O
trawersie Quilotoa loop dowiedziałam się w Izhcaylumie od Melanie,
chyba nikt więcej o nim nie wspominał. Nasz anglojęzyczny
przewodnik nie poświęcił mu nawet małej notki. Z jednej strony
trochę głupio, bo szlak okazał się olśniewający. Z drugiej zaś
dobrze, bo okolica nadal jest dziewicza, turystycznie dość
niewinna. Szlak miejscami jest słabo przetarty i nieoznaczony,
używany głównie przez miejscowych, którzy nadal lepiej władają
quichua niż hiszpańskim, co w Ekwadorze zdarza się już bardzo
bardzo rzadko.
Po
paru dniach w Cuenca ruszyliśmy tzw. aleją wulkanów na północ,
do miasta Latacunga (7 h). Tam, zgodnie z internetowymi poradami
innych szlajających się, w hostelu Tiana zostawiliśmy część
gratów, zgarnęliśmy pokserowane mapki wraz z opisami szlaku i
udaliśmy się do pueblo Quilotoa (kolejne 2,5 h). Quilotoa to
równocześnie nazwa nieczynnego wulkanu, laguny, która zadomowiła
się w kraterze tegoż wulkanu, oraz wioski osadzonej tuż ponad
laguną na wysokości 3800 m n.p.m. Niebagatelna wysokość, i, co za
tym idzie, całkiem niebagatelny chłód.
Do
Quilotoa dotarliśmy tuż po południu, w porze oślepiającego i
przygrzewającego słońca. Szybko ogarnęliśmy hostel i zeszliśmy
ok. 300 metrów w dół, tuż nad lagunowe wody. Gdy wróciliśmy na
górę, pogoda uległa gwałtownej przemianie, przywiało ciemne
chmury, spadł gruby deszcz i zrobiło się zimno. Skostnieliśmy w
parę minut. Co więcej, okazało się, że w naszym pokoju jest
niemal tak zimno, jak na zewnątrz. Strzelam, ze temperatura osiągała
jakieś 5-7 stopni. Pokój był co prawda zaopatrzony w małą kozę;
jakiś koleżka przyszedł z naręczem drewna i szklanką benzyny, by
nam trochę nagrzać, ale popaliło się z godzinę i zgasło. Do
łóżka położyliśmy się ubrani we wszystko, co mieliśmy –
kilka warstw podkoszulków, majtek i skarpet; swetry, bluzy, poncha,
czapki, szaliki i rękawiczki. I tak obudziliśmy się z zimnymi
nosami i minusowym entuzjazmem do dalszej wędrówki.
Jednak
energetyczne śniadanie z ciepłą herbatą dało nam nową moc. Poza
tym poranek był mroźny, ale bezchmurny i słoneczny, więc
postanowiliśmy iść dalej, zgodnie ze wskazówkami zdobytymi w
hostelu Tiana. Szlak rozpoczął się częściowym okrążeniem
laguny. Na tej trasie spotkaliśmy pierwszego lokalnego sępa,
nagabującego o regalito, czyli prezencik. Niby wracał ze
szpitala z Chuqchilan do Quilotoa, ale zaoferował, że zostanie
naszym przewodnikiem na słabo oznakowanej trasie w drugą stronę.
Gdy uprzejmie podziękowaliśmy, wysępił trochę hajsu i parę
herbatników, a potem poszedł w swoją stronę.
Nie
minęło 10 minut, a zza zakrętu na szlaku wypadł pies i, zaskoczony naszym widokiem, dziabnął w kostkę pierwszego, na kogo
trafił, czyli Ana. Pies był z dwójką małych dzieci, które,
wystraszone chyba nawet bardziej niż my, szybko go odgoniły. Rana
nie okazała się poważna, psie zęby nie przebiły nawet skóry,
więc postanowiliśmy nie panikować i iść dalej.
Szlak
poprowadził nas 1000 metrów w dół, na dno oszałamiającego
kanionu, by następnie znów wspiąć się 400 metrów w górę do
wioski Chugchilan. Niby tylko 600 metrów niżej niż Quilotoa, a
różnice diametralne – znacznie łagodniejsza temperatura
powietrza, całkiem ciepło w pokoju, gorąca woda w łazience i do
tego jeszcze internet, i to śmigający. Ogród pełen kwiatów i
spijających z nich nektar kolibrów. Ponadto, całe mnóstwo
francuskich turystów. Widać we francuskich przewodnikach po
Ekwadorze Chugchilan znajduje się w top 5.
Następnego
dnia podjęliśmy kontynuację pętli, tym razem tylko z jednym
lekkim plecakiem i na relaksie – jak nam się znudzi, to wracamy.
Szlak okazał się przepiękny – po nudnawej części wzdłuż
głównej szosy (piaszczysto-kamienistej, nie to, że asfalt), skręca
się w miękki lesisto-trawiasty wąwóz, gdzie co parę kroków
natykaliśmy się na osiołki, krowy, owce, kozy i śmieszne czarne
świnie. Wszystkie z powyższych gatunków mają w tym sezonie młode,
więc robiliśmy sporo przystanków na podziwianie posilających się
zwierzęcych familii.
Następnie
szlak prowadzi dość stromo w dół tego samego kanionu, który
przekraczaliśmy dzień wcześniej w innym punkcie. Cały ten
zapętlony trawers toczy się wokół owego kanionu; oddalone od
siebie o jakieś 10-12 km małe wioski są położone po
przeciwnych stronach kanionu, a szlak polega na zejściu na samo jego
dno, przekroczeniu rzeki jakimś karkołomnym mostem i ponownym
wspięciu się na wysokość ok. 3000 metrów. Tym razem tylko
zeszliśmy na dno kanionu, przekroczyliśmy rzekę nieco huśtającym
się i podziurawionym wiszącym mostem i postanowiliśmy wrócić tą
samą drogą, bo szły na nas ciemne chmury.
Gdyby
ktoś wpadł na pomysł założenia eko-społeczności,
super-alternatywnej komuny czy wioski hippisowskiej, ten kanion jest
miejscem do tego stworzonym. Wokół piękno i spokój, dostojne
Andy, rwąca rzeka, głęboka zieleń i intensywne słońce. Ludzi
tam bardzo mało, a tlenu jest jeszcze tyle, że głowa nie boli.
Następnego
dnia postanowiliśmy ruszyć dalej. Podczas śniadania zapytaliśmy
kucharki o autobus do Latacunga. Okazało się, że tego dnia nie ma
żadnego autobusu (mimo, że dzień wcześniej było ich trzy lub
cztery). Pani poradziła nam, byśmy wskoczyli w camion de leche,
który odjeżdża za 20 minut do Sigchos, a stamtąd o 14-stej ma
być autobus do Latacunga. Camion de leche nie pojawił się,
za to przyjechał autobus do Sigchos, najbardziej rozklekotany, jakim
dotąd jechałam. 20-kilometrową trasę pokonaliśmy w nieco ponad
godzinę, czasem z drżeniem serca, bo gdy się zatrzymywał,
strasznie ciężko mu było ruszyć. W Sigchos na pytanie o autobus
otrzymaliśmy trzy sprzeczne odpowiedzi: nie ma dziś autobusu, jest
o dwunastej i jest o pierwszej. Obudziło to w nas nutę sceptycyzmu,
więc poszliśmy na wylotówkę i za chwilę zatrzymała się
mini-ciężarówka. Kierowca otworzył małą klapkę od przyczepki
na towary i wpuścił nas do brudnego środka, gdzie walały się
platany i jakieś suche liście. I tak przejechaliśmy 2 godziny do
Latacungi. Zapierająca dech w piersiach śródandyjska trasa i
równocześnie niesamowity wygwizd. Fajnie było.
(w)
Sęp na szlaku |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz