poniedziałek, 1 czerwca 2015

Vipassana - moje doświadczenie

Wbrew temu, co się początkowo wydaje, zachowanie milczenia przez 10 dni nie stanowi problemu. Fakt jednak, że wypowiedzenie pierwszych słów po po tym okresie jest dziwnym doświadczeniem. Usta nie chcą układać się w słowa, zasycha w gardle, gubi się składnia. Oczywiście, trwa to tylko przez pierwsze minuty, zaraz potem narządy mowy swobodnie wracają do wiecznie trajkoczącego trybu, w którym trwają przez niemal całe życie.

Milczenie umysłu to inna, bardziej skomplikowana sprawa. To, że nie otwierasz ust, nie znaczy bowiem, że nie kotłuje ci się w głowie. W tych specyficznych okolicznościach, spędzając 10 godzin dziennie na medytacji, człowiek uświadamia sobie, że w umyśle toczy się nieustanny monolog, ewentualnie wewnętrzny dialog. Każdego dnia miliardy informacji są przetwarzane, analizowane, trawione; przypisuje się im przeróżne znaczenia i emocje; są katalogowane, szufladkowane, akceptowane lub usuwane.
Uświadamiasz sobie, że jesteś membraną do przetwarzania informacji, że ten proces toczy się nieustannie, chcesz tego czy nie.
Wejście w stan medytacji to zatrzymanie tego procesu, zapanowanie nad umysłem i wprowadzenie tam stanu ciszy. Totalnego spokoju, pustki, nicości. Do tego się dąży.


Przez pierwsze dni w ogóle nie ma mowy, by osiągnąć taki stan. Umysł oczyszcza się długo i powoli, trzeba ciężko pracować, być cierpliwym i wytrwałym. Po jakimś czasie niespodziewanie zdajesz sobie sprawę, że trwasz w tym stanie – przez sekundę. Kolejnym razem – kilka sekund. Potem - przez minutę. To uczucie jest nie do opisania. Daje ci nieskończenie wiele spokoju, głęboki odpoczynek. A potem nagle umysł znów wpada na falę jakiej myśli lub emocji. Łapiesz się na tym i znów zbierasz się w sobie, skupiasz i próbujesz wrócić do stanu medytacyjnej pustki. I tak przez cały czas, mniej więcej. Medytacja to ciągła praca nad własnym stanem skupienia.
Umysł buntuje się, nie jest przyzwyczajony do takiego wytężonego wysiłku. Gdy po paru dniach udaje się już pozostawać w stanie wewnętrznego spokoju przez dłuższe okresy, umysł „dla odpoczynku” chce sobie trochę pomyśleć, powspominać, pomarzyć... Robi to z przyjemnością, bo to jest to, co zna i umie. Nie potrafi trwać w spokoju.
A te momenty właśnie, esencja medytacji, to jakby wolne dryfowanie w nieograniczonej przestrzeni ciszy, coś czystego i unikalnego.

Przez pierwsze cztery dni kursu pracujesz nad swoim oddechem, obserwując naturalne flow wdechu i wydechu w wąskim obszarze przestrzeni między czubkiem nosa a ustami. To czas oczyszczania umysłu, trening koncentracji. Czwartego dnia wprowadzane są instrukcje do Vipassany. Gdy pierwszy raz usłyszałam te instrukcje, miałam dosłownie wizję, jakby ktoś przekręcił złoty klucz w ciemnych wrotach i wpuścił strużkę bardzo jasnego światła.
Ta technika jest zarazem prosta i bardzo piękna. Ucząc się nie reagować na doznania fizyczne na powierzchni ciała, uczysz się, jak nie reagować na jakiekolwiek doznania. Uczysz się akceptacji i spokoju. Bo, o czym warto zawsze pamiętać, nic, czego doświadczamy, nie jest naładowane znaczeniem. To my sami przypisujemy te znaczenia, a za nimi emocje, i przez to borykamy się z tyloma zagwozdkami i problemami. Tymczasem nic nie ma obiektywnego znaczenia. Wszystko to kreacja umysłu. Od ciebie zależy, jak będziesz reagował na zdarzenia w twoim życiu. Od ciebie zależy, ile rzeczy lubisz, a ile nie. Uświadom to sobie i wyzwól się z tego. Po to jest ta medytacja. By się oczyszczać i zbawiać, każdego dnia.

Doświadczenia uczestników kursu Vipassany są skrajnie różne. Niektórzy nie czują niemal nic, bo albo nie potrafią się skupić, albo oczekują fajerwerków, a zdarza im się tylko dokuczliwe, nagłe swędzenie w różnych częściach ciała lub uderzenia gorąca. Inni odczuwają silny ból, który trudno jest zaakceptować i przejść dalej. Niektórzy czują naprzemiennie doznania subtelne, jak ciepło i chłód czy lekkie drgania, i doznania ostre, jak ból i swędzenie. Niektórzy mają ciała pełne białych plam, miejsc, gdzie nie czuje się kompletnie nic. Te miejsca wymagają najwięcej koncentracji, trzeba się nad nimi zatrzymać i cierpliwie pracować, to najtrudniejsze. A niektórzy wibrują.

Przez pierwsze dni najtrudniejsze było dla mnie utrzymanie pozycji siedzącej .To zresztą bolączka wszystkich uczestników kursu Vipassany. Niby większość z nas siedzi przez większość naszego życia, niemniej w międzyczasie wykonujemy mnóstwo pobocznych ruchów. Podczas kursu medytacji też można zmieniać pozycję, ale do wyboru są, jeśli dobrze liczę, tylko trzy, bo na więcej nie ma miejsca. Świątynia nie jest duża, a medytuje w niej niemal sto osób. Każdy ma swoje przypisane miejsce, mniej więcej 70x70 cm. Połowa uczestników kursu to ludzie od lat ćwiczący jogę, elastyczni i świadomi swoich ciał, a jednak i dla nas jest to duże wyzwanie. Dokuczliwy ból pleców, spięty kark, zablokowane ramiona, sztywne kolana, cierpnące nogi. Nawet nie wyobrażam sobie, jak bolesne musi to być dla ludzi, którzy nie pracują nad swoimi ciałami; albo jakie to doznanie dla ludzi w wieku naszych rodziców i starszych. Niemniej, w kursie brali udział ludzie ze schorzeniami kręgosłupa; był też spory procent osób po pięćdziesiątce. I wszyscy wytrwali do końca. Da się.

Drugą najtrudniejszą kwestią okazał się proces czyszczenia umysłu. W pewnym momencie uświadamiasz sobie, że twój umysł to kubeł pełen śmieci, upychanych tam latami zwłaszcza przez rodziców, szkołę i społeczeństwo. Coś tak prostego, jak skupienie się na oddechu, to proces odwrotny w stosunku do reszty twojego życia, bo cały ten bajzel musi jeszcze raz przelecieć przez twoją głowę, tym razem, by stamtąd wylecieć. Znaczy to, że w twoim umyśle mnóstwo się dzieje i jest to koszmarnie męczące. Pojawia się odruch obronny - tysiąc wątpliwości: po co ja to w ogóle robię, przecież lubię swoje życie; czuję się jak na przymusowym obozie; chce mi się płakać jak dziecku; tu jest strasznie, itd. To niesamowite, jak przekonująco umysł potrafi się bronić przed takim oczyszczaniem.
Trzeciego dnia, po pierwszej medytacji, która kończy się o 6.30, wyszłam ze świątyni i poczułam się jak na kaktusie san pedro. Zmysły ostre jak brzytwa. Widzisz kolory, których nie uzmysławiałeś sobie nigdy wcześniej. Śledząc lot ptaka, dostrzegasz ruch jego skrzydeł. Rozróżniasz pieśni poszczególnych ptaków. Takie są pierwsze efekty koncentrowania umysłu. W niektórych przypadkach – psychodeliczne.


Gdy zaczęliśmy praktykować Vipassanę, początkowo odczuwałam dużo niespodziewanego swędzenia: jestem na etapie poszukiwania doznań w obszarze nosa, a swędzi mnie czoło; medytuję nad lewą stopą, a bolą mnie plecy; jestem na czubku głowy, a cierpną mi nogi. Trwała niełatwa nauka, jak nie zmieniać miejsca koncentracji umysłu na to, gdzie doznania są w danym momencie najbardziej intensywne.
Piątego dnia pojawiły się pierwsze wibracje. Poczułam, jak promieniuje okolica trzeciego oka, jak wibrują czoło, nos i policzki. Szósty i siódmy dzień to apogeum odczuwania wibracji na ciele. Cała głowa i kończyny wibrowały bardzo mocno. Czułam, jak po moich rękach, od ramion po opuszki palców, wędruje energia elektryczna, która wychodzi poza moje ciało. Fizycznie poczułam, że zarówno moje ciało, jak powietrze wokół niego zbudowane są z maleńkich, nieustannie wibrujących cząsteczek energii. Tym i tylko tym jest świat, ogromną ilością wibrujących atomów. Uzmysłowienie sobie tego poprzez fizyczne doświadczenie to jedno z najdonioślejszych przeżyć mojego życia.
Ósmego dnia wibracje zaczęły jakby spowalniać i zaczęły pojawiać się białe plamy.
Dziewiątego dnia, gdy czułam, że medytuję najlepiej ze wszystkich dni, w najgłębszym skupieniu, ze spokojem i totalną cierpliwością, na moim ciele są już same białe plamy. Nie czuję kompletnie nic. Poszłam spytać instruktorki, jak to możliwe. Okazuje się, że także na tej płaszczyźnie jesteśmy zbudowani jak cebula, z wielu warstw. Dość szybko wyczyściłam pierwszą, najbardziej zewnętrzną warstwę (stąd te wibracje), i odsłoniły się dalsze obszary do pracy. A tej pracy jest bardzo dużo. Nie jest tak, że jak raz zaczniesz odczuwać wibracje na powierzchni ciała, zostaniesz w tym błogosławionym stanie już na zawsze. Vipassana to przede wszystkim wysiłek, niekończąca się praca, by osiągnąć spokój i harmonię.
Ostatniego dnia, podczas którego medytuje się już tylko przez 3 godziny, a od południa można rozmawiać, podczas poobiedniej sesji przeżyłam swoje najbardziej odlotowe doświadczenie medytacyjne. Czułam bardzo intensywny i niezakłócony przepływ energii przez ciało, zbieżność energii wewnętrznej i zewnętrznej, hałaśliwy puls krwi, w którego rytmie pulsowało całe moje ciało. Było tak intensywnie, że przez całą sesję w rytm tego pulsu kołysałam się w przód i w tył, nie mogąc przestać, ani na chwilę nie wypadając z tego rytmu i stanu kompletnego skupienia. Nie ma słów, by to opisać.

Odkąd skończyliśmy kurs Vipassany, medytujemy codziennie rano przez około godzinę. Spokój i harmonia rosną.
(w)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz