotis
nepetifolia,
znane też jako klip
dagga
bądź uszy lwa, które zawierają łagodnie psychoaktywną
leonurynę;
wilec
z rodziny powojowatych (łac. ipomoea
tricolor;
ang. morning
glory)
o intensywnie szafirowej barwie, ktorego czarne nasionka zawierają
alkaloid LSA, w działaniu zbliżony do LSD. Tam, gdzie na górskich
łąkach pasą się krowy, gdy klimat zmienia się w nieco bardziej
wilgotny, znajdziesz skupiska magicznych grzybków z psylocybiną, w
centrum miasteczka zaś po ścianach pnie się obecna również w
Polsce datura, czyli bieluń.
Przycięty san pedrito |
Uszy lwa w porze suchej, niemal bez płatków |
W
obecnych czasach powszechnie traktuje się je jako rośliny ozdobne,
upiększające ogrody. Odmienne stany świadomości to ich drugie
dno, z którego mało kto korzysta. Ta wiedza funkcjonuje bardziej
jako lokalna ciekawostka. O, widzisz te zwariowane pomarańczowe
kwiatki? Nie wiem jak się nazywają, ale gdy nazbierasz płatków i
dobrze je ususzysz, można je palić w lufce. Działa odprężająco,
trochę jak THC. Można z nich również przyrządzić herbatkę.
Widzisz to drzewo? To vilco. Zawiera DMT. Te czarne nasionka należy
uprażyć, zemleć i następnie spalić w lufce, najlepiej z
dodatkiem tytoniu. Tradycyjnie sporządza się z niej psychoaktywną
tabakę. Czysty odlot. I tak dalej.
Tyle
przeróżności i bogactwa wykwitającego prosto z wnętrzności
matki ziemi. Aż się nasuwa pytanie, dlaczego ludzie tak rzadko z
niego korzystają. Jak bardzo kapitalizm wespół z innymi
dominującymi poglądami, prądami myślowymi i oczywiście religią
nałożył nam klapki na oczy, byśmy postrzegali, cenili i czcili
tylko to, co jest tak ewidentnie na zewnątrz, a zamykali oczy i
coraz bardziej bali się, odsuwali od prawd płynących z
trzewi natury oraz spoglądania wewnątrz siebie? Coś niesamowitego.
Mimo
takiej obfitości lokalnej psychoaktywnej roślinności, wygląda na
to, że największą popularnością nadal cieszy się tu importowana
z dżungli ayahuasca. Robotę robi tu wiedza hipsterów z globalnej
wioski, czyli: do Ameryki Południowej przyjeżdża się popodróżować
i na ayahuaskę. Do Vilcabamby przyjeżdża sporo turystów otwartych
na doznania, o orientacji - powiedzmy - new age. Jednak pnącze
duchów nie występuje na wysokości 1500 m n.p.m. Lokalsi i ludzie
nieco dłużej przebywający na tym kontynencie zgodnie twierdzą, że
psychodeliczne rośliny najlepiej jest przyjmować tam, gdzie rosną,
w ich naturalnym środowisku. Ale skoro jest tu popyt, pojawi się
też i podaż, w końcu nie jesteśmy tak daleko od granic Amazonii.
Jest tu więc (ponoć rozrywany przez turystów) Czech Roman organizujący ceremonie z ayahuaską w każdy poniedziałek, czwartek
i niedzielę(!). Ostatnio w całym miasteczku pojawiły się plakaty
reklamujące ceremonie z ayahuaską. Nie wiem, czy to inicjatywa
Romana, czy jakiś dżunglowy szaman przybył na zarobek z tobołkiem
wypchanym ayahuaską. W każdym razie, dolna część plakatu to
kupony z numerem telefonu do wyrwania, takie jak u nas, gdy ktoś
oferuje korepetycje na przystankach autobusowych.
Jest
tu też troje szamanów kaktusa san pedro, z których żaden, zdaje
się, nie ma zbyt wielu zleceń, bo na meskalinę jedzie się raczej
do Meksyku. Co również znamienne, nikt z trojga szamanów nie
pochodzi z Vilcabamby.
W
miasteczku jest bardzo fajna mała restauracja wegetariańska Urku
Warmy – apetycznie serwowane pyszne, zdrowe jedzenie i niezwykle
rodzinny klimat. Sylvia – właścicielka, która odpowiada za smaki,
jest także szamanką. W każdą pełnię księżyca organizuje
circulo de
mujeres.
Kobiety (głównie miejscowe – przyjaciółki, siostry, ciotki i
kuzynki) gromadzą się tego wieczoru wokół ogniska, wspólnie piją
san pedro, śpiewają, rozmawiają, tańczą, a gdy wstaje dzień,
urządzają wielkie wspólne gotowanie. Lokalna, sympatyczna
imprezka, obywająca się bez wymiany gotówkowej.
Myśląc
o tym wszystkim ostatnio, naszła mnie refleksja na temat
naszych rodzimych psychodelików i nieodmiennie z nimi związanych
pogańskich ceremonii. Znany wszystkim bieluń dziędzierzawa, czyli
czarcie ziele (notabene jakie piękne są inne jego ludowe imiona: m.
in. pinderynda, denderewa, świńska wesz, durna rzepa, trąba
anioła; swoją drogą to ciekawe, ilu imion się ta roślina
doczekała), pokrzyk wilcza jagoda (Atropa belladonna), lulek czarny,
mandragora, szałwia wieszcza, muszkatołowiec korzenny, bylica
pospolita, muchomor czerwony – nadal spotykamy je w ogrodach, na
łąkach i w lasach. Uznaje się je bezwarunkowo za trujące i
niebezpieczne. Sama tak mniej więcej o tym myślałam bez głębszej
refleksji, dopóki wczoraj nasz nowy ziomek Lothar nie rzucił
sugestii: a co, jeśli to tylko silna propaganda? Manipulacja
powszechnie dostępną informacją, a co za tym idzie wiedzą (lub
jej brakiem) i przekonaniami, by nawet nie próbować się tym interesować. Właśnie. A
co?
Gdzieś
coś dzwoni, że chyba jakoś je można (było) spożywać. Ale to
pogaństwo i wiedźmy (bo WIEDZiały ile, czego i po co można).
Nawet w ludowych baśniach i legendach niewiele z tego przetrwało,
wiedza o zażywaniu tych roślin chyba nigdzie nie funkcjonuje.
Chociaż może nie mam racji, może się po prostu nie dokopałam
wystarczająco głęboko.
(w)
PS. Kilka poetycznych zdjęć z końmi.
to ciekawe .. chciałabym tam kiedys pojechac..
OdpowiedzUsuńKiedy będzie nowa notka? pozdrawiam
OdpowiedzUsuń