poniedziałek, 29 września 2014

1/2 Quilotoa Loop

O trawersie Quilotoa loop dowiedziałam się w Izhcaylumie od Melanie, chyba nikt więcej o nim nie wspominał. Nasz anglojęzyczny przewodnik nie poświęcił mu nawet małej notki. Z jednej strony trochę głupio, bo szlak okazał się olśniewający. Z drugiej zaś dobrze, bo okolica nadal jest dziewicza, turystycznie dość niewinna. Szlak miejscami jest słabo przetarty i nieoznaczony, używany głównie przez miejscowych, którzy nadal lepiej władają quichua niż hiszpańskim, co w Ekwadorze zdarza się już bardzo bardzo rzadko.

Po paru dniach w Cuenca ruszyliśmy tzw. aleją wulkanów na północ, do miasta Latacunga (7 h). Tam, zgodnie z internetowymi poradami innych szlajających się, w hostelu Tiana zostawiliśmy część gratów, zgarnęliśmy pokserowane mapki wraz z opisami szlaku i udaliśmy się do pueblo Quilotoa (kolejne 2,5 h). Quilotoa to równocześnie nazwa nieczynnego wulkanu, laguny, która zadomowiła się w kraterze tegoż wulkanu, oraz wioski osadzonej tuż ponad laguną na wysokości 3800 m n.p.m. Niebagatelna wysokość, i, co za tym idzie, całkiem niebagatelny chłód.
Do Quilotoa dotarliśmy tuż po południu, w porze oślepiającego i przygrzewającego słońca. Szybko ogarnęliśmy hostel i zeszliśmy ok. 300 metrów w dół, tuż nad lagunowe wody. Gdy wróciliśmy na górę, pogoda uległa gwałtownej przemianie, przywiało ciemne chmury, spadł gruby deszcz i zrobiło się zimno. Skostnieliśmy w parę minut. Co więcej, okazało się, że w naszym pokoju jest niemal tak zimno, jak na zewnątrz. Strzelam, ze temperatura osiągała jakieś 5-7 stopni. Pokój był co prawda zaopatrzony w małą kozę; jakiś koleżka przyszedł z naręczem drewna i szklanką benzyny, by nam trochę nagrzać, ale popaliło się z godzinę i zgasło. Do łóżka położyliśmy się ubrani we wszystko, co mieliśmy – kilka warstw podkoszulków, majtek i skarpet; swetry, bluzy, poncha, czapki, szaliki i rękawiczki. I tak obudziliśmy się z zimnymi nosami i minusowym entuzjazmem do dalszej wędrówki.
Jednak energetyczne śniadanie z ciepłą herbatą dało nam nową moc. Poza tym poranek był mroźny, ale bezchmurny i słoneczny, więc postanowiliśmy iść dalej, zgodnie ze wskazówkami zdobytymi w hostelu Tiana. Szlak rozpoczął się częściowym okrążeniem laguny. Na tej trasie spotkaliśmy pierwszego lokalnego sępa, nagabującego o regalito, czyli prezencik. Niby wracał ze szpitala z Chuqchilan do Quilotoa, ale zaoferował, że zostanie naszym przewodnikiem na słabo oznakowanej trasie w drugą stronę. Gdy uprzejmie podziękowaliśmy, wysępił trochę hajsu i parę herbatników, a potem poszedł w swoją stronę.
Nie minęło 10 minut, a zza zakrętu na szlaku wypadł pies i, zaskoczony naszym widokiem, dziabnął w kostkę pierwszego, na kogo trafił, czyli Ana. Pies był z dwójką małych dzieci, które, wystraszone chyba nawet bardziej niż my, szybko go odgoniły. Rana nie okazała się poważna, psie zęby nie przebiły nawet skóry, więc postanowiliśmy nie panikować i iść dalej.
Szlak poprowadził nas 1000 metrów w dół, na dno oszałamiającego kanionu, by następnie znów wspiąć się 400 metrów w górę do wioski Chugchilan. Niby tylko 600 metrów niżej niż Quilotoa, a różnice diametralne – znacznie łagodniejsza temperatura powietrza, całkiem ciepło w pokoju, gorąca woda w łazience i do tego jeszcze internet, i to śmigający. Ogród pełen kwiatów i spijających z nich nektar kolibrów. Ponadto, całe mnóstwo francuskich turystów. Widać we francuskich przewodnikach po Ekwadorze Chugchilan znajduje się w top 5.
Następnego dnia podjęliśmy kontynuację pętli, tym razem tylko z jednym lekkim plecakiem i na relaksie – jak nam się znudzi, to wracamy. Szlak okazał się przepiękny – po nudnawej części wzdłuż głównej szosy (piaszczysto-kamienistej, nie to, że asfalt), skręca się w miękki lesisto-trawiasty wąwóz, gdzie co parę kroków natykaliśmy się na osiołki, krowy, owce, kozy i śmieszne czarne świnie. Wszystkie z powyższych gatunków mają w tym sezonie młode, więc robiliśmy sporo przystanków na podziwianie posilających się zwierzęcych familii.
Następnie szlak prowadzi dość stromo w dół tego samego kanionu, który przekraczaliśmy dzień wcześniej w innym punkcie. Cały ten zapętlony trawers toczy się wokół owego kanionu; oddalone od siebie o jakieś 10-12 km małe wioski są położone po przeciwnych stronach kanionu, a szlak polega na zejściu na samo jego dno, przekroczeniu rzeki jakimś karkołomnym mostem i ponownym wspięciu się na wysokość ok. 3000 metrów. Tym razem tylko zeszliśmy na dno kanionu, przekroczyliśmy rzekę nieco huśtającym się i podziurawionym wiszącym mostem i postanowiliśmy wrócić tą samą drogą, bo szły na nas ciemne chmury.
Gdyby ktoś wpadł na pomysł założenia eko-społeczności, super-alternatywnej komuny czy wioski hippisowskiej, ten kanion jest miejscem do tego stworzonym. Wokół piękno i spokój, dostojne Andy, rwąca rzeka, głęboka zieleń i intensywne słońce. Ludzi tam bardzo mało, a tlenu jest jeszcze tyle, że głowa nie boli.
Następnego dnia postanowiliśmy ruszyć dalej. Podczas śniadania zapytaliśmy kucharki o autobus do Latacunga. Okazało się, że tego dnia nie ma żadnego autobusu (mimo, że dzień wcześniej było ich trzy lub cztery). Pani poradziła nam, byśmy wskoczyli w camion de leche, który odjeżdża za 20 minut do Sigchos, a stamtąd o 14-stej ma być autobus do Latacunga. Camion de leche nie pojawił się, za to przyjechał autobus do Sigchos, najbardziej rozklekotany, jakim dotąd jechałam. 20-kilometrową trasę pokonaliśmy w nieco ponad godzinę, czasem z drżeniem serca, bo gdy się zatrzymywał, strasznie ciężko mu było ruszyć. W Sigchos na pytanie o autobus otrzymaliśmy trzy sprzeczne odpowiedzi: nie ma dziś autobusu, jest o dwunastej i jest o pierwszej. Obudziło to w nas nutę sceptycyzmu, więc poszliśmy na wylotówkę i za chwilę zatrzymała się mini-ciężarówka. Kierowca otworzył małą klapkę od przyczepki na towary i wpuścił nas do brudnego środka, gdzie walały się platany i jakieś suche liście. I tak przejechaliśmy 2 godziny do Latacungi. Zapierająca dech w piersiach śródandyjska trasa i równocześnie niesamowity wygwizd. Fajnie było.
(w)



Sęp na szlaku














Pojazd powrotny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz