Mieszkamy
w czymś pomiędzy lodge a hotelem (na nasze warunki jednogwiazdkowym, tutaj –
trudno powiedzieć, ale raczej koło trzech lub czterech estrelli), 10 minut piechotą od wioski
Ahuano. Nie widać jej na Google Earth. W ogóle satelity Google traktują te
okolice po macoszemu – na mapie przy maksymalnym zbliżeniu pozaznaczane są
większe i bardziej znane lodge i hotele, poza tym zaś widać tylko amazoński
las, tymczasem okazuje się, że jest tu i wioska (z internetem) i całkiem
przyzwoita szosa. Jednak jadąc od strony Teny, żeby się tu dostać, trzeba
przepłynąć na drugą stronę Rio Napo (szerokość rzeki to jakieś 40 metrów). Po
przepłynięciu tym mini promem zaczyna się szosa prowadząca do Ahuano i dalej w
inne dżunglowe wioski.
Koleś, do którego przyjechaliśmy na ten wolontariat, ma tą ziemię od 12 lat. Kupił wtedy po prostu kawał dżungli. Nie było jeszcze szosy, nie było lotniska w pobliżu (z którego nota bene mało kto korzysta). Teraz jest tu dom, hotel (mam pewien problem z nazywaniem tego badziewia hotelem, no ale dobra), kuchnia, bar i jeszcze kilka innych prowizorycznych, nieszczelnych budynków, wszystko to w dżunglowym ogrodzie. Są tu kakaowce, platanowce, drzewa grejpfrutowe, limonkowe, mandarynkowe, mnóstwo krzewów i kwiatów, nazw których niestety nie znamy. Piękny, dziki ogród, który nieustannie trzeba otaczać opieką, żeby znów nie zamienił się w dżunglę. A dżungla, ten bujny matecznik, zaczyna się w zasadzie zaraz za drucianym ogrodzeniem posiadłości.
(w)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz